poniedziałek, 30 grudnia 2024

Podróżnicze podsumowanie roku 2024

Rok 2024 okazał się niezwykły jeśli chodzi o podróże. Nigdy jeszcze nie byłem tak daleko i w tak niezwykłych miejscach. Po raz pierwszy dotarłem na kontynent Ameryki Północnej i to aż dwukrotnie, choć może w mało oczywiste rejony - byłem na Grenlandii i na Alasce. Ale i patrząc na Europę, to narzekać nie mogę - po raz kolejny wróciłem na Svalbard, dwukrotnie byłem we Włoszech, nieco poznając ten kraj, dotąd przeze mnie nie odwiedzany. 


Właściwie wszystkie wyjazdy, poza Svalbardem, były z inicjatywy Ewuni i zostały zrealizowane głównie dzięki jej uporowi, pomysłowości i operatywności. Jest po prostu niesamowita! 

Jakie mamy plany na rok 2025? Znów północny Atlantyk, dawne demoludy w Europie i Azji, a także coś myślimy o krajach arabskich. Część planów jest właściwie pewna, mamy już bilety. A część to tylko plany, ale czy z taką kobietą jak Ewa cokolwiek jest niewykonalne?

Rowerowe podsumowanie jesieni i całego roku 2024

Rok 2024 był najmniej udany z ostatnich kilku lat. Przejechałem zaledwie 2600 km. Złożyło się na to wiele czynników, ale do największych zaliczyłbym wiele podróży i ogólnie zmiany w życiu osobistym, które odstawiły rower nieco na bok. Często brak mi też zwyczajnie chęci, szczególnie gdy pogoda nie zachwyca, a niemal cała jesień była właśnie taka. Efekt taki, że jesienią pokonałem zaledwie 500 km - w październiku 310 km, w listopadzie 170 km i ledwie 20 km w grudniu.


Załączam mapkę pokazującą rowerowe wycieczki powyżej 30 km jesienią, oraz wszystkie trasy liczące powyżej 100 km z całego roku.



Czy w 2025 roku będzie lepiej? Muszę powrócić do dawnych aktywności, muszę jakoś wyrobić sobie regularność i znów zacząć robić kilkunastogodzinne trasy, bo one dawały mi zawsze największą satysfakcję

wtorek, 17 grudnia 2024

Sycylia 2024 - grudniowy wypad w cieplejsze rejony Europy

Wyjazd na Sycylię nie był poprzedzony jakimś długotrwałym planowaniem. Mieliśmy wybrać się z Ewą i jej synami na bożonarodzeniowe jarmarki do niemieckich miast i pojechać tam po prostu samochodem. Ale Ewunia stwierdziła, że woli jednak coś dalej, coś co nie będzie wymagało tylu godzin jazdy, a kosztowo zamknie się w podobnej kwocie. Wymyśliła weekendowy wypad do Katanii, a mi pozostało zaakceptować ten plan, bo brzmiało to całkiem nieźle. Wiosną byliśmy w północnych Włoszech, w Wenecji i było super (patrz tu). Pora na południowe rejony tego kraju.

Niejako największą atrakcją miało być wejście na Etnę. To jeden z najwyższych wulkanów Europy i w ogóle ogromna góra. Najwyższy wierzchołek liczy 3340 m n.p.m. ale stoki opadają wprost do morza, więc przewyższenie jest imponujące. Na Etnę można wejść jednak tylko w towarzystwie licencjonowanego przewodnika, bo wulkan jest aktywny, występują różne niebezpieczeństwa, no i jak wiadomo - lokalne firmy chcą na tym zarabiać. Ewunia wykupiła taką wycieczkę, w grudniu i tak szczytowe partie pokrywałby śnieg, więc byłoby to wyzwanie. Aby ułatwić sprawę i dać radę w jeden dzień, wycieczka wygląda tak, że podjeżdża się samochodem na wysokość 2000 m n.p.m., następnie kolejką gondolową na 2500 m n.p.m. potem terenowymi samochodami na 2900 m n.p.m. i na sam szczyt wchodzi piechotą, co i tak, tam i z powrotem, zajmuje kilka godzin. 

