poniedziałek, 16 stycznia 2023

Zimowe Zakopane

W połowie stycznia czeka mnie służbowy wyjazd do stolicy polskich Tatr - realizacja konkursów Pucharu Świata w skokach narciarskich. Ostatnio byłem tu na takim samym wyjeździe dwa lata temu, a czasie największych obostrzeń pandemicznych (czytaj tu). Teraz żadne obostrzenia na szczęście nie obowiązują, ale podobnie jak wtedy, mam zamiar wykorzystać wolny czas na małe górskie wycieczki. Zima teraz jest znacznie łagodniejsza niż wtedy.

Gdy w czwartek wyjeżdżam z Warszawy, pogoda jest wręcz wiosenna. 8 stopni powyżej zera. W Krakowie jest już 10 stopni. Jednak na samej Zakopiance, w miarę zdobywania wysokości, robi się coraz chłodniej. Pogoda jest doskonała, Tatry znów widać z dalekich odległości, bo już sprzed Krakowa. Co prawda nie jest to spektakularny widok, bo raz po raz chowają się w chmurach. Za Rabką rozpogadza się i szczyty dominują na powoli ciemniejącym niebie. Udaje mi się zrobić kilka zdjęć z okolic Poronina. 



W samym Zakopanem od razu jadę pod skocznię, zainstalować swój sprzęt. Trwa to niemal dwie godziny. Docieram do hotelu, który jest niecały kilometr dalej. Pamięta czasy Gierka, jest strasznie akustyczny, nie mam zasłon w pokoju, ale w sumie jest ok, lepszy niż ten w którym ostatnio spałem w Katowicach (czytaj tu). Aby rozruszać się po całym dniu spędzonym w samochodzie i wykorzystać niezłą pogodę, ruszam na wieczorny spacer na Gubałówkę.

Z hotelu do Krupówek jest dość blisko. Ludzi nie ma zbyt wielu, ale to dopiero czwartek, jutro pewnie zjadą się tłumy. Na Krupówkach jest istne lodowisko, ciężko się idzie. Docieram w końcu pod Gubałówkę i zaczynam podejście szlakiem przez Walową Górę.


Początkowy odcinek to asfaltowa droga, która wydaje się zupełnie czysta. Nic bardziej mylnego. Powierzchnię pokrywa niewidzialna warstwa lodu, jest tak ślisko, że zmusza mnie to do podchodzenia po śniegu, obok drogi. Wyżej zaczyna się coś w rodzaju wąwozu. Niestety tu dla odmiany płynie woda i robi się straszne błocko, a nie ma jak uciec na bok. Wreszcie ponad wąwozem zaczyna się coraz więcej śniegu. Można już podchodzić względnie normalnie. Przechodzę w poprzek stoku, skąd już całkiem nieźle widać położone w dole Zakopane. Potem wydeptanymi śladami idę przez las, klucząc pomiędzy połamanymi drzewami. W świetle czołówki idzie się całkiem dobrze, a zbetonowany śnieg stanowi dobre podłoże. Skręcam w lewo, mijam zabudowania i znów przez las zmierzam w stronę wieży przekaźnika telewizyjnego.




Docieram do drogi na grzebiecie Gubałówki, dochodzę do jednej z pustych o tej porze restauracji i wchodzę na jej taras widokowy. Pięknie stąd prezentuje się Zakopane, wyłaniające się z mroku Tatry i rozgwieżdżone niebo. Nie mam ze sobą statywu, ale ustawiam aparat na jakimś słupku balustrady. Jest nieruchomy, mogę więc wykonać sporo zdjęć z długimi czasami naświetlania. Wychodzą całkiem ciekawie. Po dłuższej sesji marznę jednak coraz bardziej, więc ruszam w drogę powrotną.



