wtorek, 4 września 2018

Norwegia 2018

Wyprawa do Skandynawii w 2018 roku to kolejny mój wyjazd w te piękne rejony. Od kilku lat właśnie tam odnajduję spokój i piękną przyrodę. Wrócę tam zapewne jeszcze wielokrotnie. W przeciwieństwie do wyjazdów poprzednich, gdzie raczej pokonywałem dziennie naprawdę długie dystanse, osiągając dość odległe rejony takie jak Nordkapp czy Lofoty, tym razem zamierzałem skupić się na Norwegii południowo-zachodniej, krainie fiordów i wysokich gór. Wyjazd tegoroczny miał objąć więcej czysto górskich wycieczek niż w zeszłym roku. Planowałem 11-12 dni podróży, tym razem docierając w interesujące mnie rejony jak najszybciej. Wybrałem wariant z przepłynięciem Bałtyku promem z Trójmiasta. Początkowo chciałem płynąć do szwedzkiego Nynäshamn, ale raz że to długi rejs (19 godzin), dwa że najzwyczajniej w świecie na niemal miesiąc przed planowanym wyjazdem, okazało się, że nie ma już miejsc na prom w wybranym przeze mnie dniu. Okazało się jednak, że są wolne miejsca na promie Gdynia - Karlskrona. Z początku myślałem że przez to, że dotrę znacznie bardziej na południe Szwecji, to mocno wydłuży dalszą jazdę samochodem. Gdy jednak przeanalizowałem obie trasy, to okazało się że jest dalej raptem o 100 km, ale będę w Szwecji 6 godzin wcześniej, więc dojadę o wiele dalej. Nocny rejs wymagał dodatkowo wykupienia kajuty do spania, ale na pokładzie promu miałem spędzić tylko 10,5 godziny.

14 sierpnia zaczynam kolejną skandynawską przygodę. Jedziemy w podobnym składzie jak rok temu - trzy osoby i bagaże, co powoduje że jest dość ciasno. Gdy wyruszamy z Warszawy musimy przebić się najpierw przez potężną burzę z piorunami, a potem przez duży ruch na autostradzie A2. Coś mnie lekko niepokoi - przy prędkości powyżej 120 km/h odczuwam lekkie wibracje kierownicy. Wcześniej tego nie było. Co sie mogło stać? Coś z wyważeniem koła? Tarcza hamulcowa? Dobrze by to było sprawdzić, przed nami w końcu długa trasa. Mamy nieco czasu, postanawiam więc poszukać mechanika, który to obejrzy. Zjeżdżamy do Kutna, ale poszukiwania spełzają na niczym - nawet tam gdzie panowie siedzą w pustym warsztacie i nic nie robią... po prostu nie chce im się zajrzeć i zarobić parę zł. Dla mnie niepojęte, sytuacja jak z filmu Barei - "zarobiony jestem". Trudno, jedziemy dalej. Wibracje pojawiają się dopiero przy naprawdę dużej prędkości, a będę raczej jeździł spokojnie. Cień niepewności jednak pozostaje. Bez problemów docieramy do trójmiejskiej obwodnicy, gdzie trafiamy na kolejną burzę i korki. Dojeżdżamy wreszcie do Gdyni. Zostawiamy samochód przy centrum handlowym i mając dwie godziny wolnego czasu idziemy na szybki spacer po mieście. Taki gdyński standard - ulica Świętojańska i Skwer Kościuszki. W pobliżu Daru Pomorza stoi teraz wielkie diabelskie koło, przypominające słynne London Eye. Czas powoli się kończy, jemy jeszcze coś na szybko i wracamy do samochodu. Tankujemy do pełna. Kilka kilometrów jazdy do portu, do terminala pasażerskiego. I tu niemiła niespodzianka. Gdynia to duże miasto i duży port. Terminal promowy jest jednak fatalny. Źle zorganizowany i oznakowany, nie ma tu w ogóle miejsca na dłuższą kolejkę. Samochody oczekujące na załadunek blokują wyjazd wyjeżdżającym z promu, w dodatku TIR-y stoją jak popadnie i powiększają zamieszanie. Pracownicy ustawiają nas w końcu... pod prąd. Kierowcy z naprzeciwka trąbią i wygrażają. Totalny bałagan i dezorganizacja. W końcu przejeżdżamy bramkę i na nieco bardziej przypominającym standardy zachodnioeuropejskie placu czekamy dłuższą chwilę. W końcu wjeżdżamy na pokład promu.

Bierzemy nieco rzeczy - do samochodów nie ma dostępu w czasie rejsu - i odnajdujemy naszą kajutę. Jest niezbyt wielka, ale mieści cztery koje, teraz dwie z nich są złożone. Ma toaletę i prysznic, a nawet telewizor. Prom jeszcze nie odpłynął, idziemy więc na górny pokład, gdzie z tyłu jest taras widokowy. Odbijamy od nabrzeża. Kilkukrotnie powtarzany jest komunikat, że po ostatnich wielkich pożarach lasów w Szwecji jest całkowity zakaz palenia ognia. Wieczorny rejs przez gdyński port jest bardzo widowiskowy, wokół mnóstwo światełek i odbić, pełno statków. W końcu mijamy główki portu i wychodzimy na morze. W oddali widać plamy świateł z miejscowości na Mierzei Helskiej. Poza tym pełna ciemność. Wracamy do naszej kajuty i idziemy spać. Noc mija spokojnie, choć wyczuwa się cały czas wibrację płynącego statku.


15 sierpnia budzimy się o 6 rano. Według tego co było na promowej rezerwacji, musimy zwolnić kajutę na godzinę przed przybyciem do portu. Wychodzimy na tylny pokład, teraz jeszcze zupełnie pusty. Jesteśmy nadal na pełnym morzu, choć przed dziobem majaczy już ledwie widoczna linia brzegowa. Z tyłu za to pięknie widać słońce, które niedawno wzeszło. Morze jest wyjątkowo spokojne, aż dziwne. Robimy kilka zdjęć, wracamy do kajuty po plecaki. Wkrótce mijamy pierwsze skaliste wysepki, potem twierdzę strzegącą wejścia do portu w Karlskronie.




