niedziela, 31 października 2021

Rowerowe podsumowanie sierpnia, września i października

Od kilku pewnego czasu nie robiłem comiesięcznego podsumowania aktywności rowerowych. Wynikło to z prostej przyczyny - w sierpniu i wrześniu jeździłem na tytle mało, że nie było czego podsumowywać. Czas ten spędziłem głównie w pracy, w kilka wolnych dni na wyjazdach na Pomorze, do Norwegii i w Tatry. Na rower po prostu nie starczało czasu.

Na szczęście sytuacja nieco unormowała się w październiku, przyszła złota polska jesień i natchnęła mnie do choćby częściowego nadrobienia rowerowych zaległości. O ile w sierpniu pokonałem 170 km, we wrześniu... 70 km (to nie żart), to już w październiku było to 745 km. Różnica znaczna w porównaniu z drugą połową lata. Musze jednak wspomnieć, że 500 km z tych 745 to były raptem dwie wycieczki - z Białegostoku do Warszawy i z Olsztyna do Warszawy.


Listopad zapowiada się już chłodniej, dni są krótsze i nie planuję jak na razie jakiś długich tras, bo realizuję cykl przygotowań biegowych. Na rower w mocniejszym wydaniu czas przyjdzie w grudniu, liczę że pogoda będzie łaskawa, bo mam jeszcze kilka planów na ciekawe trasy w głowie.



Załączam dwie mapki podsumowujące moje rowerowe aktywności z opisywanego okresu. Mapkę całościową i zbliżenie na samą Warszawę. Jak zwykle, pokazuję tu jedynie trasy przekraczające dystans 30 km.


niedziela, 17 października 2021

Jesienna rowerowa wycieczka z Olsztyna do Warszawy

Piękna jesienna pogoda sprzyja długim rowerowym trasom. To moja ulubiona pora roku jeśli chodzi o takie aktywności. Tydzień temu udało mi się pokonać niezbyt może piękną trasę Białystok - Warszawa (czytaj tu), ale i tak byłem zadowolony, bo to była pierwsza dłuższa wycieczka po sporej przerwie. Postanawiam pójść za ciosem i zrobić kolejny wypad na podobnym dystansie. W planie mam dotarcie porannym pociągiem do Olsztyna i powrót rowerem do Warszawy przez Warmię i północne Mazowsze. 

Bezpośredni pociąg z Dworca Centralnego jest o 5:27 rano. Tak wczesna godzina powoduje, że muszę dojechać rowerem. Pierwsze metro mam o 5:02, a nie chcę ryzykować że spóźnię się minutę czy dwie i nigdzie nie pojadę. Lepiej mieć mały zapas czasu. Budzik nastawiam na 3:50. O tej godzinie ciężko cokolwiek zjeść, więc biorę większy zapas prowiantu ze sobą i ruszam. Dojazd przez puste jeszcze ulice Warszawy zajmuje mi ok. 40 minut, na dworcu jestem o 5:20. Co ciekawe pociąg "Warmia" jedzie jednocześnie do... Olszytna i Bydgoszczy. W Iławie skład jest rozłączany. Powoduje to małe zamieszanie wśród pasażerów, bo trzeba wsiąść do właściwego wagonu, a niektórym ciężko pojąć jak pociąg może jechać jednocześnie do dwóch odległych od siebie miast.

Podróż trwa 3 godziny. Dziś są chmury, dość mocno wieje i ogólnie jest dość nieprzyjemnie. Rozwidnia się dopiero w okolicy Iławy. Wysiadam na stacji Olsztyn Zachodni, bo wygodniej mi dotrzeć do zaplanowanej przeze mnie wcześniej trasy. Jest na tyle zimno i wietrznie, że zapinam się pod szyję i jadę w rękawiczkach. 

Kieruję się na puste o tej godzinie urocze uliczki olsztyńskiej starówki. Mijam Wysoką Bramę i amfiteatr z widokiem na zamek. Jadę na południe, korzystając z wygodnych ścieżek rowerowych. Olsztyn jest położony na wzgórzach, co powoduje, że jazda staje się interwałowa - minuta wysiłku na podjeździe i minuta lekkiego zjazdu bez pedałowania. I tak co chwila. 





Wkrótce wyjeżdżam z miasta. Mijam mostek na Łynie i kieruję się na Bartąg. Tu zaczynają się jeszcze większe wzgórza i jeszcze gorsze podjazdy. Niemal jak w górach! W dodatku na tym odcinku jadę na zachód, dokładnie pod silny wiatr. Moja prędkość spada dosłownie do 12-13 km/h i nie mogę więcej. W tym tempie zrobienie trasy do Warszawy w 12 h staje się mało realne. Na szczęście za węzłem drogowym obwodnicy miasta skręcam na południe jadąc drogą techniczną. Tu wieje już z boku, co pozwala na znacznie szybszą jazdę. Jednak i tak ciągłe podjazdy dają w kość.