W dół idę dokładnie tak samo jak przyszedłem. To najłagodniejsza trasa, a na tym zlodzonym śniegu, bez raczków, to najrozsądniejsze wyjście. Idzie się jednak całkiem nieźle i szybko. Błotnisty odcinek nie jest już tak miły, a ślizgawka na samym dole jest jeszcze gorsza. Na Krupówkach ludzi nieco mniej, ale odsetek totalnie pijanych zdecydowanie większy. Docieram do hotelu. Spacer dobrze mi zrobił, dotleniłem się, przeszedłem około 8 kilometrów.

Rano mam zamiar gdzieś się przejść, ale pogoda jest nieszczególna, więc odpuszczam. Dziś pierwszy dzień transmisji, więc nieco więcej pracy niż przy pozostałych, pod skocznią muszę być wcześniej, około południa. Kończę pracę po 20, więc szybko wracam do hotelu i przebieram się w bardziej górskie ubranie. Spacer ma być tym razem krótki, ale może znów zrobię jakieś nocne zdjęcia? Idę na Antałówkę. Gdy przecinam Krupówki zauważam już o wiele większe tłumy niż wczoraj. No cóż, zaczynają się ferie, zaczyna się Puchar Świata. Na wzniesienie wchodzę od strony ulicy Jagiellońskiej, to dosłownie kilka minut podejścia. Ze szczytu roztacza się widok na Zakopane i Tatry, choć nieco gorszy niż z Gubałówki. W dodatku tu nie mam jak postawić sensownie aparatu, lepię coś ze śniegu i w końcu udaje mi się na tak zaimprowizowanym statywie umieścić go stabilnie.



Schodzę w stronę Pardałówki i potem wracam ulicą Broniewskiego. Odzywają wspomnienia z dawnych lat. Rok 1995, zimowy obóz judo WKS Gwardia Warszawa w Zakopanem. Na topie był zespół The Offspring z doskonałym albumem "Smash". Trenowaliśmy w COS-ie, ale mieszkaliśmy na Kozińcu, w pobliżu Antałówki. No i obóz do lekkich nie należał, budowaliśmy dość mocno formę fizyczną, codziennie oprócz dwóch treningów na macie mając bieganie, siłownię albo jeśli był to dzień relaksowy - narty na Gubałówce (wtedy jeszcze zjeżdżało się na sam dół). Trasa biegowa prowadziła z Antałówki do COS-u, potem w stronę Krupówek, a potem w stronę Antałówki na którą trzeba było podbiec. Zimą, po ubitym śniegu albo i lodzie. Ten zakręt był najbardziej stromym odcinkiem liczącego kilometr podbiegu, jak dziś zobaczyłam na znaku jest tu nachylenie 9%. No i trening to były na ogół 3 takie pętle. Wtedy dla dodania sobie sił, przy każdym podbiegu, gdy przed oczami robiło się ciemno śpiewałem w głowie czwartą piosenkę ze słuchanej w kółko kasety. Tak, kasety, mało kto miał odtwarzacz CD.

"Sitting on the bed
Or lying wide awake
There's demons in my head
And it's more than I can take

I think I'm on a roll
But I think it's kinda weak
Saying all I know is
I gotta get away from me".

Do dziś ten zakręt kojarzy mi się z refrenem "Gotta Get Away". A reszta naszej trasy? To też mało znane miejsca w Zakopanem - najprawdziwsze urbexy przy Bulwarach Słowackiego i najprawdziwsze zakopiańskie bloki. Nie są może tak imponujące brzydotą i wielkością jak "panelaki" w słowackich podtatrzańskich miastach jak Kieżmark, Poprad czy Liptowski Mikułasz, ale też urody Zakopanemu nie dodają. Jeden z nich jest najprawdziwszym wieżowcem, ma 7 pięter.




Wracam bocznymi uliczkami do hotelu. Spacer to raptem 4 kilometry, ale i tam przyjemnie było się przejść. Postanawiam wstać wcześnie i wybrać się na Nosal na wschód słońca.

Rano okazuje się, że są gęste chmury, więc wycieczka nie ma sensu. Pogoda poprawia się po śniadaniu, ale zmieniam plany. Biorę ze sobą kijki i raczki i ruszam pod skocznię, a potem do Doliny Białego. Ludzi jest dość mało, więc idzie się całkiem przyjemnie.