Po kilku minutach prom nieruchomieje, otwierają się drzwi na pokłady samochodowe. Wyjazd trwa dość długo, bo przy bramkach stoją policjanci i kontrolują kierowców. A to co mają w bagażniku, a to dokumenty, a to trzeźwość. Dmucham w alkomat, wszystko w porządku, ruszamy. Niestety w tym momencie szwankująca od jakiegoś czasu klimatyzacja w samochodzie odmawia definitywnie posłuszeństwa. Gdy będzie cieplej trzeba będzie jechać z uchylonymi oknami, co nie jest idealne, no ale cóż począć? Droga omija centrum miasteczka, od razu trafiamy na jakieś ronda i... źle zjeżdżamy. Oznakowania w Szwecji są dziwne, bo najpierw jest, a potem na następnym skrzyżowaniu już go nie ma i nie wiadomo jak jechać. Okazuje się, że jedziemy inną drogą, nr 122, ale też nam ona pasuje, bo ogólnie mamy utrzymywać kierunek na Växjö i Jönköping. Obowiązuje tu ograniczenie do 80 km/h, przede mną jedzie kilka TIR-ów, więc nawet nie próbuję ich wyprzedzać. Po prostu grzecznie jadę przez bardzo ładne tereny. Okolica mocno przypomina Finlandię, jest ewidentnie polodowcowa - pofalowana, dużo skał, głazów narzutowych i piękne lasy. Dojeżdżamy do Växjö, mijamy je i... znów źle skręcamy. Znów nie było dobrych oznaczeń. Znów jednak szybko znajdujemy alternatywną, równoległą drogę. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy na autostradę E4 w kierunku Jönköping. Można jechać 120 km/h, ruch jest bardzo mały, pogoda świetna, więc jedzie się przyjemnie. Niestety odczuwam coraz większą senność, której nie może już zwalczyć kawa. Muszę się zatrzymać na kilka minut i rozprostować kości. Od razu się ożywiam. Dalej mijamy Jönköping i mniejszą już drogą jedziemy dalej na północ, w kierunku Mariestad. Tu lasów jest już nieco mniej, pojawiają się pola uprawne. Krajobraz i otoczenie wydają mi się znajome... no tak, przez ten rejon przejeżdżałem dwa lata temu, podczas powrotu z Nordkapp. Przypominam sobie nawet stację benzynową gdzie rozmawiałem z jakimiś Polakami. Drogą nr 26 jedziemy tuż nad brzegami jeziora Wener - największego jeziora Szwecji i trzeciego co do wielkości w Europie. Jest ponad 40 razy większe niż nasze Śniardwy! Ma 150 km długości i 80 km szerokości. Ogromne! Gdy zatrzymujemy się na niewielkiej plaży, gdzie też już kiedyś byłem, to widok jest taki sam jak na brzegu morza - ogromna wodna tafla aż po horyzont, na którym widać tylko kilka wysepek. Szerokość jeziora w tym miejscu jest większa niż szerokość Bałtyku pomiędzy Niemcami i Szwecją.


Po krótkim odpoczynku wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej na północ. Po kilkudziesięciu kilometrach skręcamy na zachód, cały czas jadąc wzdłuż brzegów jeziora. Dojeżdżamy wreszcie do miasta Karlstad, gdzie odbijamy na północny zachód w kierunku granicy norweskiej. Znów dopada mnie senność, kawy w termosie już nie ma. Na tablicach jest podana odległość do Koningsvinger, to nadal kilkadziesiąt kilometrów, ale postanawiam dojechać aż tam, by tam zrobić kolejną przerwę. Wcześniej jest miejscowość Charlottenberg, gdzie jest jakieś centrum handlowe i kilka stacji benzynowych. Zjeżdżamy tu, tankujemy do pełna, kupuję sobie kawę, która działa wręcz cudotwórczo. Od razu robi mi się lepiej. Zerkam na mapę i... okazuje się, że Koningsvinger jest już w Norwegii, a do granicy pozostało kilka kilometrów. Super, nastawiłem się jakoś, że to będzie sporo dalej. Ruszamy w dalszą drogę. Po chwili jazdy mijamy granicę, gdzie jest kontrola ciężarówek i kontrola celna. Norwegia nie należy do UE, ale należy do strefy Schengen. W przypadku samochodów osobowych po prostu przejeżdża się granicę bez zatrzymania. No dobra, możemy schować laminowaną mapę Szwecji, a wyjąć mapę Norwegii. Tylko... gdzie podziała się mapa Szwecji? Krótkie poszukiwania i przypominam sobie, że na stacji położyłem ja na dachu samochodu a potem coś odwróciło moją uwagę... no to nie mamy mapy Szwecji. Szkoda, była naprawde fajna, ale cóż, kupię sobie nową jak będę potrzebował. Mijamy Koningsvinger, zaczynam już odczuwać zmęczenie. Wolę w sumie szukać kempingu już tu, w pierwotnych planach nie zamierzałem nawet tego dnia dojechać do Norwegii, więc i tak jesteśmy sporo do przodu. Wynajduję coś w nawigacji. Docieramy nad piękne jezioro Storsjoen gdzie jest całkiem pokaźny kemping. Meldujemy się, płacimy 170 NOK. Okazuje się, że jesteśmy jedynymi turystami z namiotem i na polu dla namiotów w pobliżu wody jesteśmy zupełnie sami. Wszyscy pozostali mieszkają w kamperach lub umieszczonych tu na stałe przyczepach kempingowych. Nawet dobrze, będziemy mieli spokój. W pobliżu stoi grill, który wygląda na ogólnokempingowy. Nie mamy węgla, ale zbieramy szyszki i gałęzie sosen. Rozpalamy ogień i szybko pieczemy nad nim myśliwską kiełbasę. Smakuje wspaniale! Do tego pieczywo i chińskie zupki ugotowane na gazie. Można jeszcze przejść się nad samą wodę, ale powoli trzeba iść spać, choć jest jeszcze względnie wcześnie. Jak na razie pogoda jest bardzo ładna, choć na niebie pojawia się coraz więcej chmur. Prognozy mówią o nadchodzącym pogorszeniu, ale uznajemy, że noc jeszcze będzie w miarę spokojna.