Docieram w końcu do miejscowości Stawiguda. Jest zadbana, są tu jakieś hotele - widać że jest nastawiona na turystów. Przede mną kilka kilometrów dziurawego asfaltu i dojadę do Plusek. Z prawej strony przebija między drzewami tafla sporego jeziora Plusznego.


Pluski są również nastawione na turystykę. Tutejsze ośrodki wypoczynkowe są jeszcze większe niż w Stawigudzie. W sumie nic dziwnego, bo okolica jest piękna. Ja kieruję się na wschód i po kilku kilometrach jazdy góra - dół docieram do miejscowości Rybaki, nad jeziorem Łańskim. Latem musi tu być sporo ludzi, teraz jestem sam. Pora zjeść jakiś batonik. 


Mimo dość długiego już czasu jazdy jestem nadal blisko Olsztyna. Chciałbym przyspieszyć, ale kombinacja ciągłych wzgórz, dziurawych dróg i wiatru nie pozwala mi na to. Wracam kawałek, kierując się na południe. W pewnym momencie asfalt się kończy. No cóż, spodziewałem się tego, zaplanowana w domu trasa była względnie najkrótsza i omijająca główne drogi. Jednak w tym rejonie nie dało się uniknąć szutrówek. Na szczęście odcinek kilku kilometrów nie sprawia mi jakiś większych problemów, mimo iż jadę na szosowych oponach. Wyjeżdżam na drogę nr 58 w Kurkach i kieruję się na Olsztynek. Wiem jednak, że wkrótce znów skręcę na południe. Mijam ładnie położone jezioro Święte.



Skręcam na południe do Lipowa Kurkowskiego. Jest tu nowiutki asfalt, ale jak wynikało ze strony internetowej gminy - jest on tylko do wsi, dalej już znów będzie szuter. I jest tak jak przewidziałem. 5 km przez las, ale droga wydaje się być twarda i pokonam ją bez problemów.



Problem pojawia się dopiero na samym końcu. W Bolejnach trzeba zjechać odcinek jakiś 300 m w dół, ale tu już nie ma szutru, a za to jest stara, wysadzana kocimi łbami droga. Wszystko jest mokre i śliskie. Jadę z duszą na ramieniu, mocno dociskając hamulce. To zdecydowanie nie jest komfortowe na szosowym rowerze. W końcu docieram jednak do asfaltu. Teraz w lewo, objeżdżając kolejne jeziorka i pokonując kolejne wzniesienia. Minęło już południe, a ja mam zdecydowanie więcej drogi przed sobą niż za sobą. Pocieszam się, że na Mazowszu, gdy teren się wypłaszczy, to da radę pojechać szybciej. Gdyby jeszcze ten wiatr zelżał...

Kilkanaście km dalej zaczyna się nowa droga. Asfalt jest gładziutki. Ale obok jest dziadowsko wykonana ścieżka rowerowa z kostki - nierówna, dziurawa i poprzecinana wjazdami do nieistniejących budynków. To jakieś pola uprawne, jeśli kiedykolwiek powstanie tu zabudowa to za dziesiątki lat. Oczywiście jest zakaz jazdy jezdnią i nakaz jazdy tym czymś dla rowerów, choć ruch na jezdni jest zerowy. Uwielbiam takie niewydarzone inwestycje. 


Po kilkunastu dalszych kilometrach docieram do Nidzicy. Miasteczko niezbyt wielkie, a jego główną atrakcję stanowi zamek. Niestety jest na wzgórzu porośniętym drzewami i ciężko mi zrobić jakiekolwiek sensowne zdjęcie. 


Mijam centrum  i kieruję się na wschód, na Wielbark. Droga jest w przebudowie, o czym informują tablice. Nowy odcinek drogi ma dla odmiany znakomitą, asfaltową ścieżkę rowerową. Aż przyjemnie nią jechać, szczególnie że tutaj wiatr mam w plecy i moja prędkość wyraźnie wzrasta, a wysiłek maleje. Wkrótce odbijam na południe, na Janowiec Kościelny. Lokalna droga znów jest dziurawa, a teren ciągle jest falisty. Znów zaczyna się wysiłek, szczególnie że wiatr znów przeszkadza. Mijam granicę województwa mazowieckiego. Jednak teren nie wypłaszcza się ani trochę, cały czas są górki i dołki. Lokalnymi drogami prowadzącymi na wschód od Mławy omijam miasto. Widzę wyraźnie charakterystyczny dawny przekaźnik radiowo-telewizyjny.