Lecimy w piątek po południu z Katowic. Jednak o 9:37 rano Ewa dostaje maila od firmy przewodnickiej, że... wejście na szczyt jest niemożliwe z powodu aktywności wulkanicznej. Udział można było odwołać do godziny 9:30... Można wjechać kolejką na 2500 m n.p.m. i dojść na 2900 m n.p.m. Czyli w miejsce, gdzie w normalnym wariancie dojechalibyśmy terenówkami. Bez sensu. Wejść nie na szczyt, tylko na jakieś miejsce na zboczu góry? Co więcej, znajdujemy w internecie informację, że wejścia na szczyt są niemożliwe od wielu miesięcy. A mimo to firmy sprzedają takie wycieczki reklamując, że wejście jest na sam szczyt i wysyłają informację, że jednak nie da się, w momencie gdy już nie można odwołać. W naszym przypadku maila przysłali 7 minut po ostatecznej godzinie odwołania. Ewa pisze im bardzo ostrą odpowiedź, a w dodatku kolejny mail leci do nadrzędnej agencji skupiającej takie firmy. Oczywiście, teraz grzecznie przepraszają i mówią, że nie będzie problemu i pieniądze zwrócą. Czyli jednak da się odwołać, a oni po prostu liczą, że większość i tak zadowoli się takim niepełnym wariantem i machnie ręką. Typowe wyciąganie kasy od nieświadomych turystów. Ewunia nieco obawiała się mojej reakcji, bo wiedziała, że dla mnie to był ważny punkt wyjazdu, ale ja od razu odpuszczam, bo też uznaję, że to nie jest warte niczego. Przynajmniej mogę zabrać lżejsze buty i tylko softshell zamiast górskiej kurtki.

Jedziemy na lotnisko w Pyrzowicach, gdzie zostawiamy samochód na parkingu i pod sam terminal podwozi nas mały busik. Odprawa idzie błyskawicznie, kolejek nie ma, a my lecimy tylko z bagażem podręcznym. Po godzinie wsiadamy na pokład samolotu. Siedzimy po lewej stronie i chwilę po starcie, po przebiciu się przez chmury, na horyzoncie znakomicie widać Tatry i Niżne Tatry. Potem powoli zapada ciemność, a my usypiamy. 

Budzimy się gdzieś nad Neapolem, gdy samolot zaczyna już zniżanie. Lądowanie jest jakieś długie, samolot leci niemal poziomo. Wreszcie przyziemienie, wysiadamy i przechodzimy po płycie lotniska do terminala. Tu muszę odnaleźć lokalną firmę, od której wypożyczyliśmy samochód. Okazuje się, że jej siedziba jest poza głównym terminalem, musimy przejść jakieś 300 m. Samochód wypożyczałem za jakąś śmieszną cenę i teraz wychodzi dlaczego była tak śmieszna. Niby zawierała ubezpieczenie, ale nie chroniące przed niczym, łącznie z kradzieżą. Więc aby być spokojnym, muszę i tak dopłacić 90 euro, przez co cena robi się już znacznie mniej atrakcyjna. Kolejna nauczka - nie ufać ofertom firm-krzaków. Choć przyznam, że samochód bardzo porządny, nowiutki. Ewa, która już bywała w południowych Włoszech, od razu mówiła mi, że nie ma zamiaru tu prowadzić, bo wszędzie jest bardzo ciasno i ludzie jeżdżą jak chcą. No cóż, wziąłem na siebie rolę kierowcy, więc ja z tym się zmierzę.

Z lotniska jedziemy szeroką, trzypasmową drogą. Zajeżdżamy jeszcze do Lidla po jakieś zakupy. Mieszkanie, które wynajęliśmy jest niezbyt daleko, ale właśnie wśród ciasnych uliczek. Ewa pisze do właściciela, że będziemy za kilkanaście minut. Ale nawigacja zaczyna nam się gubić, rzeczywiście robi się bardzo ciasno, bo po obu stronach stoją gęsto zaparkowane samochody. Jadę 30 km/h, uważając na lusterka. A i tak wyprzedzają mnie jakieś dzieci na nieoświetlonych skuterach. Włochy to kraj słynący z tego środka lokomocji, tu jest tego zatrzęsienie. Mnóstwo pieszych, jakieś nakazy, zakazy. Jedzie się coraz bardziej nerwowo, w dzień byłoby łatwiej. Zupełnie nieznane, ciasne miasto nie jest zbyt przyjazne. Docieramy w końcu tam gdzie trzeba, czeka i właściciel. Mówi, że należy objechać cały kwartał budynków wokoło i wjechać od drugiej strony, tam jest brama, będziemy mogli wjechać na podwórko i zaparkować. Super, bez tego to postawienie gdziekolwiek auta byłoby niemożliwe. Ale jak objechać? Zakaz wjazdu, ulica jednokierunkowa. Właściciel mówi by nie przejmować się tylko jechać. Ewa też mnie pociesza, że oni tak tu mają. Trudno, jadę pod prąd. Po chwili jesteśmy. Uff... niemal jak w Tbilisi w zeszłym roku (patrz tu).