Dno doliny wznosi się coraz wyżej, a potem zaczynam podejście stokami Sarniej Skały. Tu już zakładam raczki, bo podłoże to zlodowaciały śnieg, a nachylenie zwiększa się. Ludzie idący bez niczego na butach ślizgają się i mają wyraźne problemy. Miejscami przez wyłamany wiatrem las odsłaniają się ciekawe widoki. Docieram do Ścieżki nad Reglami i ruszam nią w prawo. Jeszcze kilkanaście minut i dochodzę na Czerwoną Przełęcz.

Skręcam znów w prawo, w stronę szczytu. Tu już podejście robi się momentami wymagające. Po kilku minutach staję na panoramicznym wierzchołku. Pięknie widać stąd Giewont, najbliższe szczyty Tatr Wysokich, Tatry Bielskie i samo Zakopane.









Po chwili odpoczynku szybko ruszam w dół. Umówiłem się z kolegą przy wylocie doliny Białego. Też chciałby iść gdziekolwiek w góry, ale nie ma nawet dobrych butów. Uznaliśmy, że dolinka ku Dziurze będzie całkiem dobra.


Po pokonaniu najbardziej stromego odcinka zejścia stwierdzam, że raczki są niezbędne przy takich warunkach. Bez nich ludzie schodzili na czworaka. Zbetonowany śnieg pokrywa warstewka lodu, bardzo łatwo pojechać. W niższej części już niemal zbiegam w dół. Wyrabiam się idealnie, bo na kolegę czekam dosłownie dwie minuty. Razem ruszamy drogą pod Reglami na zachód. Do dolinki ku Dziurze jest raptem 20 minut marszu, ale oddaję koledze swoje kijki. Mi raczki wystarczą, a jemu to wyraźnie pomoże. Dolinka jest ślepa, nie da się pójść nigdzie dalej, więc nie ma tu kasy TPN-u. Szlak jest krótki, szybko docieramy do samej jaskini. Jest tu nieco osób, ale nie mogę powiedzieć by to były tłumy. Sama jaskinia jest dość krótka i pełna liści, należy uważać by gdzieś po nich nie pojechać.


Ruszamy w dół, ale rozdzielamy się po jakimś czasie. Ja chętnie bym jeszcze przed pracą zdążył do hotelu, wziął prysznic i przebrał się. Kolega pójdzie już prosto pod skocznię. Ja niemal zbiegam w dół i odbijam od drogi pod Reglami przez las Białego. Po kilkunastu minutach jestem w hotelu. Dzisiejszy spacer to już ponad 14 km, całkiem ładny dystans. Ekspresowy prysznic, przebieram się, chwytam coś do jedzenia i ruszam pod skocznię. Na miejscu jestem o 13. I znów praca kończy się po 20. Na jutro zapowiadają silny wiatr, ale może tym razem uda się wstać na wschód słońca?

Rano znów są chmury, wiec śpię jeszcze trochę i ruszam po śniadaniu. Idę na Nosal i zastanawiam się, czy dzisiejszy konkurs w ogóle się odbędzie. Wieje strasznie, nad Tatrami tworzy się wał chmur charakterystyczny dla halnego. Postanawiam wejść na Nosal łagodniejszym wariantem, od strony Kuźnic. Tu jest spora przebudowa całego terenu, ciekawe jak bardzo zmieni się to miejsce. Ruszam na szlak w stronę Hali Gąsienicowej, mijam skręt na Boczań i idę w stronę Nosalowej Przełęczy. Wiatr wzmaga się z każdą minutą. Podejście z tej strony jest łagodne i bardzo proste, ale i tak błogosławię raczki, bo wszędzie jest pełno lodu. Pod samym szczytem jest nieco skałek, ale idzie się przyjemnie.



Na szczycie wiatr stara się mnie wręcz przewrócić. Ciężko ustać czy utrzymać aparat w rekach. Co musi dziać się wyżej? Zdjęcia Tatr pod słońce wychodzą jednak bardzo klimatycznie. Muszę mocno domknąć przysłonę, co w połączeniu z pogodą powoduje, że są niemal czarno-białe.





