sobota, 9 lutego 2019

Białka Tatrzańska - luty 2019


Na początku lutego dość niespodziewanie trafia mi się okazja na całkiem fajny wyjazd. Moi Rodzice jadą do Białki Tatrzańskiej na narty i zabierają ze sobą moją córkę. Biorą jednak czteroosobowy pokój z wyżywieniem i dzięki temu mogę zabrać się z nimi. Na miejscu nie będę dysponował własnym samochodem, ale nie mam co narzekać. Pojeżdżę sobie z Flo na nartach. Mimo, że ona jeździ już od dwóch lat, to nie mieliśmy jeszcze okazji wspólnie - zawsze nie miałem czasu na wyjazd w okresie ferii.

Wyruszamy w sobotę po południu. Dzięki niedawnej rozbudowie drogi S7 jedzie się komfortowo i cała trasa zajmuje nam niecałe 6 godzin, co jest naprawdę niezłym wynikiem. Już od Rabki na niebie widać żółtą łunę od oświetlenia stoków w Białce Tatrzańskiej. Ostatni raz byłem tam dobre 10 lat temu i nie spodziewałem się, że tak bardzo rozwinęły się tamtejsze ośrodki narciarskie. Aktualnie jest to największy taki kompleks w Polsce. Zatrzymujemy się jeszcze przed "Biedronką" by zrobić jakieś podstawowe zakupy. Jest to największy taki sklep w Białce i parking jest szczelnie wypełniony pojazdami. Nie spodziewałem się takich tłumów.

W niedzielę rano wstaję wcześnie i funduję sobie niemal godzinny bieg po uśpionej jeszcze miejscowości. Gdy podbiegam nieco wyżej z porannych mgieł wyłaniają się szczyty Tatr Wysokich. Piękny widok. Od dwóch dni wieje halny i jest dość ciepło, ale zazwyczaj temu zjawisku towarzyszy wał chmur nad górami. Dziś chmur nie ma, a dzień zapowiada się bardzo ładnie. Wracam do naszego pensjonatu.


Po śniadaniu wyruszamy na stok. To łatwa trasa, ale właśnie takie są stoki w całej Białce - dobre do rekreacyjnej jazdy, do jazdy rodzinnej. Nie ma żadnych kolejek - po prostu podjeżdża się do wyciągu i od razu jedzie do góry. Robi się coraz cieplej, jest dobre dziesięć stopni powyżej zera. Po 3 godzinach jeżdżenia mamy powoli dosyć.


Jestem bardzo zadowolony z umiejętności Flo, która radzi sobie znakomicie. Nad ładnie dotąd widocznymi Tatrami pojawia się charakterystyczny dla halnego wał chmur.



Po obiedzie idę sobie na dłuższy spacer. Chcę dość do mostu nad Białką w okolicy Jurgowa, a potem przejść przez Czarną Górę, by wreszcie wejść na Litwinową Grapę (Czarną Górę), skąd muszą być ładne widoki. Góra jest na wyciągnięcie reki z okolic naszego pensjonatu, ale nigdzie w okolicy nie ma możliwości przedostania się na druga stronę rzeki. Idę, idę, idę w stronę Jurgowa. Wszystko zaśnieżone, dalej nie ma już nawet chodnika. A ruch samochodów jest bardzo duży, do tego stopnia że tworzą się tu korki! Bardzo dużo ludzi z Zakopanego przyjeżdża tu na narty, co powoduje że wszystkie drogi są zapchane. Wkrótce marsz w takich warunkach staje się bardzo uciążliwy. To nic przyjemnego. Nie docieram nawet do Jurgowa, zawracam bez żalu do pensjonatu.

W poniedziałek dzień zaczynam również od porannego biegu. Dziś nie ma jednak żadnych widoków. Wiszą niskie, dość ponure chmury. Jest wyraźnie zimniej niż wczoraj. Zapowiada się mniej przyjemne zjeżdżanie. Gdy po śniadaniu idziemy na stok, przypuszczenia te potwierdzają się. Jest nieprzyjemnie, chłodno, a w dodatku stok pokrywają zmrożone bryły różnej wielkości. Da się jeździć, ale już po dwóch godzinach mamy tego dosyć. To żadna przyjemność, a nie ma co robić tego na siłę. Ustalam z Flo, że jutro zrobimy sobie dzień przerwy od nart, ona zostanie z Rodzicami, a ja pojadę sobie do Zakopanego i pójdę na wycieczkę gdzieś w góry.