16 sierpnia budzimy się wcześnie rano. Uznajemy, że tak mocno wyszliśmy przed zaplanowaną trasę, że jest realna szansa dziś już dotrzeć w norweskie góry i dziś już zrobić pierwszą wycieczkę. Jest raptem 250 km do przejechania. Gorzej jednak z pogodą, która ewidentnie się zepsuła, w nocy padało, a teraz na szczęście tylko wieje. Namiot wysycha, więc zwijamy go czym prędzej, nim przyjdzie kolejny deszcz. Szybkie śniadanie i około 8 rano ruszamy w stronę miasteczka Eidsvoll. To zupełnie lokalna droga, w dodatku wiodąca przez całkiem pokaźne wzgórza, coś jak polskie Bieszczady. Pojawia się na niej nawet kilka owiec. Choć jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów od Oslo, to jest tu wręcz dziko. Po drugiej stronie pasma wzgórz droga licznymi zakrętami sprowadza w dół. Teraz skręcamy na północ, na drogę nr 33. Jedziemy przez dłuższy czas nad stromym brzegiem jeziora Mjosa. To największe jezioro Norwegii i trzeba przyznać, że jest naprawdę duże. Choć widać jego drugi brzeg, to nie należy zapominać że ma mocno wydłużony kształt i powierzchnię trzykrotnie większą niż Śniardwy. W miejscowości Gjovik odbijamy w lewo, mijamy miasteczko Djokka i docieramy do Fagerness. Teren robi się coraz bardziej górzysty, ale niestety pogoda robi się coraz gorsza. Co i rusz przejeżdżamy przez fale ulewnego deszczu. Liczę że po dotarciu w góry będzie nieco lepiej, bo marsz w takich warunkach będzie bardzo uciążliwy. Droga nr 51 którą teraz jedziemy wznosi się coraz wyżej. Ze zdziwieniem stwierdzam patrząc na wysokościomierz w zegarku, że to juz 900 m n.p.m. Nie dość że pada, to robi się też wyraźnie chłodniej, jest kilka stopni powyżej zera. Maleńka miejscowość Beitostolen to już początek gór Jotunheimen. Jest tu mała stacja benzynowa, gdzie postanawiam zatankować. Nie udaje mi się jednak pokonać automatu, który akceptuje moją kartę, ale uparcie nie odblokowuje możliwości nalania benzyny. No nic, mamy jeszcze pół baku, spokojnie starczy, choć tabliczka ostrzega, że dalej są góry i kolejna stacja jest za 90 km. Ruszamy dalej w deszczu i gęstej mgle. Droga tworzy tu wyraźne serpentyny, krajobraz na odcinku kilku kilometrów robi się dziki i jałowy. Znikają drzewa, pozostaje tylko trawa, skały i kamienie. O dziwo, gdy wreszcie droga przestaje się wznosić i osiąga niemal 1300 m n.p.m. mgła i deszcz się kończą. Owszem jest mocno pochmurno i wilgotno, ale nie pada. Przecinamy rozległy płaskowyż, który wygląda jak typowa tundra. Jest to droga turystyczna, bardzo atrakcyjna i co i rusz są przy niej małe parkingi gdzie można się zatrzymać i porobić zdjęcia. Podobnie jak inne tego typu górskie drogi - zimą jest zamykana i nieprzejezdna. Zatrzymujemy się kilka razy, robimy masę zdjęć.





Zmieniam buty na lepsze, nieprzemakalne, bo te które są wygodne do jazdy tu się nie sprawdzają. Po osiągnięciu najwyższego punktu droga zjeżdża w śródgórską kotlinę, wokół wspaniałe krajobrazy. Zostało nam jeszcze kilka kilometrów do naszego pierwszego górskiego celu. W Gjendesheim, które nawet nie jest miejscowością co zbiorem kilku domów, skręcamy na parking pod jeziorem Gjende. Zaczyna się tu (lub kończy) jeden z bardziej popularnych norweskich szlaków trekkingowych przez wschodnią część gór Jotunheimen. To najwyższe pasmo górskie Skandynawii i całej północnej Europy. Jezioro jest podłużne i otoczone dość wysokimi szczytami.

 
Kursują po nim promy, którymi można przepłynąć na jego drugi koniec. Tak najczęściej robią to turyści - płyną na drugi koniec jeziora i wracają na parking pobliskim grzbietem góry Bessegen. W najwyższym punkcie osiąga on ponad 1700 m n.p.m. i roztacza się z niego wspaniała panorama - z jednej strony widać położone w głębokiej dolinie jezioro Gjende, a z drugiej znacznie wyżej leżące jezioro Bessvatnet. Widok wspaniały, ale dzisiejsza mokra i mglista pogoda chyba nie pozwoli na cieszenie się nim - szczyt Bessegen skrywa się w chmurach. Ponadto my nie chcemy płynąć promem i dodatkowo wydawać pieniędzy, a wejść na Bessegen i wrócić tą samą drogą na parking. Jakby nie patrzeć - to kilkugodzinna wycieczka i duża różnica wysokości do pokonania.