Mieszkanie okazuje się bardzo fajne, właściciel miły, i choć mówi tylko po włosku, to idzie się dogadać. Chwilę odpoczywamy i idziemy coś zjeść. Już taka godzina, że większość knajp się otwiera (znaleźć tu coś otwartego przed godziną 19 jest naprawdę problemem). Niedaleko jest pizzeria z bardzo fajnym wystrojem i bardzo przyzwoitymi cenami. A to co serwują jest znakomite, o wiele lepsze niż cokolwiek co jadłem w Polsce. Po sycącym posiłku wracamy do mieszkania. Na wieczór nie mamy żadnych planów poza byciem razem.


Rano wstajemy dość późno jak na takie wyjazdy. Mimo, że nie wybieramy się w szczytowe partie Etny, postanawiamy podjechać jej zboczami na parking, skąd startują wycieczki z przewodnikami. Ale to później, naszym pierwszym celem jest miasteczko Taormina, położona kilkadziesiąt kilometrów na północ od Katanii. Postanawiamy skorzystać z autostrady. Kosztuje niewiele, a z pewnością bardzo przyspieszy samą jazdę. Uliczki Katanii nie są dla mnie tak problematyczne jak wczoraj wieczorem. Ruch teraz jest bardzo mały, nie ma też właściwie żadnych skuterów. No i coś widać. Katania okazuje się być dość biedna i obskurna, choć liczy 300 tysięcy mieszkańców, to jednak nie jest to jakieś reprezentacyjne miasto. 

Szybko docieramy do wyjazdu na autostradę. Wreszcie można się rozpędzić. Autostrady muszą mieć wiele lat, nie mają żadnych pasów rozpędowych i awaryjnych, a parkingi to zwykłe place. Na jednym z nich zatrzymujemy się, by sfotografować kryjącą się w chmurach, ośnieżoną Etnę. Może to nie idealne miejsce, ale uznajemy, że potem pogoda popsuje się być może bardziej i nic już nie zobaczymy. Jedziemy jeszcze spory kawałek na północ, docierając do sporych i malowniczych gór, zamykających nadbrzeżny krajobraz. To tu, Taormina. Zjeżdżamy z autostrady. Opłata jest w bramkach ze szlabanem, ale wyłącznie gotówką, trzeba wrzucać monety. Chyba jeden z najstarszych sposobów płacenia za drogi, nie sądziłem że to nadal gdzieś funkcjonuje.


Taormina rozlokowała się na stromych, górskich zboczach. Aby podjechać na płatny parking, pokonujemy kilkanaście serpentyn. Parking jest podziemny, bardzo ciasny. Wychodzimy najpierw dołem, ale nie ma tu żadnej możliwości dojścia, nawet przy drodze nie ma chodnika. Jednak z dachu parkingu są schody, wprowadzające na ciasne uliczki. Trzeba przyznać, że położenie jest bardzo ciekawe, a widoki robią duże wrażenie.

Taormina o tej godzinie też jest raczej pusta. Sklepy się dopiero otwierają, knajpy nadal są zamknięte. Można by wejść o wiele wyżej, ale jakoś nie mamy ochoty gdzieś się wspinać. Kręcimy się po uliczkach, fotografujemy wybrzeże morza i Etnę. Idziemy do starej, całkiem ciekawej, choć niewielkiej katedry. Na szczęście nie jest jakoś specjalnie gorąco, choć i tak jest kilkanaście stopni na plusie. Spacer zajmuje nam jakąś godzinę, postanawiamy wracać do samochodu.