We wtorek wstaję o 5 rano. Pierwszy autobus do Zakopanego jest o 5:47, a następny prawie godzinę później, nie mogę więc się spóźnić. Na szczęście przyjeżdża o czasie. Jazda przez uśpione podhalańskie wsie zajmuje dłuższą chwilę, ale o 6:20 jestem w końcu w Zakopanem. Teraz czeka mnie... niemal pół godziny oczekiwania na pierwszy bus w stronę Kuźnic. Stojąc na przystanku i marznąc zaczynam doceniać korzyści z jeżdżenia własnym samochodem. W końcu bus zjawia się i po kilku minutach jestem w Kuźnicach. Jest 7 rano i dzień powoli rozprasza ciemności nocy. Co ciekawe - o ile w samym Zakopanem były chmury, to tutaj widać rysujące się na tle nieba szczyty. Jest szansa, że dzień będzie względnie ładny.
Budka TPN-u jest jeszcze zamknięta, omija mnie więc opłata za bilet wstępu. Ruszam całkowicie pustym szlakiem przez Boczań. Ścieżka jest wydeptana, a śnieg ubity i zmrożony, idzie się po tym bardzo dobrze. Zawsze twierdzę, że przy takim stanie szlaku idzie się nawet lepiej niż latem - nie ma żadnych nierówności, korzeni czy kamieni. Problemem może być oblodzenie, które może wymusić marsz w rakach. Dziś jednak dobrze idzie się w samych butach. Dość szybko wychodzę ponad las na Skupniów Upłazie. Ale widok! Okazuje się, że całe Podhale to wielkie morze chmur, nad które wystają wyższe szczyty Beskidów i oczywiście Tatry. Chmury wypełniają wyloty dolin, a powyżej niebo jest zupełnie czyste.



 
Gdy docieram na Przełęcz między Kopami, nad masywem Koszystej ukazuje się słońce. Na Równi Królowej zaczyna tak mnie oślepiać, że zakładam słoneczne okulary. Zimą należy szczególnie zwrócić uwagę na ochronę wzroku. Ultrafiolet i silny blask padają nie tylko z góry, ale również odbijają się od śniegu. Już kiedyś nieopatrznie nie założyłem okularów i okupiłem to niemiłym zapaleniem spojówek.




Gdy mijam "Betlejemkę" ruszam w stronę Kasprowego Wierchu. Postanawiam wejść na szczyt, a później pomaszerować granią, jeśli warunki pozwolą to na szczyt Świnicy. Mijam dolną stację kolejki krzesełkowej i chwilkę dalej zatrzymuję się i zakładam raki. Nastromienie terenu wyraźnie rośnie, marsz bez raków jest już uciążliwy. Śnieg to dobrze zmrożony "beton" co sprawia, że w rakach idzie się bardzo dobrze - zęby wbijają się i trzymają jak należy. Nic się nie osypuje i nie ślizga. Trasa na Kasprowy Wierch prowadzi wzdłuż stoku narciarskiego, mogę więc podziwiać mknących w dół ludzi. Ostatni raz zjeżdżałem tu dobre 10 lat temu, ale bardzo dobrze to wspominam - stok jest momentami dość wymagający, ale bardzo długi i szeroki, jest to o wiele przyjemniejsza jazda niż takie stoki jak w Białce. Gdy jestem w połowie podejścia słyszę dźwięk silnika śmigłowca. Nadlatuje z dołu i kieruje się na lewo, w stronę przełęczy Liliowe. Co tam się mogło stać? Prawdopodobnie jakiś pozatrasowy narciarz miał wypadek. Śmigłowiec znika z mojego pola widzenia, a jego silnik na moment cichnie. Po chwili znów go słychać i unosi się w stronę szczytu Kasprowego, dosłownie 30 metrów przede mną. Przelatuje na tyle blisko, że podmuch od wirnika otula mnie tumanem śniegu. Nigdy TOPR-owski śmigłowiec nie był w czasie lotu tak blisko mnie! To robi duże wrażenie. 