Pora schodzić. Ruszam drugim szlakiem, w stronę Murowanicy. Nie ma żadnych szans by dzisiejszy konkurs się odbył. Wiatr niemal łamie drzewa, lecą z nich gałęzie. Najgorzej wieje pomiędzy skałami na zboczach Nosala, gdzie tworzą się naturalne dysze. Po tym lodzie, w tym wietrze... naprawdę jest niezbyt przyjemnie.



Docieram w końcu do lasu, gdzie jest już spokojniej. Ten odcinek jest jednak stromy i na lodzie, mimo raczków, należy uważać. Doganiam kobietę, która już zdjęła raki, ale teraz powoli tego żałuje. Idziemy razem, zaczynamy rozmawiać. W ten sposób idzie się przyjemniej i czas szybciej mija. Razem idziemy aż do Ronda. Ja już sam ruszam do hotelu. Spacer na Nosal to ponad 8 km marszu, rozruszałem się przed pracą. Pora się spakować i zabrać swoje rzeczy. Czy konkurs się odbędzie czy nie, ja i tak muszę być na swoim stanowisku. Ruszam pod skocznię.

Jakież jest moje zdziwienie (i zapewne wszystkich), gdy około godziny 16 huraganowy wiatr cichnie na tyle, że zawody da się jednak rozegrać! Okno pogodowe jest zresztą niemal idealne, bo już w czasie dekoracji zwycięzców znów zaczyna wiać ze zdwojoną mocą i nadchodzi opad śniegu. Szybko zwijam swoje rzeczy, pakuję do samochodu i wraz z kolegami ruszamy w powrotną drogę do Warszawy. Sypie gęsty śnieg, obawiam się dużego korka. Problemy są jedynie do Poronina, potem jedzie się już całkiem płynnie, choć w ulewnym deszczu. Za Krakowem jest już lepsza pogoda i krótko po północy docieramy do Warszawy.

Wyjazd, mimo że służbowy i wypełniony pracą, pozwolił mi na kilka krótkich górskich wycieczek w zimowych warunkach. Udało się połączyć przyjemne z pożytecznym. Nawet nieco wypocząłem. Choć pijane tłumy w Zakopanem to coś, czego serdecznie nie lubię, a tym razem zjawisko to było mocno widoczne.

niedziela, 8 stycznia 2023

Rowerowa wycieczka wokół Warszawy

Pod koniec grudnia wybrałem się na rowerową wycieczkę wokoło Warszawy. Miała być to ostatnia 100 km trasa w kończącym się roku, ale z powodu podwójnego kapcia, zakończyłem ją przedwcześnie (czytaj tu). Jakoś ta trasa nie daje mi spokoju i po wymianie opony i dętki postanawiam powtórzyć. Akurat mam wolny dzień, jest to przypadkiem niedziela.

W trasę ruszam późno, niemal o godzinie 14. Wkrótce zrobi się ciemno i większość drogi pokonam po zmroku, ale jestem na to przygotowany. Zimą, przy niezbyt pięknej pogodzie, jak dla mnie nie ma zbyt wielkiej różnicy między jazdą w dzień czy w nocy. Dziś jest nieco chłodniej niż w grudniu, są jakieś 2 stopnie powyżej zera. Ubieram się lżej niż wtedy, ale na szczęście wziąłem dodatkowego buffa, którego szybko zakładam jako maskę na twarz. Od wschodu wieje silny i bardzo nieprzyjemny wiatr. Kieruję się z Natolina wzdłuż Południowej Obwodnicy Warszawy i muszę jechać wprost pod ten wiatr. Na moście mały przystanek i szybkie zdjęcie.