Docieram do Szydłowa. Jeszcze kilka kilometrów zupełnie pustymi lokalnymi drogami i w Konopkach wyjeżdżam na drogę nr 615 prowadzącą do Ciechanowa. Tu ruch zwiększa się znacząco i nie jedzie się już tak komfortowo. Wreszcie jednak robi się względnie płasko, a w dodatku wreszcie zaczyna wiać w plecy, co pozwala przyspieszyć. Po dobrej godzinie docieram na ulice Ciechanowa.

To dość spore miasto ma jednak słabą infrastrukturę rowerową. Są tu ścieżki rowerowe, ale głównie z kostki i często kończące się po kilkuset metrach. Jakoś przemęczam się i docieram na miejski rynek.



Objeżdżam wschodnią część Ciechanowa, którą tworzą osiedla mieszkaniowe - dawne i współczesne blokowiska. Wyjeżdżam w stronę Nasielska, robię jeszcze jakieś małe zakupy. Tu jest zupełnie nowa i perfekcyjna ścieżka rowerowa. Ma według tabliczek prowadzić tak przez kolejne 12 km, aż do Gąsocina.


Ścieżka kończy się nieco wcześniej, ale narzekać nie mogę, bo jechało się nią doskonale. W Gąsocinie zjadam coś, ubieram się cieplej, zakładam kamizelkę odblaskową i lampki na rower. Wkrótce zrobi się ciemno. Kilka kilometrów dalej zatrzymuję się by złapać ostatnie promienie słońca.


Liczyłem, że w okolicy Nasielska będę o zmroku i wszystko wskazuje, że pójdzie to zgodnie z planem. Robi się ciemno, ale na niebie pojawia się księżyc, który jest bliski pełni. Przebija przez chmury i nieco oświetla drogę. Po dalszych kilkunastu minutach docieram do Nasielska. Przejeżdżam przez całe miasteczko. Tu niestety jest już droga powiatowa a nie lokalna, a ruch jest zdecydowanie większy.

 

Skręcam w drogę nr 632 na Legionowo. Jest zupełnie ciemno, do domu niby blisko a jednak ciągle daleko. Po ciemku traci się poczucie odległości i pokonanego dystansu, szczególnie jak jest się zmęczonym. Są co jakiś czas tablice z podanymi odległościami do Legionowa ale... są jakieś dziwne. Najpierw jest że "Legionowo 26" a chwilę później "Legionowo 24". Potem długo, długo nic i "Legionowo 22". Coś jest nie tak, to tak jakby były dwa różne Legionowa albo podawano odległość do dwóch różnych miejsc.  Upewniam się gdy widzę tablicę "Legionowo 15" i po przejechaniu kilku dalszych kilometrów... "Legionowo 15". Jak można w taki sposób oznaczyć drogę? Na szczęście docieram do Dębego, gdzie droga jest mi już znana, bo bywałem tu kilka razy. Stromym zjazdem docieram do zapory na Narwi. 


 

Za elektrownią wodną jadę jeszcze kilka kilometrów na południe i z ulgą odbijam na zachód. Tu ruch niemal zanika. Kieruję się na Chotomów - wariant ten pozwala ominąć przejazd przez centrum Legionowa. Droga dłuży mi się, jestem już zmarznięty i zmęczony. W końcu Jabłonna i granica Warszawy.

Kieruję się na Nowodwory i na wał wiślany, gdzie jest utwardzona nawierzchnia. W pewnym momencie na środku wału... stoi sarna, która przygląda mi się i niespiesznie schodzi z drogi. Mijam most północny i kładkę nad portem żerańskim.


Teraz jeszcze godzina. Coraz zimniej, szczególnie nad rzeką. Jadę przez Bulwary, dziwnie puste o tej porze. Temperatura robi swoje. Mokotów, Stegny, Ursynów. O kilka minut po 22 jestem pod domem. Uff... trasa dała mi w kość. Pokonałem równo 260 km, ale wlicza się w to też poranny dojazd na Dworzec Centralny (ok. 14,5 km).


Mapka mojej wycieczki. Całość to 260 km, pokonane w 14 h. Odcinek Olsztyn - Warszawa zajął mi prawie 13,5 h. Według GPS zrobiłem aż 4500 m podjazdów i tyle samo zjazdów. Trasa niemal górska! Nie wiem czy było aż tyle, ale z pewnością było dużo. W dodatku silny wiatr bardzo przeszkadzał na dobrych 3/4 dystansu. Uciszyło się dopiero pod koniec, gdy zapadł zmrok.