 

Pod samym szczytem docieram do miejsca, gdzie podejście jest już wyratrakowane. Dopiero tu widać, jak gruba jest pokrywa śnieżna. Ratrak odciął dobre dwa metry - krawędź pokrywy jest powyżej mojej głowy. A poniżej przecież też jest śnieg, więc jest go tutaj grubo ponad dwa metry.



 

Po chwili stoję na Suchej Przełęczy, gdzie jest sporo ludzi, który dotarli tu kolejką. Jakże typowy widok dla Kasprowego - ludzie zupełnie nieprzygotowani na warunki jakie tu panują. Lekko ubrani, w miejskich butach.



 

Większość jednak idzie na pobliski szczyt Beskidu. To kilkuminutowe podejście, a jest to w końcu powyżej 2000 m n.p.m. Gdy i ja staję na szczycie, znów pojawia się TOPR-owski śmigłowiec i ląduje tam gdzie poprzednio. Mogę całość obserwować teraz z góry. Dziwnie to wygląda, to chyba nie jest akcja ratunkowa, tylko jakieś ćwiczenia. Cały teren jest równomiernie wyjeżdżony śnieżnym skuterem, a ratownicy w dole... chyba robią sobie zdjęcia, a nie ratują jakiegoś połamańca. Śmigłowiec po chwili wznosi się i odlatuje w stronę Świnicy, a potem leci w stronę Zakopanego.







Na szczycie Beskidu gromadzi się kilkanaście osób. Dalsza trasa to bardzo strome zejście i nikt z "kolejkowych" turystów tam się nie zapuszcza. Przypinam jeden kijek do plecaka i biorę w rękę czekan. Tu już trzeba się nim asekurować. Krok za krokiem schodzę ze stromego progu. Po pewnym czasie robi się znów łagodnie a ja docieram na przełęcz Liliowe.




 

Spotykam tu grupę, którą wcześniej widziałem w Gąsienicowej. Prowadzi ich ratownik TOPR, nie pamiętam jego nazwiska, ale kojarzę go z jakiegoś filmu o lawinach. To prawdopodobnie kursanci z kursu turystyki zimowej. Jakiś czas idziemy niemal razem, docierając na szczyt Skrajnej Turni. Oni chwilę odpoczywają, ja od razu idę dalej. Na grani są potężne, kilkumetrowe nawisy śniegu. Trzeba iść ostrożnie i uważać, by nie stanąć na takim nawisie.




 

Wiatr się wzmaga. Krok za krokiem docieram na szczyt Pośredniej Turni. To 2138 m n.p.m. Dalej jest znów stroma grań schodząca na Przełęcz Świnicką i jeszcze bardziej stroma grań prowadząca na tzw. taternicki wierzchołek Świnicy. Jest on nieco niższy od głównego, ale zimą jest o wiele bezpieczniejszy do wejścia i zasadniczo nie wymaga asekuracji liną. Dziś warunki są bardzo dobre, widać ludzi podchodzących granią. Ja jednak jestem już dość zmęczony, a poza tym trzyma mnie czas. Wejście na Świnicę i powrót to dodatkowe 2 godziny. Mogę mieć problem ze złapaniem transportu do Białki. Zresztą wycieczka i tak jest bardzo ładna, widoki są wspaniałe. Nie tylko niemal całe Tatry, nie tylko potężna ściana Świnicy na wyciągniecie ręki. W oddali widać Niżne Tatry, również wystające z morza chmur, które wypełnia kotlinę Liptowską. A na północy Pilsko, Babia Góra, Turbacz i inne szczyty Beskidów. Przejrzystość powietrza jest fenomenalna. Robię kilka zdjęć, zakładam buffa na twarz, bo czeka mnie powrót pod wiatr. 