Najpierw jednak trzeba zapłacić za parking. Pan w sklepie z pamiątkami mówi bym użył automatu. Płacę kartą 150 NOK, drukarka terkocze i... nie wychodzi z niej żaden paragon! Wściekam się i idę jeszcze raz do sklepu, tłumacząc sytuację. Pan stwierdza, że tak często bywa gdy pada deszcz, bo taśma namaka i kwitki nie wychodzą. Po prostu wypisuje mi odpowiedni kwitek ręcznie. Jak widać można znaleźć normalne wyjście z sytuacji. Zostawiam kwitek za szybą i ruszamy na szlak. Bessegen tonie w chmurach, ale przestało padać, więc nie jest najgorzej. Szlak wznosi się dość łagodnie w górę, to zwykła ścieżka, choć nie jest oznakowana tak, jak zwykło to się robić w Polsce. Co jakiś czas na kamieniu jest niewielka czerwona literka "T" oznaczająca szlak. I często stoją tu kamienne kopczyki, ułatwiające orientację. Idziemy coraz wyżej, docieramy wreszcie pod skały pod grzbietem. Trzeba pokonać kilkanaście metrów w górę małym kominkiem, wejście ułatwia łańcuch. Nie są to trudności jak na Orlej Perci, ale przyjemne urozmaicenie. W dole widać jezioro Gjende, zaczyna już ładnie się prezentować. Powyżej kominka teren robi się bardziej kamienisty i dziki, niemal całkowicie znika wszelka roślinność. Jedno wielkie skalne rumowisko, przebieg szlaku staje się coraz mniej widoczny w terenie, idziemy intuicyjnie po prostu w górę. Regularnie jednak widać kopczyki i czerwone oznaczenia, więc idziemy dobrze. Mija nas jakiś turysta schodzący z góry, za nami też idzie jedna osoba z dużym plecakiem. Poza tym jest tu totalne bezludzie. Szlak w końcu osiąga grzbiet na wysokości ok. 1700 m n.p.m. Teraz już o wiele łagodniej, choć krajobraz jest iście księżycowy. Mgła dość mocno ogranicza widoczność, ale czasem ją odwiewa i widać znacznie dalej. W oddali wyłania się jakaś potężna góra. Ale gdzie jest szczyt tego Bessegen? Przecież już wyżej nie da się wejść? Według GPS-a pozostało jeszcze około kilometra. W oddali na niewielkim wzniesieniu grzbietu widać małą kamienną piramidę - taki kopczyk, tylko większy niż pozostałe. Może tam?


Dogania nas wreszcie idący za nami turysta. Ma sporo bagażu, widać że wybiera się na kilkudniową wycieczkę, ale utrzymuje zaskakująco szybkie tempo. Pozdrawiamy się. Docieramy w końcu do kamiennej piramidy. Okazuje się że to właśnie tu jest Bessegen, jest nawet stosowna tabliczka. To najwyższy punkt całej trekkingowej trasy, ma 1743 m n.p.m.



Aby zejść do Memurubu (nie wiemy dokładnie co to jest, ale to chyba miejsce gdzie docierają promy z Gjendesheim) trzeba iść jeszcze 10 km dalej. Niby jesteśmy, ale nie widać w dole obu jezior naraz, co więcej - Gjende w ogóle nie widać. Postanawiamy pójść jeszcze kilkaset metrów dalej. Tu już zaczyna być widać oba jeziora, ale grzbiet się zwęża i ostro schodzi w dół. Mamy schodzić w dół by potem kawał podchodzić? A jeziora i tak ledwo widać, bo skrywa je mgła. Trudno, nie da rady zrobić dobrych zdjęć, więc nie ma to sensu. Wracamy na szczyt, jemy paczkę kabanosów. Od wschodu zbliża się ciemna chmura z której wyraźnie pada. Czuję że zmokniemy, że to deszcz przez który przejeżdżaliśmy kilka godzin wcześniej. Zaczynamy zejście do Gjendesheim. Okazuje się, że tam gdzie wydawało się niemal płasko było jednak zdrowo w górę. Teraz idziemy w dół i idzie się względnie lekko. Względnie, bo jest tu pełno kamieni, nie ma normalnej ścieżki i trzeba bardzo uważać. Zaczyna padać i to całkiem mocno. Zejście dłuży się, docieramy do miejsca gdzie szlak zaczyna obniżać się jeszcze stromiej. Tu są skały, które w tamtą stronę mijaliśmy w kompletnym mleku. Teraz okazuje się, że to skraj wielkiej przepaści, a w dole wspaniale widać jezioro Gjende. Przestało nawet padać, więc robimy sporo zdjęć.



Z dołu dochodzi kilku turystów i też zachwycają się widokiem. Widać też jezioro Bessvatnet i rzeczywiście jest ono położone o wiele wyżej. Po chwili nadciąga kolejna fala deszczu, trzeba więc schodzić. Czeka nas jeszcze ten odcinek z łańcuchem, na śliskich i mokrych skałach może być mało przyjemnie. Okazuje się jednak, że pokonujemy go bez żadnych problemów. Jesteśmy już cali mokrzy, moje spodnie zaczynają powoli przemakać. Nie ma wyjścia, trzeba iść w dół jak najszybciej. Już niezbyt daleko. Wreszcie stajemy na parkingu. Cała wycieczka to 12 km, z czego ponad 700 metrów w górę i tyle samo w dół. Całkiem ładny spacer. Zdejmuję górskie buty, zmieniam spodnie i koszulkę. Od razu robi mi się przyjemniej. Ruszamy w dalszą trasę. Ustalamy, że skoro rozpadało się na dobre, to optymalnie byłoby znaleźć gdzieś hyttę, a nie spać w namiocie, gdzie ani nic nie wysuszymy w takich warunkach, ani nawet porządnie nie wypoczniemy. Najpierw musimy jednak zjechać z pustkowi gór Jotunheimen w rejony zamieszkałe przez ludzi. Według nawigacji to jeszcze ok. 40 kilometrów jazdy. Nagle muszę gwałtownie hamować - na drogę wyskakują trzy renifery! Ponoć góry Jotunheimen i płaskowyże są jedynymi miejscami na południu Skandynawii, gdzie można spotkać te zwierzęta. Jestem trochę zaskoczony. Grupce przewodzi byk z dorodnym porożem, udaje się mu zrobić kilka zdjęć.