Trasa w przeciwieństwie do poprzedniej okazała się jednak wspaniała widokowo i przyrodniczo. Jeziora, wzgórza, piękne lasy, ciekawe miejscowości i mały ruch na lokalnych drogach którymi się starałem poruszać. Zdecydowanie mogę ją polecić!

poniedziałek, 11 października 2021

Krótki wypad w Góry Świętokrzyskie

Po wczorajszej rowerowej wycieczce Białystok - Warszawa (czytaj tu) mam wolną niedzielę. Postanawiam namówić Flo na kilkugodzinny wypad, pozwalający skorzystać z uroków pięknej jesiennej pogody. Mając do wyboru kajaki na Zalewie Zegrzyńskim lub wejście na Łysicę - najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich, wybieramy tą drugą opcję. To półtorej godziny jazdy z Warszawy, nie jest więc to ani długa ani daleka podróż. Są to małe i niskie, ale jednak bądź co bądź góry, na ich najwyższym szczycie nie byłem ani ja ani Flo. Ponadto, jest to jeden ze szczytów Korony Gór Polski, więc warto go mieć odhaczonego, gdybyśmy się kiedyś zdecydowali na zaliczenie całości. Zresztą, mamy już na koncie co najmniej połowę szczytów Korony.

W Górach Świętokrzyskich byłem na wiosnę, robiąc rowerową pętlę wokoło Łysogór (czytaj tu). Pasmo to zaskoczyło mnie długimi i męczącymi podjazdami, a trasa która miała niewiele ponad 100 km okazała się naprawdę mocno wymagająca. Dała mi też pojęcie skąd najlepiej zacząć podejście na Łysicę. Można startować ze Świętej Katarzyny, bądź z Kakonina, ale pierwsza opcja jest krótsza, są tu też znacznie większe parkingi.

Ruszamy dopiero około 11. Trasa mija szybko, pogoda jest doskonała. Za Skarżyskiem skręcam na Ostrowiec Świętokrzyski i dalej przez Suchedniów i Bodzentyn docieram do Świętej Katarzyny. Na szczęście jest tu duży i w dodatku darmowy parking, na którym udaje nam się stanąć. Wejście na Łysicę to raptem godzina drogi, ale zdaję sobie sprawę, że w tak spacerowych górach czasy te są mocno na wyrost, obliczone na ludzi z dziećmi itp. więc bez wysiłku można wejść o wiele szybciej. 


Na początku szlaku jest budka z biletami do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Kawałek dalej jest też źródło św. Franciszka. Podejście jest bardzo łagodne, są to w dodatku w wielu miejscach drewniane schody. Tak jak podejrzewaliśmy, szlak jest spacerowy. 


Po kilkunastu minutach szlak skręca w lewo. Wchodzimy teraz już prosto w kierunku szczytu. Szczytu, którego kompletnie nie widać, bo wszystko porasta las. Jedynie mój zegarek z GPS pokazując mi wysokość stanowi jakieś źródło informacji. Już 550, już 600 m n.p.m. Wyłaniają się jakieś głazy. To ani chybi gołoborza na Łysicy. Kamienne rumowiska z których słyną te góry. Jeszcze kilka minut i jesteśmy.  

 

 

Szczyt leży na wysokości 614 m n.p.m. Widoków nie oferuje żadnych. To już lepiej było na Łysej Górze, na której byłem wiosną. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, jemy coś i ruszamy w dół. Trasa jest banalna, choć na śliskich momentami kamieniach trzeba uważać. Szybko docieram na dół i schodzimy na parking. Cała wycieczka, łącznie z przerwą na górze zajęła nam 1,5 godziny, a przecież nie spieszyliśmy się. 



Ruszamy do Warszawy. Dzień jest przepiękny, widoczność znakomita. Aż żal, że Łysica nie oferowała żadnych widoków. Ruch na szczęście wielki nie jest i dość sprawnie docieramy do domu. Cały wyjazd to niecałe 7 godzin. Produktywne wykorzystanie wolnego dnia.

niedziela, 10 października 2021

Rowerowa wycieczka z Białegostoku do Warszawy

Tegoroczne lato, podobnie jak i zeszłoroczne, miało być wypełnione długimi rowerowymi trasami. Niestety, stało się inaczej. Bardzo duża ilość pracy, średnia pogoda gdy już były dni wolne, a także mimo wszystko chęć pojechania na jakikolwiek "normalny" urlop ograniczyły rowerowe aktywności do wycieczek krótkich i w sumie dość rzadkich. Tego lata nie zaliczyłem żadnej trasy powyżej 100 km, ostatnia dłuższa wycieczka to wiosenny, 300-kilometrowy przejazd Kraków - Warszawa (czytaj tu). 