Ruszam w drogę powrotną. Wiatr jest uciążliwy i męczący. W dodatku i ja jestem coraz bardziej zmęczony. Uznaję, że odpuszczenie sobie Świnicy było racjonalne - to pierwsza górska wycieczka od kilku miesięcy, w dodatku zimowa i nieco brakuje mi rozchodzenia. Mijam przełęcz Liliowe i zaczynam podejście pod Beskid. To ten próg, gdzie użycie czekana wydaje się obowiązkowe.


 
W górę jest nawet ciężej, bo dochodzi zmęczenie. Po kilku minutach staje jednak na szczycie Beskidu. Dopinam czekan do plecaka - nie będzie mi już potrzebny. Posilam się - wcześniej nic nie jadłem i odpływ sił stał się już zauważalny. Schodzę na Suchą Przełęcz i wchodzę jeszcze na sam szczyt Kasprowego Wierchu. Chciałbym zejść do Kuźnic trasą prowadząca pod kolejką linową, ale okazuje się że ten szlak nie jest przedeptany. Są tu co prawda trasery, ale tak jak widzę - po jakimś czasie się kończą i trzeba by schodzić na wyczucie. Szlak niby dobrze znam, ale zimą wszystko wygląda inaczej i trzeba by skupiać się na wyszukiwaniu drogi. Trudno, wrócę tak jak przyszedłem, czyli przez Halę Gąsienicową.

Ruszam w dół wzdłuż stoku narciarskiego. Teraz już trasa jest w cieniu i robi się chłodniej. Idę i idę, dłuży mi się to już. W końcu osiągam dno kotła, koło dolnej stacji kolejki krzesełkowej odpinam raki. Od razu idzie się inaczej - niby delikatnie się ślizgam, ale jest lżej. Tu jednak nachylenie jest żadne, więc raki nie są niezbędne. Mijam "Betlejemkę", podchodzę kawałek i jestem na Równi Królowej. Po kilku minutach jestem na Przełęczy między Kopami. Chmury nadal spowijają Podhale, ale teraz są już mniej gęste niż rano. Kilka zdjęć i ruszam przez Skupniów Upłaz. Teraz już nawet nie idę tylko wręcz lekko biegnę w dół. Śnieg mimo że ubity i twardy, to jednak dobrze amortyzuje, nierówności nie ma, można więc poruszać się znacznie szybciej niż latem. Docieram do lasu, chwilę jeszcze zatrzymuję się w miejscu gdzie widać pięknie Giewont i Kalatówki, by zrobić kilka zdjęć.

 
Jeszcze kilkanaście minut i będę w Kuźnicach. Ostatni leśny odcinek i wreszcie jestem. 7 godzin marszu, wycieczka okazała się bardzo udana. Nie spodziewałem się takich widoków i tak dobrych warunków śniegowych.

Wsiadam w busa pełnego narciarzy. Po kilku minutach jestem przy dworcu. Na szczęście jest bus do Białki, odjeżdża za kilka minut. Udaje mi się nawet usiąść, co jest wybawieniem, bo po chwili pojazd zapełnia się tak, że jedzie się jak w puszce z sardynkami. Zakopane nie ma teraz ferii i co najmniej połowa pasażerów to młodzież wracająca ze szkoły do domu. A bus głównie stoi - cała Zakopianka jest zakorkowana. Dotarcie do Poronina zajmuje dobre 40 minut. Potem trasa robi się już luźniejsza. Po godzinie jazdy jestem w Białce, robi się już ciemno.

Środa to mój ostatni pełen dzień pobytu. Rano tradycyjnie zaczynam od kilkukilometrowego biegu. Dzień zapowiada się bardzo ładnie i słonecznie. Po śniadaniu razem z Flo idziemy na stok, gdzie niemal 3 godziny śmigamy na nartach. Flo radzi sobie doskonale, jak wynika z mojego zegarka z GPS-em momentami rozwijamy prędkości rzędu 50 km/h :) Jednak taka jazda męczy, szczególnie, że ten wyciąg to talerzyk więc nogi pracują także podczas jazdy w górę. Dlatego 3 godziny to czas po którym ma się już dość.