Wyjeżdżamy z parkingu, kierujemy się na południe. Po kilkunastu kilometrach zjeżdżamy w prawo, do jakiejś miejscowości. Zaczyna się tutaj droga, którą można dojechać do parkingu pod Etną. Południowowłoski krajobraz zaczyna ustępować miejscom pokrytym zastygniętą lawą i popiołem. Droga wije się licznymi serpentynami, ale nie jest jakaś przesadnie stroma. Jedziemy i jedziemy. Pojawiają się iglaste lasy, temperatura systematycznie spada. I znów zastygła lawa. W końcu docieramy do parkingu, zostawiamy samochód przy restauracji. Na zewnątrz 8 stopni i bardzo silny wiatr, więc od razu zakładamy kurtki, czapki i rękawiczki. 


Praktycznie na poziomie parkingu jest Crateri Silvestri, położony na wysokości 1986 m n.p.m. Jeden z licznych bocznych kraterów Etny, na szczęście od dawna nieaktywny, więc tuż obok mogą stać budynki. Obchodzimy go wokoło wyznaczoną ścieżką. Z jednym z synów Ewuni idę jeszcze na kolejny krater, wznoszący się ponad nami. Do wejścia jest nie więcej jak 100 m w pionie, ale idzie się po wulkanicznym żwirze. Dwa kroki w górę, jeden w dół. Zupełnie jakby iść po kamienistej plaży - wszystko się sypie, rusza, wpada do butów. Wreszcie docieramy na szczyt. Nie widać stąd może wiele więcej, ale znakomicie widać parking, restaurację, dolną stację kolejki linowej. Sam szczyt Etny kryje się za jakimiś kolejnymi górkami wznoszącymi się wyżej. Robimy kilka zdjęć i wracamy na dół, znów ślizgając się w żwirze.







Pakujemy się do samochodu i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem zjeżdżamy innym wariantem, wprost do Katanii. Jedzie się i jedzie, w końcu mamy zjechać z poziomu 2000 m n.p.m. na poziom morza. Mijamy kilka miasteczek, zabudowa gęstnieje, ruch również. W końcu Katania, na autostradę wjeżdżamy dosłownie na chwilę. Znów kluczymy po zapchanych uliczkach, choć dziś stres jest o wiele mniejszy. Ale oczywiście, tuż koło miejsca gdzie mieszkamy wjechać się nie da, cała uliczka zastawiona samochodami. Musze wycofać dobre 200 m, coś objechać... na koniec znów muszę tak jak i wczoraj jechać pod prąd. Ale w końcu docieramy.

Kolejnym punktem jest zwiedzanie samej Katanii, ale tu już samochód nam niepotrzebny, wręcz by przeszkadzał. Idziemy piechotą. Najpierw przecinamy jakieś mniej ciekawe rejony, jest tu niemal pusto. Ewunia jak zwykle ma dość dokładny plan, co by chciała zobaczyć. Są rzymskie i greckie ruiny, potem park w centrum. Z parku podobno dobrze widać Etnę ale... nie dziś. Teraz cała już schowała się w chmurach. Tu już zaczyna się ciekawsza cześć miasta - spora i ładna ulica, zamknięta dla ruchu, tworząca deptak. Ale już kawałek dalej jest zwijający się bazar. Wygląda to co najmniej tak sobie - pełno śmieci i resztek żywności, do tego sprzedawane tu były ryby i owoce morza, więc krążą stada mew, a zapach jest okropny. Później znów jakieś ciekawe katedry i Amfiteatr Rzymski, całkiem nieźle zachowany. I jeszcze kilka ciekawostek. Na sam koniec zamek, położony w bezpośredniej bliskości wynajętego mieszkania. 











Pora na obiadokolację. Mało która restauracja jest już czynna, ale udaje nam się coś znaleźć. Bardzo dobry obiad, każdy bierze coś innego. Pizza, lazania, spaghetti, makaron z cukinią, do tego jakieś włoskie wino, piwo... najadamy się naprawdę do syta i znów za przyzwoite pieniądze. Jest już ciemno, idziemy do małego sklepu obok i robimy zakupy na wieczór i rano. Wracamy do naszego pokoju. 