Niżej spotykamy też całe stada owiec, chodzących po drodze i w jej pobliżu. Trzeba tu naprawdę uważać. Docieramy wreszcie do drogi nr 15 i miejscowości Garmo koło Lom gdzie szukamy hytty. Są ale drogie, nie na naszą kieszeń. Jedziemy kawałek dalej, znów są - tu jednak o wiele taniej, choć nadal to jest 400 NOK. No ale w zasadzie wyjścia nie ma, bo pada cały czas równo. Hytta jest całkiem fajna, czteroosobowa. Ma co najważniejsze wydajny grzejnik, gdzie rozwieszamy mokre górskie ubrania. Wstawiam też do środka namiot i częściowo go otwieram, niech wilgoć z niego wyparuje przez noc. Potem prysznic i kolacja złożona z chleba i liofilizatów. Pora iść spać. Prognozy pogody przewidują, że w nocy ma przestać padać, a jutro ma być całkiem ładnie. Dobra nasza, rano ruszamy na kolejną wycieczkę, jeszcze większą niż dziś.


17 sierpnia budzimy się o 5 rano. Śniadanie, pakowanie rzeczy i pakowanie plecaków z rzeczami w góry i jeszcze przed wschodem słońca ruszamy. Na szczęście prognozy sprawdziły się i jest względnie ładnie, przebija błękit nieba, ale co najważniejsze - nie pada. I ma nie padać przez cały dzień! Wybieramy się na Galdhøpiggen, najwyższy szczyt Norwegii i całej północnej Europy, a to już długa i poważna górska wycieczka. Szczyt liczy 2469 m n.p.m. jest otoczony ze wszystkich stron lodowcami, ale od schroniska Spiterstulen prowadzi szlak wiodący granią pomiędzy nimi i podejście nie wymaga wiązania się liną ani lodowego sprzętu. Inny wariant prowadzi od schroniska Juvvashytta, do pokonania jest o wiele mniejsza różnica poziomów (650 zamiast 1400 metrów) ale trzeba przejść przez rozległy, pokryty szczelinami lodowiec i można to zrobić wyłącznie w grupie prowadzonej przez przewodnika. Oczywiście odpłatnie. Co ciekawe niezbyt odległy szczyt Glittertinden kiedyś był uznawany za wyższy! Obecnie liczy 2460 m n.p.m, ale obniżanie jego wysokości jest spowodowane topnieniem czapy lodowej na wierzchołku. Gdy stopi się ona całkowicie, będzie jeszcze 4 metry niższy.

W pobliskim Lom tankujemy do pełna, fotografujemy także niezwykły kościół. Potem kilka kilometrów jazdy główną drogą. Przed nami ukazuje się potężna góra pokryta lodowcami, a jej szczyt znika gdzieś w chmurach. Czyżby to właśnie Galdhøpiggen? Wydaje nam się że tak.




Po chwili skręcamy w boczną drogę prowadzącą do Spiterstulen. Od razu zaczyna się ostry podjazd pod górę i tak jedziemy kilka kilometrów. Potem droga nieco łagodnieje, ale znika asfalt i pozostaje szuter. Na szczęście nie jest zbyt stromo, choć cały czas się wznosimy. Droga jest wąska, właściwie na jeden samochód. Co jakiś czas są mijanki. Pokonujemy kilka drewnianych mostków na które wjeżdżam z duszą na ramieniu. Wreszcie rozległa górska dolina i kilka budynków tworzących turystyczny kompleks Spiterstulen. Parkujemy, zakładamy górskie obuwie, bierzemy plecaki. Za parking trzeba zapłacić. Idę do schroniska, płacę 80 NOK. Okazuje się, że to opłata za parking i za dojazd prywatną drogą. Wracam do samochodu, wrzucam kwitek za szybę. Zauważam panią kontrolującą czy inne samochody mają takie kwitki i notującą coś w zeszyciku. Można wreszcie ruszać na szlak. Samo schronisko znajduje się na wysokości ok. 1100 m n.p.m., szlak prowadzi przez chybotliwy mostek nad rzeką i względnie płaskie miejsce gdzie jest rozbitych kilka namiotów. Potem zaczyna się od razu strome podejście dobrze widoczną ścieżką. Idziemy i idziemy w górę. W okolicy kręci się sporo owiec, które chodzą po górach i skubią trawę, a z daleka dają o sobie znać dzwonkami na szyi. Wyżej i wyżej, już wysokość 1500 m n.p.m. Kończy się ścieżka, rozpoczyna się strome podejście po skałach. Trzeba naprawdę dobrze się rozglądać gdzie właściwie trzeba iść. Znaki czerwonej literki "T" są również tutaj, ale często w ogóle ich nie widać, idzie się intuicyjnie tam gdzie najwygodniej, a jest naprawdę stromo. W ogóle nie widać co dalej. Widać tylko jak szybko nad głowami przemieszczają się chmury. Choć tutaj wiatr jest odczuwalny, to na szczycie będzie już z pewnością bardzo silny i dokuczliwy. Szczyty gór Jotunheimen chowają się w chmurach, ale widać tu i ówdzie jęzory lodowców schodzących w doliny.


Na tej wysokości nie ma już drzew ani nawet krzewów. Jedynie trawa i skały. I sporo drobnych wodospadzików. Wreszcie ukazuje się strome i wręcz bezkresne pole piargów. Widać już pierwsze płaty śniegu i odległy szczyt. Czyżby to był Galdhøpiggen? Szczyt jest wysoki i skalisty, ale gdzieś czytałem że idzie się przez kilka "przedwierzchołków" więc to pewnie jeden z nich. 


Teraz jest więcej kopczyków, ale szlak jest niezwykle uciążliwy. Nie ma żadnej ścieżki ułożonej z kamieni znanej choćby z Tatr. Po prostu piarg, większe i mniejsze głazy. I trzeba skakać z jednego na drugi. Wreszcie powoli zbliżamy się do grani, z tyłu widać że podchodzi za nami trochę ludzi, niektórzy powoli nas doganiają. Przed nami nie ma niemal nikogo. Wysokościomierz pokazuje 1900 m, to już niemal grań. Oceniam, że widoczny szczyt ma najwyżej 2250 m n.p.m., więc z pewnością nie jest to Galdhøpiggen. Wreszcie docieramy do grani i otwiera się widok na drugą stronę. Wow!!! Pod nami wielki, kilkukilometrowy jęzor lodowca Styggebrean. Cały pokryty śniegiem i szczelinami.