Pozostało jednak dużo czasu, a ja nie mogę usiedzieć na miejscu. Postanawiam zrobić jeszcze dłuższy spacer. Może spróbować to co zamierzałem kilka dni temu, czyli wejść na Czarną Górę? Albo może na któreś z wzniesień w okolicach Bukowiny, skąd będą piękne widoki na Tatry? Analizuje mapę w telefonie. Mój wybór pada na Rusiński Wierch. Wydaje się, że to najlepsze rozwiązanie. Prowadzi tam niemal na szczyt asfaltowa boczna droga. Co ciekawe, jest to szlak Tour de Pologne. To najbardziej górski etap wyścigu, słynny "Gliczarów". Rzeczywiście - podejście jest bardzo strome i gdy zbliżam się do osiedla położonego na szczycie jestem już 200 metrów wyżej niż centrum Białki. Tatry widać bardzo dobrze, ale nie widać całości panoramy. Ciągle coś zasłania jakiś fragment - a to drzewo, a to dom. Skręcam na stromą drogę pomiędzy domy, mijam ostatnie z nich. Szczyt jest jeszcze wyżej. Teraz panoramy nic nie zasłania i widać niemal całe Tatry. Tylko to oślepiające słońce nieco przeszkadza.


 
Na szczycie okazuje się, że... jest tu duży parking i górna stacja kolejki krzesełkowej :) więc można tu wjechać od drugiej strony. Wzniesienie ma 961 m n.p.m. i jest niemal 300 metrów wyżej niż centrum Białki. Chętnie poczekałbym do zachodu słońca, aby warunki do fotografii były lepsze, ale wtedy nie zdążę na obiad. Nie zastanawiam się więc, tylko po prostu wracam tak jak przyszedłem.




Gdy docieram do pensjonatu robi się już ciemno. Łącznie przeszedłem 10 km, spacer okazał się całkiem fajny. Późnym wieczorem przyjeżdża Madzia. Teraz ona zostanie z Flo i Rodzicami, ja rano wsiadam w samochód i jadę do Warszawy. Jeśli pogoda będzie ładna, to zrobię sobie jakąś górska wycieczkę, po głowie chodzi mi Babia Góra.

W czwartek wstaję wcześnie rano. Wrzucam do bagażnika swoje rzeczy i ruszam w stronę Nowego Targu. Jest bardzo zimno, w Białce termometr pokazuje -11 stopni, ale im niżej zjeżdżam, tym robi się zimniej. W Nowym Targu jest już -14 stopni. Typowa inwersja termiczna. Dna kotlin wypełnia mgła. Gdy mijam Czarny Dunajec i przejeżdżam przez płaski obszar przed Jabłonką, temperatura spada do -16 stopni. Wszystkie drzewa są bialutkie od szronu. Odbijam w drogę do Zawoi, która prowadzi przez przełęcz Krowiarki. Tam zaczyna się szlak na Babią Górę. Jadę coraz wyżej i wyżej, zatrzymuję się na niemal pustym parkingu na przełęczy. Ale tu śniegu!

Ruszam na szlak. Kilka osób schodzi z góry, pewnie byli na szczycie w czasie wschodu słońca. Początkowy odcinek szlaku jest silnie zmrożony i idzie mi się tak sobie. W plecaku mam raki, ale nie chce mi się na razie ich wyciągać. Jest to też najbardziej stromy fragment szlaku, a brak widoków jest denerwujący. Wreszcie docieram na Sokolicę - punkt widokowy, skąd ukazuje się już szczyt Babiej Góry.


Tu chwila odpoczynku, podejmuje też decyzję o założeniu raków. Nie ma sensu dłużej się ślizgać. Teraz jeszcze fragment szlaku prowadzący wśród drzew, ale po chwili zaczyna się już otwarty teren. Latem jest tu kosodrzewina, ale teraz wystają spod śniegu jedynie nieliczne gałązki. Widać stąd Diablak - szczyt Babiej Góry. Wydaje się że jest blisko, ale wiem że to dość złudne. Najpierw trzeba pokonać dwa kolejne większe wzniesienia grzbietu - Kępę i Gówniak.