 

Rano wstaje się ciężko. Planu nie mamy zbyt wielkiego, będzie nieco improwizacji. I tak samochód musimy oddać do godziny 14. Pakujemy się, zostawiamy klucze. Jedziemy na południe, naszym celem jest miasto Syrakuzy. Znane już z czasów starożytnych. Droga jest nudna, choć z jednego z parkingów znów fotografujemy ośnieżoną Etnę. Ale potem już tylko autostrada, nic ciekawego, nawet widoków nie ma żadnych. Mijamy tylko wiele dość długich tuneli.

Pierwszym celem w Syrakuzach ma być park archeologiczny. Ale mimo że całość objeżdżamy kilka razy, nie ma gdzie zaparkować, a do samego parku jest... zakaz wjazdu. Nawigacja nie umie nam wskazać, gdzie mamy jechać. Oczywiście żadnych oznakowań przy drodze. Odpuszczamy i kierujemy się do monumentalnej bazyliki. Jest to chyba jakieś miejsce pielgrzymek, bo tu z kolei są tłumy, ale tu udaje się zaparkować. Robimy kilka zdjęć, ale ani to nie jest jakiś ciekawy obiekt, ani nawet zabytkowy. Postanawiamy pojechać do południowej części miasta.

Tu jest podobnie jak w Katanii, choć ulice są szersze. Ale można zapomnieć by gdziekolwiek stanąć, i mimo kręcenia się nic nam nie udaje się znaleźć. Bez sensu totalnie. Wkurzeni jedziemy na północ. Tam są jakieś chyba wojskowe koszary i jest droga nad samo morze. Ale to kilkaset metrów do przejścia, morze jak morze, nie ma nawet normalnej plaży. Robimy kilka zdjęć i wkurzeni jedziemy z powrotem do Katanii. Będziemy maksymalnie za godzinę. Ewa usiłuje znaleźć jakąś restaurację, ale nie ma niczego. Coś namierzamy na wjeździe do Katanii, ale istniejący na mapach Google obiekt w rzeczywistości nie istnieje. Ewunia poddaje się, ma już tego dość. Ja w sumie też. Jadę prosto na lotnisko. Czasu będziemy mieli nieco więcej, trudno, zjemy coś w okolicy.

Oddajemy samochód, kierujemy się do terminala. Zapraszam wszystkich do restauracji pod Złotymi Łukami. Posiłek i to niewyszukany, bo bułki z mięsem i frytkami, dla czterech osób kosztuje więcej niż doskonały obiad z winem pierwszego dnia... masakra. Przechodzimy odprawę i czekamy na zatłoczonej hali niemal 2 godziny. W końcu boarding. Z płyty lotniska doskonale widać Etnę, które teraz wyszła z chmur. Ewunia robi jej ostatnie zdjęcie już przez okno w samolocie. 


Kołowanie, start... w samolocie jest strasznie gorąco, ciężko nawet się zdrzemnąć. Lot trwa niemal 2,5 godziny, zniżanie jest w gęstych chmurach. W Katowicach pada i są 3 stopnie... brrr. Pozostaje nam jeszcze odebranie samochodu z parkingu i powrót do domu. Czujemy spore zmęczenie i szybko kładziemy się spać. Rano wracam do Warszawy, do pracy.


Wypad był zaplanowany na krótko przed, był dość spontaniczny ze względu na zmianę w planach w ostatniej chwili. Na Etnę nie weszliśmy, ale byliśmy bardzo blisko niej i robi wrażenie. Południe Włoch jest rejonem biednym, zaniedbanym, mimo ogromnego potencjału turystycznego. Jak dla mnie to coś takiego - polecieć i nie wracać. Ruch uliczny, sposób jazdy, ciasnota - było dość odstraszające. Za to spodziewałem się dużej ilości czarnoskórych i ogólnie imigrantów z Afryki, a właściwie widzieliśmy może z 5 takich osób, byli właściwie sami Włosi mieszkający tam od pokoleń.

Większość zdjęć wykonałem ja, ale kilka, szczególnie te ze spaceru po Katanii są autorstwa Ewuni. Dziękuję za możliwość ich udostępnienia.

wtorek, 5 listopada 2024

Rowerowa wycieczka do Warki

Dziś mam wolny dzień. Jest pięknie, słonecznie, wszystko jest złote i czerwone. Co prawda nie jest najcieplej, ale w sumie mamy już listopad. Zresztą, dla mnie temperatura kilku stopni to najlepsze warunki na rowerowe czy biegowe aktywności. Gdzie by tu się wybrać na kilkugodzinną wycieczkę? Po głowie chodzi mi Garwolin, ale tam i z powrotem to jest około 120 km, a jest już niemal godzina 10. Troszkę późno, musi być coś nieco krótszego.