Jest piękna i chłodna jesień, moja ulubiona pora na wszelkie aktywności zewnętrzne. Nie ma już upałów, nie ma burz, nie ma też raczej tłumów turystów. Pogoda za to jest zazwyczaj idealna, a dzień jeszcze wystarczająco długi by móc to w pełni wykorzystać. Postanawiam nieco nadrobić rowerowe zaległości. W głowie mam dwie trasy: Bydgoszcz - Warszawa i Białystok - Warszawa. Mój wybór pada na tą drugą. Jest krótsza, więc w efekcie czeka mnie krótsza jazda po zmroku. Przyznaję też sam przed sobą, że skoro dawno nie robiłem żadnych dłuższych wycieczek, to ponad 300 km z Bydgoszczy będzie już wyzwaniem, podczas gdy niecałe 250 km z Białegostoku to raczej nic wielkiego i nawet bez specjalnego treningu pokonam ją bezproblemowo.

Poranny pociąg mam o 5:50. Gdy wsiadam w pierwsze metro jest zupełnie ciemno, a w samym metrze też świeci pustkami. Na Dworzec Centralny docieram kilkanaście minut przed odjazdem, schodzę na swój peron, po czym... z głośników pada komunikat że pociąg "Karkonosze" wjedzie na inny peron. No więc biegiem na górę, tak jak i inni pasażerowie. Oczywiście ruchome schody nie działają. Przypomina mi to nieco minioną epokę, tak jakby nic tu się nie zmieniło od 30 lat. Jedynie pociąg jest zdecydowanie współczesny. I choć lotniczy wagon jest funkcjonalny i wygodny, to jednak nie jest pozbawiony wad. Są tu niby dwa wieszaki na rowery, ale w praktyce wejdą wyłącznie dwa rowery szosowe z wąskimi kierownicami i to na styk. Mój udaje się powiesić, ale inny pasażer, z bardziej klasycznym rowerem nie ma już jak tego zrobić, bo jest za ciasno. Jego sprzęt musi więc jechać na stojąco. Nie rozumiem jak można zaprojektować nowoczesny wagon i tak wąskie wieszaki by były takie problemy.

 

Pociąg należy do PKP Intercity i choć kojarzy się to z wysokimi cenami, to jednak nie kosztuje jakoś wiele - 39 zł za przejazd z rowerem. Nie jest to jednak ekspres, zatrzymuje się na wielu stacjach, na których zresztą nikt nie wsiada. Początek podróży to jeszcze zupełna ciemność, ale w okolicy Łochowa zaczyna się już rozwidniać. Wszystko białe od szronu... no cóż, w nocy temperatura spada już do wartości bliskich zeru stopni. Gdzieś za Małkinią wita mnie wspaniały wschód słońca.


Dalszy odcinek jest w jakiejś poważnej przebudowie. Wszystko wokół torów zryte ciężkimi maszynami, obok sterty gotowych podkładów, teren jest niwelowany i tworzone są nasypy. 100 km przez jeden wielki plac budowy. W końcu docieram na dworzec w Białymstoku, który również jest w przebudowie i jest nieczynny. Wyjście do miasta jest jakąś tymczasową ścieżką przez tory. Ubieram się nieco cieplej, zakładając buffa na szyję i drugiego na głowę. Przydają się też rękawiczki, bo już po chwili jazdy robi się bardzo zimno. Moim pierwszym celem jest rynek, na który docieram po kilku minutach. 


Teraz nie ma już co marudzić, pora ruszać w drogę powrotną do Warszawy. Mam wyznaczoną trasę, którą mam zapisaną jako ślad w telefonie, ale mam też ogólny plan w głowie. Nie muszę co chwila wyciągać telefonu i sprawdzać swojej pozycji. Początkowo jedzie się bardzo dobrze, są wygodne ścieżki rowerowe, a ja kieruję się na Wysokie Mazowieckie.


W pewnym momencie gubię jednak swoją trasę. Orientuję się po dość krótkim odcinku, ale dobry kilometr muszę wrócić. Trochę mnie to złości, bo nie było w sumie żadnego drogowskazu, a ja pojechałem tak jak nakazywała logika. Docieram do wylotówki i ruszam ścieżką rowerową. Przede mną wiadukt nad torami kolejowymi. I co? I ścieżka skręca gdzieś w prawo, w ogóle nie wjeżdżając na wiadukt. A zerknięcie w telefon mówi mi, że ten kierunek jest totalnie bez sensu, nie ma jak pokonać torów na długim odcinku. Znów nie było żadnych oznaczeń, że nie da się przejechać. Wracam dobry kilometr i przejeżdżam na drugą stronę wylotówki. Tu na szczęście jest ścieżka, która wiedzie górą wiaduktu. Straciłem jednak kilkanaście minut na kręcenie się niemal w miejscu. Za wiaduktem miasto się kończy, a zaczynają przyległe mniejsze miejscowości. I znów cyrk. Tu jest kawałek ścieżki rowerowej po jednej stronie. Ale za kilometr się kończy. Trzeba na drugą. Tam też zaraz się kończy. I znów na drugą. W dodatku zakaz jazdy normalną jezdnią. I znów na drugą. Zaczynam już przeklinać. Kolejny fragment ścieżki kończy się w polu. Trzeba jednak jezdnią, którą tu już można. I znów kawałek ścieżki. Zero sensu i ciągłości, tak jakby każda miejscowość robiła kawałek bez żadnego porozumienia z sąsiadami. W końcu jednak dłuższy odcinek całkiem nowej i dobrej ścieżki.