 
Idę szybkim krokiem, bez zatrzymań. Raki trzymają bardzo dobrze, warunki są doskonałe. Na południu widać błękitny, zębaty grzebień Tatr. Widać też inne pasma górskie. Po niezbyt długim czasie mijam ostatnie spiętrzenie grzbietu i moim oczom ukazuje się kamienny obelisk, oznaczający szczyt. To 1725 m n.p.m. najwyższy punkt w Polsce poza Tatrami.


 
Babia Góra bywa nazywana Królową Beskidów, choć ja uważam że jest to nieco krzywdzące. Najwyższym szczytem Beskidów jest ukraińska Howerla, która ma 2061 m n.p.m. i to ona zasługuje na takie miano. Zaczyna mocno wiać. Jeszcze kilka kroków i jestem. Kilka zdjęć rozległej panoramy - wspaniale widać całe Tatry, zza nich Tatry Niżne, Wielkiego Chocza, Wielką i Małą Fatrę i pasma polskich Beskidów.









Widać nawet... śląskie elektrownie. Z zamglenia nad ziemią wystają kominy i unoszą się kłęby pary z chłodni kominowych. Wiatr jest bardzo silny. Szybko zakładam dodatkową kurtkę i buffa na twarz. Pora schodzić.



Droga powrotna mija mi bardzo szybko. Równe, zmrożone podłoże powoduje że raki wchodzą w nie bardzo pewnie. Można niemal biec. Szybko obniżam się, wiatr traci na sile. Zdejmuję dodatkową kurtkę, robię jeszcze kilka zdjęć.


Niesamowite, że na szczycie marzłem, a teraz muszę się rozbierać bo mi za gorąco. To dalej jest otwarty teren, a różnica wysokości wynosi najwyżej 200 m. Jednak dla siły wiatru jest to znaczące. Wkrótce docieram na Sokolicę i nie zatrzymując się ruszam dalej w dół, przez las. Tu jest najstromiej i w zasadzie tu trzeba najbardziej uważać. Droga mija względnie szybko i wkrótce melduję się na Krowiarkach. Docieram do samochodu, przebieram się w normalne ubranie na drogę. Pora jechać.

Najpierw czeka mnie zjazd w dół przez najdłuższą polską wieś - Zawoję. To dobre 20 km jazdy, a cały czas jest to jedna miejscowość! Potem nazwa się zmienia na Skawicę i Białkę, ale można przyjąć, że to nadal ten sam teren zabudowany. Od Krowiarek, leżących na 1000 m n.p.m. zdążyłem już zjechać do poziomu 400 m n.p.m. 600 m różnicy poziomów na stosunkowo krótkim odcinku. W Makowie Podhalańskim skręcam w stronę Wadowic. Kiedyś jeździłem tą drogą w Tatry, aby ominąć korki na Zakopiance. Budowano tu sztuczny zbiornik w Świnnej Porębie. Teraz wreszcie wygląda na ukończony. Prezentuje się całkiem ładnie.

Gdy docieram w okolice Tychów postanawiam podjechać jeszcze na Pustynię Błędowską. Byłem tam kilka razy, zawsze robiła spore wrażenie. Nigdy nie widziałem jednak jak wygląda pokryta śniegiem, więc zbaczam jeszcze z trasy. Po kilkudziesięciu minutach jazdy przez śląskie wsie docieram do punktu widokowego. Pustynia prezentuje się w takiej scenerii nieco inaczej, ale bardzo ciekawie. Potem już długa i nudna jazda zakorkowaną "gierkówką" do Warszawy.


Wyjazd choć nieco spontaniczny okazał się bardzo udany. Odświeżyłem sobie jazdę na nartach, a co jeszcze ważniejsze - pojeździłem na nartach razem z Flo. Udało mi się nawet odbyć dwie bardzo udane i obfitujące w widoki górskie wycieczki i jedną taką nieco mniej górską, ale też piękną widokowo. Odpocząłem, kilkudniowy urlop dobrze mi zrobił.