Decyzję podejmuję właściwie już po wyjściu. Niedawno był to kierunek północny, pojechałem nad Zalew Zegrzyński (czytaj tu). Dziś pojadę dokładnie na południe, takim zawsze ciekawym celem jest położona nad Pilicą Warka. Miasteczko dość urocze, a trasy jest kilka wariantów. Dziś wybieram taki o mniejszym ruchu, ale niezłych asfaltach, by nacieszyć się samą jazdą.

Jadę przez Powsin, wzdłuż Lasu Kabackiego, a potem przebijam się przez zatłoczone centrum Konstancina. Kieruję się na południe, w stronę Baniochy. Ta droga ma szerokie pobocze, wyznaczone dla rowerzystów, co mocno podnosi bezpieczeństwo, bo ruch jest tu zawsze bardzo duży. Nieco wieje w twarz, ale bez większego wysiłku i szybko docieram do drogi nr 79 i przecinam ją, kierując się na Dobiesz. Jeszcze niedawno drogi w tych okolicach były w remoncie i kładziono nową nawierzchnię. Jedzie się bardzo przyjemnie. 

W Sobikowie odbijam na zachód, a kilka kilometrów dalej, w Julianowie, skręcam na południe. Droga jest tu mało ruchliwa, kolory jesieni powodują, że jedzie się nadzwyczaj przyjemnie. W Sułkowicach przejeżdżam na drugą stronę torów kolejowych i pokonując wiadukt ponad drogą nr 50 docieram do Chynowa. Dziwię się nieco, bo w centrum miejscowości jest jakiś mały bazarek i ludzie handlują wprost z samochodów. Rozumiem, w weekend. Ale we wtorek?


W Chynowie skręcam już w stronę Warki, do której pozostało kilkanaście kilometrów. Droga nieco wspina się w górę, otaczają mnie jabłkowe sady. Choć obecnie już po zbiorach, nie ma tego charakterystycznego zapachu owoców. Znów przecinam linię kolejową, zostało jeszcze kilka kilometrów. Pojawiają się duże hale, mijam tabliczkę z napisem "Warka" a chwilę potem, po prawej browar, dzięki któremu miasto to zna cała Polska. Po lewej niezbyt urodziwe bloki, gdzie zapewne są mieszkania służbowe dla pracowników. Do centrum miasta jeszcze jakieś trzy kilometry.



W centrum widać że też nieco poprawiła się infrastruktura drogowa, położono nowe asfalty, są chyba lepsze ścieżki rowerowe niż były. Docieram na ładny rynek, obecnie zupełnie pusty. Zupełnie inny obraz niż w środku lata. Szybko przegryzam coś z plecaka, pije kilka łyków wody i zastanawiam się jak wracać. Myślałem, by pojechać wprost na Górę Kalwarię, ale to ruchliwa i mało bezpieczna droga ze sporymi zjazdami i podjazdami. Prościej będzie wrócić tak jak tu dotarłem.





Mijam znów zabudowania browaru, przy przejeździe kolejowym w Michalczewie robię mały postój by coś przegryźć. Teraz jedzie się szybciej i przyjemniej, wieje nieco z tyłu. Mijam Chynów i Sułkowice, skręcam na północ.


Postanawiam nie jechać identycznie na tym odcinku, a skierować się na Czarny Las. Droga to nowiutki asfalt, wiodący przepięknym lasem. Cóż z tego, jak po kilkuset metrach słyszę syk i zauważam, że w przednim kole szybko schodzi ciśnienie. Cholera... jestem 30 km od domu, mam co prawda dwie zapasowe dętki, ale nie lubię takich sytuacji. Wymiana idzie mi sprawnie, dopompowuję ręczną pompką do takiego ciśnienia, by na oko było twardo, choć wiem, że to dalekie od optymalnego. Ale jeśli gdzieś jest też uszkodzona opona, to bezpieczniej będzie jechać na obniżonym ciśnieniu, tylko nieco wolniej. Większa szansa, że dojadę bez kolejnego kapcia.