Ta jednak też niespodziewanie się kończy i jest znak ślepej uliczki. No cóż, jadę już główną jezdnią, nie mam wyboru. 200 m dalej... ścieżka znów się pojawia! Na szczęście kawałek dalej jest rondo gdzie odbijam na Wysokie Mazowieckie. Tu już kończy się nowa dwupasmówka i nie ma wyboru - trzeba jechać jezdnią, bo nie ma tu żadnych ścieżek rowerowych. Ruch jest jednak niewielki i jedzie się przyjemnie. Robi się w dodatku coraz cieplej, więc zdejmuję najpierw rękawiczki, a potem buffa chroniącego szyję. Jak na razie trasa jest nudna i mało widokowa. Przede mną jednak Narwiański Park Narodowy i dolina Narwi. Tu liczę na coś ciekawego. Niestety główne rozlewiska znajdują się dalej na północ, a tu są po prostu duże mokradła, po horyzont widać trzcinowiska. Zatrzymuję się jednak, bo moją uwagę przyciągają trzy młode łosie, brodzące jakieś 200 m od drogi. Żałuję, że nie mam ze sobą normalnego aparatu, a jedynie telefon. Zdjęcie będzie wyłącznie pamiątkowe, bo są zbyt daleko.


Kawałek dalej jest most na Narwi, skąd widać samą rzekę. Tu jest to właściwie rzeczka, zupełnie inna niż w okolicach Warszawy.


Kawałek dalej znów zatrzymuję się, bo na polu jest kilkadziesiąt żurawi. Wielkie ptaki są jednak znacznie mniejsze niż łosie i tym razem wiem z całą pewnością, że na zdjęciu nic sensownego nie będzie widać. Szkoda że nie są bliżej, bo jest ich naprawdę dużo. Kilka kilometrów dalej, w miejscowości Sokoły odbijam na południe. Moim celem jest zjechanie z drogi nr 678 prowadzącej na Wysokie Mazowieckie. Ruch niby jest niewielki, ale na bocznych drogach będzie pewnie zerowy. Przecinam już po raz drugi tory którymi jechałem rano. Z roweru plac budowy wygląda jeszcze gorzej niż z okien pociągu. Wszystko rozgrzebane. 

Okoliczne pola są intensywnie nawożone. W całej okolicy unosi się woń obornika. Momentami na tyle silna, że aż się robi słabo. Ten sam problem był w zeszłym roku, na jesiennej wycieczce Gdańsk - Warszawa (czytaj tu). Jednak na liczniku już 50 km, pora na mały przystanek i zjedzenie czegokolwiek. Nie ma tu żadnej wiaty przystankowej, pozostaje po prostu zrobić "piknik na skraju drogi". Przy okazji dokładnie obdzieram rower z pajęczyn babiego lata. Jest tego pełno w powietrzu i po iluś kilometrach okleja wszystko.


Posiłek poprawia mi humor, nie przeszkadza mi już tak woń świńskiego nawozu. Jadę dalej, po raz kolejny przecinając remontowaną linię kolejową. Docieram do miejscowości Czyżew, gdzie skręcam na drogę nr 63 prowadzącą do Sokołowa Podlaskiego. Nieco obawiałem się tego odcinka, ale ruch jest nadal znikomy. Tu już po raz ostatni przecinam linię kolejową i po kilku kilometrach jazdy docieram do granicy województwa mazowieckiego.

 

Woń obornika niezmiennie towarzyszy mi cały czas, zmienia się tylko lokalnie jej intensywność. Jak dotąd trasa to tłuczenie kilometrów, zero ciekawych miejsc, zero ciekawych widoków. Miłym urozmaiceniem jest most na Bugu, gdzie na chwilkę się zatrzymuję, fotografując sporą już rzekę.


