wtorek, 28 września 2021

Wrześniowy wypad w Tatry

Minął tydzień od mojego kilkudniowego wypadu w Alpy Romsdalskie (czytaj tu). Zarezerwowałem sobie w pracy jeszcze jeden weekend, licząc na pogodę i możliwość zrobienia jakiś przyjemnych wycieczek w jesiennych Tatrach. Wszelkie prognozy mówią jednak o bardzo silnym wietrze i opadach w całej Polsce... No cóż, zawsze mogę zrezygnować na rzecz innej aktywności.

Na dzień przed planowanym wyjazdem prognozy pogody dla Zakopanego wskazują jednak na wietrzną, ale słoneczną pogodę. Super, najważniejsze że nie pada. W piątek rano jeszcze pracuję, ale około południa jestem w domu i pakuję się na raptem dwa dni, więc nie jest tego zbyt wiele. Odbieram Flo ze szkoły i od razu ruszamy w drogę. Obawiam się nieco ruchu i korków w Krakowie, do którego dotrzemy w godzinach popołudniowego szczytu.

Mimo że zjeżdżam z mocno już korkującej się "siódemki" w Słomnikach i omijam centrum Krakowa przez Luborzycę i Nową Hutę, to i tak na Zakopiankę wjeżdżam już o zmroku. Ruch jest bardzo duży i już kilka kilometrów przed końcem dwupasmówki robi się korek. Wynajduję jakąś boczną drogę, w którą udaje mi się zjechać. Kilkanaście kilometrów dalej znów wracam na Zakopiankę, ominąwszy jednak najgorsze miejsce. Jednak nawigacja pokazuje, że przed Nowym Targiem czeka mnie jeszcze dłuższy korek. Skręcam więc na Chabówkę i Czarny Dunajec. Drogą którą często wykorzystuję jako alternatywny dojazd okazuje się być strzałem w dziesiątkę - jest zupełnie pusta, a za Czarnym Dunajcem ma wreszcie niemal w całości nową nawierzchnię. Po godzinie 20 docieramy w końcu na Krzeptówki. Rano planuję wstać przed 6, więc szybko idziemy spać.

Nasza planowana na dziś trasa obejmuje polskie Tatry Zachodnie. Choć na Słowacji w dolinie Rohackiej są atrakcyjniejsze szlaki, to stawiam na dolinę Chochołowską. Znacznie krótszy dojazd, a ponadto w końcu września nie powinno być zbyt wiele ludzi. Jednak kilka minut po 6 rano na Siwej Polanie jest już dużo samochodów. Zauważam, że od mojej ostatniej bytności w tym rejonie powstało dużo nowych parkingów. To chyba reakcja na miłośników krokusów i wiosenne najazdy tysięcy turystów. Teraz krokusów nie ma, pogoda jest taka sobie, a mimo to już zaczyna robić się tłoczno. Kupujemy bilety wstępu i ruszamy w długi i nudny marsz rozległą doliną.


Chochołowska zawsze była dla mnie mniej malownicza niż sąsiednia Kościeliska, a ponadto jej dziwna przynależność jednocześnie do TPN i wspólnoty 8 wsi w Witowie powodują, że rządzi się swoimi prawami. Kursuje tu turystyczna "kolejka", można wjeżdżać rowerami i wchodzić z psami. Prowadzona jest też intensywna gospodarka leśna, a mówiąc wprost - rabunkowa zrywka drewna. Dolina wygląda jak pobojowisko - ogromne łyse przestrzenie, ścięte drzewa, błoto i ślady opon ciężkich pojazdów. A widoków i tak nie ma zbyt wiele. Swoim charakterem i rozległością przypomina mi dolinę Cichą w słowackich Tatrach, ale ruch tutaj jest o wiele większy. 

Droga dłuży się nam. Zagadujemy się, opowiadamy sobie różne filmy. Mijamy wylot doliny Starej Roboty, a potem Trzydniowiańskiej. Obie wyglądają nie lepiej niż Chochołowska. W końcu wychodzimy na Polanę Chochołowską i docieramy do schroniska. Tu chwila odpoczynku i mały posiłek.



Ruszamy dalej, szlakiem w stronę Grzesia. Tu też prowadzona jest intensywna zrywka drewna i "szlak" wygląda wręcz odpychająco. Kilka lat tu nie byłem, ale zmiany na gorsze są bardzo wyraźne. 