Za nim, na płaskim wzniesieniu widać w oddali parking i budynki schroniska Juvvashytta. Widać też lądujący przy nim śmigłowiec. Zauważam też, że ze schroniska na lodowiec wyrusza grupa ludzi. Ale jaka grupa! To co najmniej kilkadziesiąt osób wyglądających jak wielka stonoga. To tak wygląda wejście z przewodnikiem... jak stado baranów na sznurku. Po chwili odpoczynku ruszamy dalej w górę po dość stromym grzbiecie. Są tu już lite skały i mnóstwo głazów. Trzeba iść ostrożnie i rozważnie, ale wysokość zdobywamy dość szybko.


Wiatr zaczyna być już dokuczliwy, pora założyć goretexowe kurtki. Przed szczytem mijamy boczny grzbiet i otwiera się widok na kolejny lodowiec, tym razem położony z lewej strony. To Svelnosbrean, jeszcze większy i jeszcze bardziej poszczeliniony. Gigantyczny!
 


Na szczycie wiatr zaczyna już być naprawdę dokuczliwy, zaciągamy kaptury. Jednak spory wysiłek sprawia, że nie muszę używać rękawiczek. Niestety przychodzą chmury, widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Mamy 2270 m n.p.m., więc niemal idealnie oceniłem wysokość tego przedwierzchołka, który nazywa się Svellnose. Dalej lekkie obniżenie grani, mała przełęcz, gdzie wieje już niemal huragan i ostro wznosząca się zaśnieżona grań znikająca gdzieś w chmurach. Na szczęście idziemy jej prawą stroną, więc nieco jesteśmy osłonięci od wiatru. Szczyt grani - Keilhaus topp - ma 2350 m n.p.m., jest już cały w śniegu, choć leży go cienka warstwa. Wiatr jest tak silny, że ciężko już iść prosto. Kolejna przełęcz w gęstej mgle. Nie widać oznaczeń szlaku, ale widać jakieś kopczyki. Wyciągam GPS i analizuje trasę. Pod szczytem jest duże pole śnieżne, które najbezpieczniej ominąć z lewej strony. Wiatr tu jest jeszcze silniejszy, wznosi się z dołu po niemal pionowej ścianie. Droga też jest bardzo stroma. Mijamy wreszcie pole śniegowe i odbijamy w prawo, w kierunku gdzie musi już być szczyt. Już 2400 m n.p.m., to gdzieś blisko. Dostrzegam na śniegu przede mną sporo ludzkich sylwetek idących... w rzędzie. To chyba ta wycieczka widoczna wcześniej, tu szlaki podejściowe muszą się łączyć. Trawersujemy zalodzony i zaśnieżony stok pokryty kamieniami. Nie mamy raków, więc idziemy ostrożnie, czasem wybijając sobie stopnie butami i mocno podpierając się kijkami. Koleżanka nieco się boi, ma słabo przyczepne buty, więc pomagam jej nieco. Rzeczywiście trasy podejściowe łączą się tutaj, dalej jest solidnie wydeptane i już idzie sporo turystów, nie sposób się zgubić. Jeszcze kilka chwil i z mgły wyłania się "rogaty" kamienny schron pod szczytem. Uff!!! Top of Norway! Zdobyliśmy Galdhøpiggen. Kilka zdjęć przy trójnogu gdzie jest koło z opisaną panoramą. Teraz nie widać absolutnie nic, więc tylko robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i wchodzimy do schronu.



Jest tu ciepło, miło, ale jest tu również tłum ludzi - większość ze zorganizowanych wycieczek. Okazuje się, że mają uprzęże, ale nie mają normalnych raków, tylko takie małe czterozębne raczki turystyczne. Trochę dziwne jak na przejście po lodowcu. W schronie można kupić herbatę czy coś do jedzenia, ale nie można tu spać. Ciekawi mnie czy obsługa dociera tu codziennie rano, czy przebywa na stałe. Oba warianty wydają mi się niezwykle uciążliwe dla nich ;). Po ogrzaniu się i zjedzeniu czegokolwiek w postaci batoników ruszamy w drogę powrotną. Teraz chmury nieco odwiało i choć nie widać panoramy, to widać jednak lepiej drogę zejściową do najbliższego przedwierzchołka. Widać jak trawersować pole śnieżne i omijać jego część po skałach. Tak jak przyszliśmy.


Jedna moja towarzyszka ma jeszcze większe kłopoty w zejściu, a co gorsza okazało się, że nie wzięła z dołu rękawiczek. Daję jej swoje, ale po chwili potworny wiatr sprawia, że niemal tracę czucie w palcach rąk. Jeśli coś nie wymyślę to odmrożę sobie palce. Biorę koleżankę za rękę, ale zabieram jej jedną z rękawiczek. Teraz ona ma jedną i ja jedną, ale gołymi dłońmi trzymamy się za ręce i nawzajem ogrzewamy. Tak da się iść. I możemy podpierać się kijkami. Razem schodzimy o wiele szybciej, przecinamy najbardziej zalodzoną część stoku. Niżej jest stromo, ale już nie tak ślisko. Docieramy do Keilhaus topp, omijamy wierzchołek. Dalej jest stroma grań, która jednak osłania od wiatru.

 
Mam wrażenie, że cały czas przybiera on na sile. Pora na zejście bardzo dobra, schodzi już sporo turystów, ale również sporo dopiero podchodzi. Kończy się śnieg, zaczynają normalne skały, więc schodzi się nieco szybciej. W dodatku co chwila odwiewa mgłę i lodowce po obu stronach grani prezentują się wspaniale. Co chwila robimy jakieś zdjęcia.


Potem szczyt Svellnose i dalsze mozolne zejście po wielkich kamieniach. Wieje mocno i sypie drobnym śniegiem. Wreszcie docieramy do miejsca gdzie szlak opuszcza grań i zaczyna się zejście w dół gigantycznymi piargami. To 2000 m n.p.m., w dół jeszcze kilometr!