Kieruję się na Kosów Lacki, miejscowość leżącą mniej więcej w połowie mojej trasy. Na liczniku już ponad 100 km. Po pół godzinie jazdy docieram do Kosowa, gdzie jest całkiem ciekawy kościół. Jako że miejscowość ma skomplikowany układ komunikacyjny, to upewniam się w telefonie jak mam jechać.

 

Mijam rondo, gdzie jest drogowskaz na Węgrów, pokazujący że trzeba jechać prosto. Jadę więc prosto, szczególnie że jest tu nowa nawierzchnia. Wiatr w plecy, jedzie się bardzo przyjemnie. Ciepłe kolory jesieni dodatkowo podnoszą uroki trasy. Ruch całkowicie zerowy, aż mnie to dziwi. Nagle... asfalt kończy się w polu i zaczyna szutrówka! O co chodzi? Wyjmuję telefon. A niech to, okazuję się, że pojechałem jakąś drogą na zachód, a nie na południowy zachód, na Węgrów. Ale jak ja to mogłem zrobić? Przecież Węgrów to spora miejscowość, a mogę przysiąc, że żadnych oznaczeń za rondem już nie było... Cóż robić? Muszę wrócić albo do Kosowa, albo gdzieś próbować przebić się bokiem do drogi na Węgrów. Straciłem znów sporo czasu i kilka kilometrów. W dodatku teraz jadę pod wiatr.

Na szczęście według mapy jest tu droga w prawo. I rzeczywiście jest, w dodatku to nowiutki asfalt! Super, nie straciłem tak znów dużo. Mina rzednie mi, gdy po kilometrze asfalt się kończy. Ale mapa mówi też, że jakieś 2 km dalej jest większa wieś i tam powinien być znów asfalt. No trudno, dam radę szosowym rowerem po szutrze. 


Rzeczywiście, kawałek dalej znów jest asfalt i już bez problemów docieram do drogi na Węgrów. To odnowiony odcinek, nawierzchnia jest bardzo dobra i jedzie się lekko i przyjemnie. W dodatku tu wreszcie są jakieś lasy, a nie tylko pola i łąki. Nie ma może wielkich widoków, ale to miła odmiana. Do Węgrowa pozostało kilkanaście kilometrów. Już minąłem połowę mojej trasy. Po jakimś czasie orientuję się, że... znów zjechałem z zaplanowanej drogi. Jak to jest możliwe? Jadę tak jak nakazuje logika, główną drogą. I jadę znów jakoś inaczej niż najprostszą trasą na Węgrów. Ten odcinek jest fatalnie oznakowany. Na szczęście jadę w zasadzie równolegle do założeń i nie muszę już kombinować, bo i tak dotrę do celu. W końcu przede mną połączenie z drogą nr 62 i jestem w Węgrowie. Zaczyna się tu ścieżka rowerowa z kostki i zakaz jazdy szosą. No nic, jakoś to przeboleję, choć asfalt jest o wiele gładszy. Miasto okazuje się dość rozległe, bo od tabliczki do centrum jest kilka kilometrów. Na szczęście do centrum nie muszę wjeżdżać, jest tu taka mała wewnętrzna obwodnica. Mijam nieco bloków, jakąś galerię handlową. Nie spodziewałem się, że Węgrów jest tak rozwinięty, kojarzyłem że jest znacznie mniejszą miejscowością. Kawałek dalej, przed miejscowością Liw docieram na most nad Liwcem. 



W Liwie jest ciekawy obiekt, wart odwiedzenia przy innej okazji. To zamek książąt mazowieckich. teraz robię mu tylko zdjęcie, bo pora jechać dalej. Do domu już poniżej 100 km, ale to nadal spory kawałek. 


Tutaj podejmuję też decyzję, by zmienić zaplanowaną trasę. Miałem zamiar jechać lokalnymi drogami w stronę Mińska Mazowieckiego, by tam wjechać na drogi techniczne przy autostradzie A2 i nimi dotrzeć do Warszawy. Obawiałem się dużego ruchu na trasie na Stanisławów i Sulejówek. Okazuje się jednak, że ruch jest na tyle mały, by nie kombinować już z nawigowaniem po wioskach, ani po nieznanych mi drogach technicznych, w dodatku po ciemku. Tak po prostu muszę się trzymać drogi nr 637 i oznaczeń na Warszawę. Będzie to podobna odległość, ale prościej nawigacyjnie. Za Liwem droga dość długo się wznosi. Podjazd trwa kilka kilometrów i jest bardzo wyraźny. Liwiec musi płynąć tu rozległą doliną. W końcu jednak teren wypłaszcza się i mogę przyspieszyć. Słońce chyli się ku zachodowi. Na jakimś przystanku znów coś zjadam, montuję na rower lampki i zakładam buffy i rękawiczki. Wkrótce się przydadzą. Jeszcze ostatnie światło dnia i krwistoczerwony zachód słońca.