Wyżej na szczęście las zaczyna już wyglądać normalnie. Docieramy w pewnym momencie do oznaczenia szlaków, który 10 lat temu Madzia osobiście wymalowała na drzewie. Teraz robię zdjęcie Flo przy tym znaku. Wtedy podróżowała w nosidle na moich plecach, teraz chodzimy razem po górach. Czas szybko płynie. 

(składanka zdjęć które dzieli 10 lat)

Wyżej zaczyna coraz mocniej wiać. Coraz mniej też widać, bo docieramy do  podstawy chmur. Już we mgle wchodzimy na szczyt Grzesia. No cóż, skończyło się strome podejście, teraz długi marsz "połoniną" w kierunku Rakonia.



Idzie się całkiem przyjemnie, wiatr momentami odwiewa chmury i widać całkiem sporo. Nachylenie też jest niewielkie, więc marsz nie jest męczący. Kępy kosówki skutecznie osłaniają przed wiatrem. W końcu docieramy na Rakoń. Kawałek za nim dochodzi drugi szlak z doliny Chochołowskiej, którym też idzie nieco ludzi. Przed nami ostatnie podejście tego dnia, na schowany nadal w chmurach Wołowiec.

Tu już nachylenie stoku rośnie, wysiłek więc również się zwiększa. Na szczęście na tym odcinku wieje w plecy. Wkrótce wchodzimy znów w chmury. Ciężko powiedzieć ile zostało do szczytu, ale to już musi być niedaleko. No i rzeczywiście - wkrótce pojawiają się tabliczki na szczycie Wołowca. 2063 m n.p.m. Pierwszy raz w tym roku przekroczyłem 2000 m. Norweskie góry mimo alpejskiej rzeźby są niższe, a w Tatrach byłem zimą, ale nie miałem czasu by wejść wyżej niż na Sarnią Skałę (czytaj tu). 




W związku z tym, że niczego nie widać, jemy coś, chwilę odpoczywamy i ruszamy w dół. Wkrótce wychodzimy z chmur i widoki są całkiem ładne, zarówno na Rakoń i dolinę Chochołowską jak i na Stawy Rohackie.  



Postanawiamy zejść wariantem przez Wyżnią Chochołowską. Szlak jest mniej uczęszczany i będzie spokojniej. Pod samym Rakoniem jest dość stromo, ale wkrótce nachylenie stoków maleje. Z minuty na minutę poprawia się też pogoda. Zaczyna pojawiać się błękit i słońce, choć Wołowiec jest nadal w chmurach.  


Gdy szlak wreszcie wchodzi w las staje się dość uciążliwy - pełno korzeni i kamieni, cały czas w dół, a w dodatku coraz więcej błota. Widać w końcu schronisko na Polanie Chochołowskiej, ale to jeszcze kawałek marszu. Niżej prowadzona jest już zrywka drewna i choć nie wygląda to aż tak fatalnie jak pod Grzesiem, to dolina jest pełna ściętych drzew i błota. Przy schronisku składamy kijki, chwilę odpoczywamy i ruszamy w dół. 



 

Teraz są tu już tłumy, ale pogoda zrobiła się idealna. Że też nie mogła dwie godziny temu! No cóż, mieliśmy mały niefart. Marsz jest męczący i monotonny, znów umilamy sobie czas opowieściami. Mijamy Huciska, na asfalcie można nieco przyspieszyć. W końcu Siwa Polana i parkingi. Samochodów co niemiara. 


Ruszamy z powrotem na Krzeptówki. Robimy jeszcze małe zakupy. Za nami 27,5 km marszu po górach, ale nie jest dane nam zjeść normalny obiad. Do lokali gastronomicznych w okolicy są kolejki w których trzeba czekać. Trudno, zalewane wrzątkiem posiłki muszą nam wystarczyć. Rano mamy zrobić tylko niewielką wycieczkę po dolinkach. Zmęczenie szybko z nas wychodzi, szybko kładziemy się spać.


Jako że chcę wyjechać nie później niż w południe, to poranna wycieczka nie może być długa. Postanawiamy dotrzeć do doliny Strążyskiej. Jest niedaleko, ale jednocześnie jest ładna i Flo jeszcze w niej nie była. Przechodzimy przez łąki na Krzeptówkach i docieramy do Drogi pod Reglami. Teraz kilkanaście minut marszu na wschód. 