Skręcam w lewo, w Wał Miedzeszyński, a kawałek dalej na rondzie w Trakt Lubelski. Mimo, że jest zimniej, to jest znacznie bardziej sucho niż niedawno. Nie ma żadnych kałuż ani błota. Przynajmniej rower po trasie będzie wymagał o wiele mniej czyszczenia. Na Trakcie Lubelskim jest momentami ścieżka rowerowa, ale później kończy się i muszę jechać po jezdni. Na szczęście ruch jest bardzo mały. Docieram do ulicy Widocznej, ale nie ma jak przejechać na drugą stronę torów kolejowych. Przejeżdżam pod Płowiecką i uliczkami Marysina Wawerskiego docieram do miejsca, gdzie jest przejście przy PKP Gocławek. Tory tu są jakoś przebudowywane, może doczekamy się w końcu normalnej kładki dla pieszych? Wkrótce dojeżdżam do skrzyżowania Żołnierskiej i Marsa.


Ostatnio pojechałem przez Rembertów i Zielonkę. Teraz jednak zmieniam koncepcję trasy, by nie było to jeden do jednego. Jadę wzdłuż Żołnierskiej, gdzie jest wygodna ścieżka rowerowa. Pojadę przez Ząbki lub zachodnią część Zielonki.


Zaczyna powoli robić się ciemno. Uznaję, że przyjemniej będzie pojechać do Ząbek i na przejściu dla pieszych skręcam w lewo. Uliczkami docieram do lini kolejowej, ale na szczęście jest tu tunel, więc można tą przeszkodę pokonać równie sprawnie jak w Zielonce. Kieruję się na północ, mijając szpital psychiatryczny. To znana "Ząbki Drewnica, wariatów stolica". Gdyby wjechać na teren, to dalej jest nowy budynek, ale to co widać zza płotu wygląda koszmarnie. Stare budynki straszą. Od samego przebywania w takim miejscu można było dostać depresji...




Przejeżdżam pod trasą S8 i docieram do Marek. Tu kieruję się tak samo jak poprzednio, ulicami zielonej Białołęki. Na szczęście dziś nie ma kałuż pokrywających całą szerokość jezdni. Jest już ciemno, włączam lampki. Przy tej temperaturze przednia może nie wytrwać do końca, ale mam drugą w zapasie. Mijam Lewandów, Kanał Żerański, ulicę Płochocińską i Michałów-Grabinę. W Józefowie skręcam na Legionowo. Tu na szczęście też jest dobra ścieżka rowerowa. Po kilku dalszych kilometrach docieram do Legionowa.


Skręcam w lewo, w stronę Jabłonny. Zaczynam odczuwać głód, zatrzymuję się więc i zjadam pasek z zabranej ze sobą czekolady. Zimą na takich trasach nie piję żadnych płynów, ale cukier muszę uzupełniać. Mijam tory kolejowe i feralne miejsce gdzie niedawno złapałem kapcia. Docieram do Jabłonny i skręcam w stronę Warszawy.

Poprzednia wpadka dała mi lekką nauczkę. Teraz zatrzymując się na światłach za każdym razem dotykam tylną oponę, jakby nie wierząc, że ciśnienie jest ok. Mijam Nowodwory, docieram na Tarchomin do centrum handlowego, gdzie wtedy byłem zmuszony zakończyć wycieczkę. Tu gaśnie przednia lampka, więc zakładam drugą, o lepszej baterii.


Jadę dalej, skręcam na most Północny. Pokonuję po raz drugi Wisłę, ale nie jadę na zachód. Odbijam na północ, w stronę cmentarza Północnego. Tu jest nie tyle ścieżka, co pobocze przystosowane do rowerów. Ruch jest bardzo mały.


Skręcam w prawo, w Wólczyńską i docieram do skrajów Puszczy Kampinoskiej. Teraz już będzie tylko na południe. Jadę ulicą Estrady, mijam wysypisko śmieci na Radiowie, przecinam lasy na Boernerowie i docieram do siedziby Wojskowej Akademii Technicznej na Bemowie. Tu znów pojawiają się ścieżki rowerowe. Kieruję się na południe wzdłuż Lazurowej. Niegdyś ulicy będącej synonimem zachodniego końca Warszawy, obecnie z obu stron zabudowywanej silnie rozrastającymi się osiedlami. 