Z początku powoli, niejako "wsłuchując się" w rower, ale potem już coraz śmielej kieruję się na Dobiesz. Czeka mnie kawałek leśnej szutrówki, ale opona nie robi żadnych niespodzianek. Przyspieszam więc, docierając do Baniochy. Ruch teraz jest ogromny, tworzą się korki. Na szczęście jest tu to pobocze dla rowerów. 

Słońce chyli się ku zachodowi. Konstancin jest niemiłosiernie zakorkowany, w dodatku zamykają się szlabany na przejeździe kolejowym i przetacza się powoli bardzo długi pociąg towarowy. Wreszcie dalej, tak jak rano - przez Powsin i Kabaty. Pod blokiem jestem o godzinie 16. Wyszło równo 100 km jazdy.

Wycieczka okazała się bardzo ładna i przyjemna, choć wracałem ta samą trasą to nie żałuję, bo była ona raczej mało ruchliwa. Szkoda tylko, że chwilę straciłem na walkę z dętką, ale zdarza się, to zawsze jakaś dodatkowa przygoda.


Załączam mapkę trasy.

poniedziałek, 28 października 2024

Jesienna rowerowa wycieczka nad Zalew Zegrzyński

Od kilku dni panuje piękna, jesienna pogoda. Dziś do pracy muszę iść dopiero na 15:45, więc postanawiam wykorzystać ładny i przyjemny dzień na kilkugodzinną rowerową wycieczkę. Idealnie by było, gdyby prowadziła w jakieś fajne miejsce, takie by było nieco wody i pięknych jesiennych kolorów, by nacieszyć nimi oko. To moja ulubiona pora roku jeśli chodzi o rower. 

Za cel przejażdżki stawiam sobie Zalew Zegrzyński. Tam i z powrotem, robiąc trasę w pętli, to będzie około 100 km, więc coś co można zrobić na lekko, bez picia i jedzenia, bez przerw większych niż na kilka zdjęć. Przy zachowaniu rozsądnego tempa, ale bez napinania się, to powinno mi zająć jakieś 4,5-5 godzin. Akurat by to nie było jakimś specjalnym męczeniem się, szczególnie że w tym roku mam duży niedostatek ogólnego kilometrażu, a tras dłuższych nie mam w ogóle. Przejechałem może z 10 tras właśnie około 100 km i tyle. Ostatnia taka dalsza, sprzed miesiąca, liczyła 135 km (czytaj tu)

Ruszam o 9 rano z Ursynowa. Jadę jak na mnie klasycznie i właściwie na pamięć. Na takiej trasie nie potrzeba mi żadnej nawigacji, nie muszę niczego wyszukiwać. Po prostu skupiam się na samej przyjemności z jazdy jesienią. Mijam Stegny, przecinam ulicę Sobieskiego, którą jutro mają już normalnie ruszyć tramwaje do Wilanowa... może i tramwaje pojadą, ale bajzel panujący tu od kilku lat chyba tylko się zwiększył. Wszystko rozkopane, rozwalone, samochody jadące jedną jezdnią... dramat i typowa zagrywka pod publiczkę, że sztandarowy projekt wreszcie jest finalizowany. Dalej już bezproblemowo, wzdłuż Trasy Siekierkowskiej. Wjeżdżam na most, skąd bardzo ładnie prezentują się wieżowce w centrum Warszawy.


Jadę dalej wzdłuż Trasy Siekierkowskiej, kieruję się na Rembertów. Tu też spora zmiana, bo całkowicie została przebudowana stacja Gocławek. Teraz np. do Marysina Wawerskiego łatwo można przejechać rowerem tunelem pod torami, a nie przeprowadzać go pomiędzy barierkami jak było jeszcze niedawno. Mijam jednostki wojskowe w Rembertowie, mijam kolejną linię kolejową. Kieruję się w stronę Zielonki, objeżdżając Akademię Sztuki Wojennej. 

W Zielonce jest właśnie taki fajny, jesienny klimat, jakiego oczekiwałem. Ulice zasłane żółtymi liśćmi, chmury przykrywają słońce, ale nie jest specjalnie zimno. Super, to właśnie uwielbiam. Dalsza jazda to drogi na północ od lini kolejowej, najpierw w kierunku Wołomina, a potem Nadmy. Przejeżdżam wiaduktem ponad ruchliwą drogą ekspresową S8.