 
Idziemy wolno, wielkie wystające i sterczące we wszystkich kierunkach głazy uniemożliwiają szybki marsz. Mijamy ostatni płat śniegu, schodząc już bezpośrednio po nim, by dać odpocząć stopom. Przestaje padać śnieg, zmieniając się w drobną mżawkę gnaną wiatrem. Pada niemal poziomo! Pogoda jednak poprawia się, wychodzi momentami słońce. Na płacie śniegu mija nas grupa turystów zjeżdżających po nim na tzw. jabłuszkach. Chwilę dalej połączenie mżawki i słońca daje piękny efekt tęczy.


Daleko jeszcze? Niestety daleko, to dopiero 1700 m n.p.m. A przed nami jeszcze strome skały i duży kawał ścieżką. Kończy się wreszcie piarg, zaczynają skały i wodospadziki. W dole piękna dolina. Znów kilka zdjęć. Widać parking i schronisko, ale jeszcze naprawdę daleko.


W końcu ścieżka i coraz więcej roślinności. Pojawiają się owce. Wreszcie dochodzimy na sam dół. Uff! 9 godzin marszu w trudnym terenie dało w kość. Przebieramy się, wrzucamy górskie buty do samochodu, jemy coś. Zauważam za wycieraczką czerwoną karteczkę że... nie zapłaciłem za parking! Zły biorę ją i rachunek i idę wyjaśniać o co im chodzi. W schronisku pytam o to panią z obsługi, zresztą tą samą której rano płaciłem. Pani pamięta mnie, patrzy na rachunek i karteczkę. Nagle olśnienie - gdy ja płaciłem, akurat jej koleżanka wyszła skontrolować samochody i nie zauważywszy rachunku za szybą włożyła tę karteczkę. Minutę później pojawiłem się ja i wrzuciłem rachunek za szybę, nawet przecież widziałem tą kobietę co wkładała te karteczki, jedynie nie zauważyłem jej za własną wycieraczką ;) Nieporozumienie zostaje wyjaśnione, wracam więc do samochodu. Można jechać w dół. Znów ta szutrowa droga, znów drewniane mostki. Dwukrotnie muszę stanąć bo drogę tarasuje... stado krów, które dopiero na dźwięk klaksonu łaskawie schodzi na bok.


Kilka razu staję w miejscach do mijania, by puścić samochody podjeżdżające z dołu. Wreszcie docieramy do drogi nr 55 i skręcamy w lewo. Postanawiamy znaleźć nocleg jak najszybciej, nie jechać już nigdzie daleko. Optymalnie by to też była hytta, bo rzeczy mamy wilgotne, a prognoza pogody mówi o nocnych opadach. Na szczęście całkiem niedaleko znajdujemy mały kemping, gdzie zarówno można rozbić namiot, jak i wziąć mały domek. Wygląda jak domek dla lalek, ale na dwie osoby jest akurat. Kosztuje nas 350 NOK. Rozwieszamy górskie rzeczy na grzejniku, jemy zasłużony posiłek. Okazuje się, że nie mamy monet 10-koronowych i... nie ma się jak wykąpać! Na wielu norweskich kempingach są prysznice, które uruchamia wrzucenie monety. Ale tylko 10 koron, żadnej innej. Co robić? Kiepska sprawa nie móc odświeżyć się po całodniowej górskiej wycieczce. W moim portfelu wygrzebuję jakieś 10 koron noszone od czasu chyba wyjazdu na Svalbard. Ale to starczy dla jednej osoby, co z drugą? Mamy 20 koron, pytam ludzi z kempingu, ale nikt nie ma rozmienić, a pani na recepcji już nie ma. A w okolicy kompletnie nic, żadnych sklepów czy czegoś takiego. Znajduję jakąś inną monetę bardzo zbliżoną wagą i rozmiarami. To 5 koron duńskich. Jednak prysznic nie daje się oszukać, po wrzuceniu nic się nie dzieje. Odstępuję więc to jedyne 10 NOK koleżance, a sam "myję się" w bardzo ograniczonym stopniu nawilżanymi chusteczkami dla niemowląt. Zawsze je biorę na takie wyjazdy i jak się okazuje potrafią być przydatne. Idziemy wreszcie spać.


18 sierpnia poranek jest dość ładny, ale gdy pakujemy się do samochodu pogoda zaczyna się zmieniać na gorszą, niebo zasnuwają chmury. Ruszamy drogą nr 55 na zachód, w stronę fiordów i największego norweskiego lodowca - Jostedalsbreen. Jest to również największy lodowiec Europy kontynentalnej, pokrywa niemal całe okoliczne góry, a w doliny schodzą wielkie, malownicze jęzory. W niektórych miejscach czapa lodowa osiąga 600 metrów grubości! Wprost ciężko w to uwierzyć. Większe są jedynie lodowce Svalbardu i Islandii. Powierzchnia lodowca to prawie 500 kilometrów kwadratowych, 3/4 powierzchni całych Tatr i trzykrotnie więcej niż wynosi powierzchnia Tatr Polskich. Przytaczam te liczby by móc sobie uświadomić z jakim olbrzymem mamy do czynienia. Dziś chcemy dotrzeć do Nigardsbreen - jednego z najpiękniejszych jęzorów Jostedalsbreen. Najpierw jednak musimy przejechać przez najwyżej położony punkt drogi nr 55 w górach Joutnheimen. To w ogóle najwyżej położona "normalna" norweska droga. Podobnie jak inne drogi górskie w złych warunkach pogodowych lub w czasie zimy jest zamykana dla ruchu. Z początku nic nie zapowiada, że wzniesiemy się wyżej, ale szybko krajobraz zaczyna się zmieniać, a droga wjeżdża w dolinę najeżoną skałami i pnie się w górę.