Mimo że słońce zaszło to łuna na zachodzie pozwala na dobrą widoczność i przyjemną jazdę. Docieram do Stanisławowa. Tu są ostrzeżenia, że dalsza droga jest w przebudowie i pojazdy powyżej 10 ton muszą jechać objazdem przez Mińsk Mazowiecki. Zaczynają się też rozległe lasy, co znacznie pogarsza widoczność. Ruch też ulega zwiększeniu, do Warszawy pozostało niecałe 40 km. Wkrótce pierwszy ruch wahadłowy. 

 

Są dwa odcinki zwężone do jednego pasa. Na rowerze mogę osiągnąć maksymalnie 35-38 km/h, a one mają ponad kilometr długości. Mam wrażenie, że tamuję ruch, że samochody za mną nie wyrobią się przed zmianą świateł. A jest tak wąsko, że nie mogą mnie wyprzedzić. Cisnę ile się da. Jednak po coś jest ograniczenie do 40 km/h na tych remontowanych odcinkach - zarówno ja, jak i samochody za mną bez problemów się wyrabiają. 

Robi się już kompletnie ciemno. Ciężko mi ocenić gdzie jestem i jak daleko. Niby wkrótce powinien być Okuniew, ale to jeszcze kawałek. Robi się coraz zimniej, znów temperatura spada do kilku stopni. A która część ciała u faceta najszybciej traci czucie poza palcami dłoni i nóg, gdy jest na rowerze owiewana od wielu godzin zimnym wiatrem? Wiadomo. W dodatku długi czas siedzenia na siodełku upośledza krążenie w tych miejscach. Nie chcąc sobie zrobić krzywdy, stosuję patent, jakim ratowałem się kilka lat temu w Tatrach (czytaj tu) podczas rowerowej wyprawy w październiku - awaryjny buff instaluję z przodu w spodenkach, tworząc dodatkową izolację. Serio nie polecam odmrożenia sobie czegokolwiek, a już szczególnie tych czułych miejsc.

W końcu docieram do Okuniewa. Tu jest ścieżka rowerowa i zakaz jazdy jezdnią. Ścieżka jest z kostki, ale nie jest taka zła. Docieram do Sulejówka, gdzie skręcam na Starą Miłosną. To już Warszawa. Niby blisko, ale jednak jeszcze dobra godzina jazdy. Tu na szczęście nie muszę nawigować, bo drogi znam na pamięć. Jadę przez Międzylesie, mijam Centrum Zdrowia Dziecka, mijam linię kolejową do Otwocka, skręcam w lewo w Trakt Lubelski i docieram w końcu do Południowej Obwodnicy Warszawy. Jeszcze pół godziny. Próbuję zrobić z Mostu Południowego zdjęcie odległego centrum miasta, ale telefon nie pozwala by to zdjęcie miało jakąkolwiek wartość poza pamiątkową.



Jeszcze kilkanaście minut jazdy. Wilanów, Powsin, Kabaty. O 21 jestem pod domem. Całość zajęła mi 12,5 godziny, pokonałem 239 kilometrów. Gdyby jednak nie gubienie drogi przez nielogiczne oznakowanie, to byłoby nieco krócej i byłbym zapewne z pół godziny wcześniej. 


Mapka mojej wycieczki. Trasa niestety nie była zbyt spektakularna, widokowo nie było na niej niczego porywającego, a i mijane rejony były typowo rolnicze na Podlasiu i nieco bardziej zalesione na Mazowszu. Przez większość trasy ruch za to był bardzo mały i muszę stwierdzić, że była ona bezpieczna. No i przez większość trasy towarzyszyła mi niezapomniana woń nawozu naturalnego :) Decyzja o zmianie pierwotnego planu i pojechanie z Węgrowa prosto na Warszawę przez Stanisławów była dobra, bo zaoszczędziła mi problemów nawigacyjnych w ciemnościach, a takie mogły być na lokalnych drogach i drogach technicznych przy autostradzie A2.


Analiza na Google Street View wykazała, że rzeczywiście w Kosowie Lackim droga jest słabo oznaczona i dlatego ją pomyliłem. Na rondzie jest, że prosto na Węgrów. A 50 m dalej jest właściwa droga na Węgrów, skręcającą w lewo, gdzie już nie ma oznaczenia. Dlatego pojechałem prosto, w drogę lokalną, kończącą się po kilku kilometrach w polu. 

Trasa na moim blogu dostaje znacznik #duże, choć nie przekroczyła 250 km. Brakowało jej jednak niewiele, a dodatkowo muszę doliczyć sporo czasu na dojazd w miejsce startu, więc warunkowo uznaję że była duża a nie średnia.