W Nadmie kieruję się zupełnie na północ, objeżdżam w ten sposób Marki od wschodu. Przecinam dawną "ósemkę" i jadę lokalnymi drogami w stronę Wólki Radzymińskiej. Przy remizie OSP jest tu pomnik upamiętniający załogę samolotu PZL.37 Łoś, zestrzelonego we wrześniu 1939 roku. Kawałek dalej przecinam linię kolejową i spory odcinek pokonuję przez piękne lasy, w cudownych barwach jesieni.



Docieram do drogi łączącej Radzymin z Białobrzegami. Kieruję się w lewo i po kilku kilometrach jestem w Białobrzegach - miejscowości łączącej funkcje rekreacyjne nad Zalewem Zegrzyńskim z militarnymi. Jest tu zlokalizowana spora jednostka wojskowa. Kieruję się na północ, potem skręcam już bezpośrednio nad Zalew. Wiele razy w tym miejscu wodowałem kajak. Tu zaczyna się pięknie położony i wręcz widokowy fragment ścieżki rowerowej wzdłuż brzegu. Kieruję się nią na południe.






Po niezbyt długiej jeździe docieram do dawnej przystani wodnej. Nie wiem czy był tu jakiś ośrodek, czy tylko przystań żeglugi pasażerskiej. Obecnie to ruina, podobnie jak wiele innych nad Zalewem. To relikt PRL. Jest to jednak dobry punkt widokowy, zatrzymuję się tu na jakieś 10 minut. To również połowa mojej trasy.




Ruszam dalej, już główną drogą, kierując się na Nieporęt. Tu oczywiście korek do ronda, brak poboczy... tu zawsze są korki, nawet jak jest to poza sezonem. Z mostku nad Kanałem Królewskim robię zdjęcie portu żeglarskiego.


Skręcam na południe, kierując się na ścieżkę rowerową wiodącą wzdłuż Kanału Królewskiego (przedłużenie Kanału Żerańskiego). Ona też jest klimatyczna o tej porze roku, pokryta opadłymi liśćmi. Nie ma teraz absolutnie żadnego ruchu i jedzie się bardzo przyjemnie. Jednak na najbliższy most wjeżdżam, pomny tego, że ścieżka nie była od dawna ukończona i trzeba było jechać przez błoto. Akurat dziś, na rowerze szosowym, mam na to małą ochotę.


Jadę po wschodniej stronie kanału, lokalnymi drogami. Potem jednak mam znów przejechać na jego zachodnią stronę, by skierować się na Białołękę Dworską. Z mostku widzę, że ścieżka rowerowa została jednak przedłużona i sięga aż tutaj. Dołożyłem sobie więc ze 2 km i jechałem mniej komfortowo... no cóż, jakimś innym razem potestuję cały nowy odcinek. Po przecięciu ulicy Płochocińskiej zagłębiam się w lasy Białołęki. Tu też jest pięknie, żółto i czerwono.



Docieram w końcu na Płudy, przejeżdżam wiaduktem ponad linią kolejową. Potem ulica Modlińska, cisnę w stronę Żerania, mijam elektrociepłownię i wjeżdżam na most Grota, skąd pięknie prezentuje się dzika w tym miejscu Wisła. Po drugiej stronie rzeki dalej na południe, ścieżką rowerową. Na Wiślanych Bulwarach widać, że sezon definitywnie się skończył. Nie ma niemal nikogo. 



Jadę na południe, z początku Bulwarami, potem już ścieżkami rowerowymi przez Dolny Mokotów i Wilanów. Docieram do Południowej Obwodnicy Warszawy i wzdłuż niej wracam na Ursynów. Trasa to równe 100 km i wraz z przerwami zajęła mi 5 godzin. Czyli zgodnie z oczekiwaniami. Pozostała mi godzina na obiad, ogarnięcie się i zbieram się do pracy. Taki rowerowy rozruch bardzo mi się przydał.


Załączam mapkę mojej wycieczki. Jest to jak dla mnie trasa powtarzana, nic odkrywczego. Ale dziś byłą piękna z powodu niesamowitych, jesiennych barw.