W dolinie Strążyskiej od jakiegoś czasu jest nowoczesna z wyglądu budka z biletami. Trochę mi nie pasuje do klasycznych tatrzańskich budek, a bardziej przypomina te znane ze Skandynawii. Kupujemy bilety, spodziewając się tłumów większych niż wczoraj w Chochołowskiej. Nic z tych rzeczy, bo dolinka jest niemal pusta. 


Po półgodzinie niespiesznego marszu docieramy do polany i skrzyżowania ze Ścieżką nad Reglami. Idziemy jednak dalej, bo kilkaset metrów dalej jest niewielki, ale ładny wodospad Siklawica. Kilka zdjęć i wracamy. 




Godzinę później jesteśmy na Krzeptówkach. Wycieczka niby nijaka, a przeszliśmy prawie 10 km. Jednak zmęczenie żadne, to był w zasadzie spacer. Pora pakować się i jechać, by uniknąć korków. Kilkanaście minut po 11 ruszamy w drogę. I tu popełniam błąd, który zaważa na całej dalszej trasie. Uznaję, że o tej porze Zakopianka z pewnością nie będzie zatłoczona i zamiast jechać przez Chochołów i Czarny Dunajec, to ruszam klasycznie w stronę Nowego Targu. Już samo Zakopane to gehenna. Co gorsza za miastem wcale nie jedzie się lepiej. Odcinek do Nowego Targu zajmuje ponad godzinę! A to dopiero początek kłopotów.

Na wylocie z miasta korek robi się tak skuteczny, że już w ogóle nie jedziemy tylko stoimy. Zerkam w nawigację - Zakopianka cała na czerwono aż po Pcim. W dodatku w Krakowie też czerwono. Co robić? Na szczęście jakieś 200 m dalej jest lokalna droga, którą da się wyjechać z tej pułapki i wrócić do centrum Nowego Targu. Gdy wreszcie w nią skręcam mam za sobą już 2 godziny "jazdy" a dalej jestem 20 km od Zakopanego. Wybieram wariant wolny ale pewny - przez Pieniny, Krościenko, Nowy Sącz i Brzesko. A potem się zobaczy. Droga trzeba przyznać - bije Zakopiankę na głowę swoją urodą. Ale to zwykła droga, przez niemal ciągły teren zabudowany i góry. Jedzie się 50 km/h. Po 5 godzinach od wyjechania mijam Brzesko, czyli jestem na wysokości Krakowa, tylko na wschód od niego. Teraz już z górki. Lokalnymi drogami na Busko-Zdrój, na Kielce i wreszcie do upragnionej S7. Tu już można depnąć... do czasu. Do czasu, aż na wysokości Grójca robi się korek sięgający Tarczyna, a i dalej na mapie wygląda nie za ciekawie. Tu jednak każdą drogę znam z rowerowych wycieczek, więc uciekam gdzieś w bok i docieram do Piaseczna i do domu. 9 godzin w trasie tylko dlatego, że nie robiliśmy żadnych przerw. To czas czystej jazdy.

Wypad okazał się fajny, zrobiliśmy wycieczkę dłuższą i krótszą, byliśmy powyżej 2000 m n.p.m. a dla Flo oba szlaki były nowe. Pogoda trzeba przyznać - też okazała się bardzo ładna, choć może nieco zabrakło widoków na Wołowcu. Jednak zarówno dojazd jak i powrót - to koszmar. Do Zakopanego zjeżdżają się niewiarygodne tłumy, o wiele większe niż kilka lat temu o tej porze roku. Niewydolny system dróg na całym Podhalu generuje olbrzymie korki. W porównaniu z norweskimi górami w których byłem niedawno... nie ma w sumie żadnego porównania, bo to są dwa różne światy. Szybciej można dostać się z Warszawy do Norwegii niż do Zakopanego, za podobne pieniądze, a same góry są zupełnie puste, dzikie, pełne lodowców i oferują zupełnie inne rzeczy niż zatłoczone Tatry. Nie oznacza to, że w Tatry nie chcę już jeździć, ale coraz ciężej znaleźć mi do tego motywację, szczególnie do ich polskiej części. W sumie moją główną motywacją jest pokazanie wszystkich tatrzańskich szlaków Flo i cieszy mnie fakt, że ona lubi takie wypady.

1 komentarz:

  1. Maćku jestes fajnym tatusiem. Jestem dumna też z Flory, bardzo dzielna dziewczyna. Dziękuję za opis Waszych wędrówek

    OdpowiedzUsuń