Mijam ulicę Połczyńską i Aleją 4 czerwca 1989 docieram do Ursusa, gdzie skręcam w Ryżową i kieruję się dalej na południe. Przecinam już poza granicami Warszawy Aleje Jerozolimskie i tory WKD w Opaczy. Tu kończy się zabudowa, robi się ciemniej, a ja przejeżdżam nad drogą ekspresową przy węźle Opacz.


Docieram do Raszyna, pozostało mi kilkanaście kilometrów drogi. Zniknęła już niemal cała czekolada, ale już nie mam problemów z energią. Problemem znów jest lodowaty wiatr, buffem znów szczelnie zakrywam twarz. Ulicami Warszawską i Baletową dojeżdżam do Puławskiej na wysokości Lasu Kabackiego. Skręcam w Kajakową, gdzie jest wojskowe osiedle dla załogi Centrum Operacji Powietrznych. Jest tu ciekawa tablica, ukazująca dziób F-16 wyłaniającego się z mapy Polski.


Do domu kilka kilometrów. Kawałek błotnistej leśnej drogi i znów asfalty Kabat. Wreszcie jestem pod klatką. Cała trasa to 101,5 km, więc minimalnie przekroczyłem tą magiczną granicę. To pierwsza trasa ponad 100 km w tym roku. Oby było takich i dłuższych jak najwięcej. 


Załączam mapkę. Trasa jest oczywiście dowolnie modyfikowalna, sam zmieniałem jej koncepcję w trakcie. Robiona w formie pętli pozwala w razie czego szybko skrócić trasę i pojechać wprost do centrum miasta, do komunikacji publicznej. Zachęcam do takich tras, pozwalają poznać okolice własnego miejsca zamieszkania.

sobota, 7 stycznia 2023

Śląski początek roku

Początek roku 2023 to powtórka z końcówki 2022. Znów trzydniowy turniej piłki ręcznej, podobny jak ostatnio (czytaj tu). Tym razem jednak w Katowicach. Miasto które urodą nawet nie może stratować do Krakowa, ale i tak liczymy, że coś tam uda nam się zobaczyć. Klimat industrialny też może być ciekawy. Pomny ostatnich dalekosiężynych obserwacji Tatr, tym razem zabieram lustrzankę. 

Trasa mija szybko, poza może fragmentem autostrady A1 koło Pyrzowic. To drogowe kuriozum. Oddany zaledwie kilka lat temu odcinek powinien być... rozebrany i zbudowany od nowa. Na skutek jakiś poważnych zaniedbań nasypy osiadają i na trzypasmowej autostradzie tworzą się naturalne "hopki", ograniczające prędkość do maksymalnie 80 km/h. Mimo zwolnień docieramy do aglomeracji górnośląskiej przed godzinami szczytu i sprawnie dojeżdżamy pod katowicki Spodek. Tam instalujemy nasz sprzęt i przygotowujemy się do transmisji pierwszego meczu. Mam wolną chwilę, więc stwierdzam, że pójdę na taras widokowy obok Międzynarodowego Centrum Kongresowego. Nie jest wysoko, kilka metrów powyżej okolicy, ale niebo w stronę Tatr wygląda na czyste, może to wystarczy by je zobaczyć? I okazuje się, że mam rację! Na niebie wyraźnie rysują się sylwetki szczytów Tatr Wysokich. Owszem, nie wszystkie, tylko te najwyższe i tylko trochę wystają ponad lokalne budynki i wzniesienia, ale jednak! Dobrze że wziąłem lustrzankę. Robię sporo zdjęć. Szacuję że najbardziej odległe szczyty to jakieś 150 km, moja rekordowa obserwacja i jeszcze dobrze udokumentowana.





(widok ogólny, zbliżenie na Tatry i opisana panorama wraz z podanymi odległościami i wysokościami szczytów)

Pora wracać do wozu. Gdy schodzę na dół, zaczyna padać. Miałem szczęście do tej pogody! Transmisja mija bez przeszkód, zbieramy nasze rzeczy i udajemy się do pobliskiego hotelu, gdzie mamy nocleg. To hotel "Katowice", którego zaletą jest jedynie położenie w ścisłym centrum miasta. Poza tym pamięta on minimum średniego Gierka, nie był za specjalnie modernizowany i czuję się tu trochę jak w muzeum PRL-u. 





Idziemy jeszcze na jakieś zakupy i obejść centrum miasta. Zmieniło się tu sporo, ale też trudno powiedzieć, że jest tu coś atrakcyjnego. Zniknął stary budynek dworca kolejowego i powstała połączona z nim galeria handlowa. Ale jak wszędzie byli menele i narkomani, tak są do dziś. Przy nas jakiś dwóch zmęczonych życiem dżentelmenów wychodzi ze sklepu, od razu otwierają butelkę wódki i od razu piją ją "z gwinta". Ciekawy klimat. Wracamy do hotelu. Mieszkamy na 9 pietrze i stąd fajnie prezentuje się iluminowany Spodek, wyglądający trochę jak palnik gazowy.





Rano mamy sporo czasu. Idziemy do niezbyt odległego Muzeum Śląskiego. Chcieliśmy wybrać się do muzeum w dawnej kopalni w Zabrzu, gdzie można zjechać kilkaset metrów pod ziemię, ale tam wymagana jest wcześniejsza rezerwacja. To lokalne też będzie zapewne ciekawe, bo utworzone jest w budynkach danej KWK "Katowice". Dziwi nas system zabezpieczeń - bramki i skanery jak na lotnisku. Pierwszy raz coś takiego widzę w muzeum. Samo muzeum okazuje się dość ciekawe. Można je podzielić na muzeum zasadnicze, oraz galerie dzieł sztuki śląskich artystów. Dzieła sztuki są zarówno dawne jak i współczesne. Niektóre na tyle współczesne, że ciężko stwierdzić co "autor miał na myśli". Trochę przerost formy nad treścią. Natomiast muzeum historii Śląska i Zagłębia jest bardzo ciekawe i klimatyczne. Ciężko dokładnie oddać wrażenia, więc dodam kilka zdjęć. Ogólnie trasa jest ułożona chronologicznie, od czasów dawnych aż do współczesności. 












Wizytę kończymy po dobrych dwóch godzinach. Pogoda jest podła, więc resztę czasu spędzamy w hotelu. A wieczorem - kolejny mecz w Spodku.

Ostatniego dnia pogoda jest równie nieciekawa. Postanawiam jednak z kolegą zrobić sobie mały spacer. Na północ od Spodka jest coś co wygląda ciekawie przynajmniej na mapie - park na dawnej hałdzie. Mijamy nieoczywisty pomnik Powstańców Śląskich. Droga wiedzie cały czas w górę, mijamy jakieś osiedla, docieramy w końcu do parku, który jest raczej dziko rosnącymi drzewami i błotnistymi ścieżkami. Po chwili jesteśmy na szczycie dawnej hałdy. Wokoło panorama - kominy, chłodnie kominowe, dymy i bloki po horyzont. Ot - aglomeracja górnośląska. 






Architektura dawna, powojenna i współczesna miesza się tutaj ze sobą. To niestety nie wpływa na urodę miasta. Wracamy do hotelu, pakujemy się i jedziemy na ostatni mecz. Kończymy o 21:30, w drogę ruszamy o 22. Na szczęście jest pusto, to święto Trzech Króli i ruch jest minimalny. W Warszawie jesteśmy nieco po 1 w nocy.

Wyjazd był niby zwykłym służbowym wyjazdem jakich wiele, ale udało się zobaczyć kilka ciekawych rzeczy. No i przede wszystkim - Tatry z odległości 150 km. Nikt mnie jednak nigdy nie przekona, że na Górnym Śląsku jest cokolwiek atrakcyjnego. To teren przemysłowy i poprzemysłowy, zdewastowany i zaniedbany. Wiem, że to dom dla kilku milionów ludzi, ale osobiście nie widzę w tym rejonie nic ciekawego.