Zaczyna wiać i padać, temperatura szybko się obniża. Zatrzymujemy się co chwila by zrobić zdjęcia, ale nawet kilka sekund powoduje zajście obiektywów drobnymi kroplami. Na drodze napotykamy kolejne stado krów, które blokuje ruch w obie strony. Wyżej jedziemy już bez przeszkód, robi się coraz bardziej dziko i ponuro, wreszcie wyjeżdżamy na płaskowyż pokryty jeziorami i skałami. Tutaj droga osiąga najwyższy punkt 1434 m n.p.m.







Wokół wysokie, pokryte śniegiem i lodem góry, krajobraz jest iście księżycowy. Jedynie jeziora nieco łagodzą widok. Tu pada ciut mniej, wychodzimy więc porobić nieco zdjęć, ale wieje tak silny i tak zimny wiatr, że chowamy się szybko w samochodzie. Są cztery stopnie, ale odczuwalna temperatura jest sporo poniżej zera. Przez kilka kilometrów przecinamy skalisty płaskowyż, aż dojeżdżamy do serpentyn prowadzących w dół. Niemal jak Drabina Trolli, którą jechaliśmy rok temu. Ciasne zakręty jeden przy drugim, momentami jadę na drugim biegu by zbytnio nie obciążać hamulców. Podjazd tędy to wyzwanie dla silnika i sprzęgła ;). Na odcinku 20 kilometrów mamy z wysokości 1400 m n.p.m. zjechać na poziom morza. Niemal półtora kilometra w dół! Droga prowadzi do miejscowości Skjolden położonej na samym końcu Sognefjordu - najdłuższego (203 km) i najgłębszego (1308 m) z norweskich fiordów. Ciężko uwierzyć, że ta wąziutka morska zatoka ma głębokość trzy razy większą niż Bałtyk! Na razie jednak z każdym ostrym zakrętem obniżamy wysokość i zjeżdżamy w widoczne pod nami chmury. Niemal jak lądowanie w samolocie :).


Gdy na wysokości około 500 m n.p.m. przecinamy szczyty chmur natychmiast zaczyna padać o wiele mocniej. Robi się coraz ciemniej, gdy jesteśmy na samym dnie doliny, nad wodami fiordu, jest szaro, buro i ponuro i do tego mocno leje. Za to jest tu o wiele cieplej, bo 17 stopni. Moja towarzyszka potrzebuje znaleźć aptekę. W okolicy jest taki niewielki punkt apteczny w supermarkecie, ale jest niezbyt dobrze wyposażony. Pani mówi nam jednak, że lepsza apteka będzie w Gaupne, kilkanaście kilometrów dalej. Pasuje to nam, właśnie w tej miejscowości mamy skręcić w stronę lodowców. Po niezbyt długiej jeździe dojeżdżamy do malowniczego miasteczka położonego u podnóży ogromnych gór. Jest tu centrum handlowe o frapującej nazwie "Pyramiden". Jak radziecka osada na Svalbardzie. Nazwa wynika jednak chyba ze szklanej piramidy wieńczącej jego dach. Tam znajdujemy aptekę, a także, co równie ważne - wymieniamy nieco pieniędzy różnych nominałów na monety 10-koronowe. Jak się okazało mają one strategiczne znaczenie i lepiej mieć ich pewien zapas. Ruszamy drogą nr 604 na północ. Prowadzi ona dość łagodnie ale konsekwentnie w górę, do odległego o ponad 30 kilometrów Gjerde. Całość wiedzie dnem doliny Jostedalen, która rozmiarami przypomina doliny alpejskie - otaczają ją niebotyczne góry, a na jej dnie są całe miejscowości. W jednej takiej dolinie można by zmieścić całe Tatry. Jostedalen jest dość wąska, jej dno ma co najwyżej kilkaset metrów a potem przechodzi po obu stron w pionowe ściany. Jazda jest piękna i niezwykle malownicza, a w dodatku im wyżej tym mniej deszczu. W Gjerde skręcamy w drogę podpisaną "Nigardsbreen". Ostatni odcinek przegradza szlaban, trzeba tu zapłacić 70 NOK w automacie, albo zostawić samochód i kolejne 3 km pokonać pieszo. Płacimy i dojeżdżamy do parkingu nad górskim jeziorem, gdzie stoi już sporo samochodów. Przed nami widać już wielki, niebieskawy jęzor lodu.
 

Samo jezioro i parking położone są w głębokiej polodowcowej dolinie, a jej gładkie skaliste ściany mają minimum 500 metrów wysokości. Z góry leją się ogromne wodospady. Przy parkingu jest mała przystań, ale przepłynięcie kawałka jeziora motorówką kosztuje kolejne 80 NOK, bez sensu za to płacić. Przebieramy się w górskie rzeczy, okazuje się, że moje skarpetki które bardzo lubię... skurczyły się od nocnego suszenia na grzejniku. Ciężko je włożyć, w dodatku stały się ciasne i niewygodne. Trudno, zakładam inną parę, zakładam też przeciwdeszczowe spodnie i kurtkę. Pogoda jest bardzo niepewna - teraz pada tylko trochę, ale może w każdej chwili lunąć. Uznajemy, że dojdziemy pod lodowiec szlakiem który wiedzie wzdłuż skalistego brzegu jeziora. Zastanawiam się przez chwilę, jak pokonamy lejące się z góry wodospady, ale uznaję że skoro szlak jest oznaczony, to problem jest jakoś rozwiązany. Ruszamy i bardzo szybko natrafiamy na pierwsze trudności. Trudności wynikają z tego, że szlak prowadzi po stromych, pochyłych i niezwykle gładkich polodowcowych skałach. W dodatku są mokre i idzie się po tym bardzo niepewnie. A kilka metrów niżej - jezioro z lodowatą wodą. Idzie się bardzo nieprzyjemnie, choć miejsca szczególnie niebezpieczne są wyposażone w drewniane schodki lub łańcuchy.
 

Kilka razy przekraczamy potoki rwącej wody - bardzo dobrze że mamy kijki, bo bez nich byłoby to bardzo niepewne i ryzykowne. Trzeba skakać z kamienia na kamień, część z nich jest pod wodą, więc trzeba się tylko z nich odbić i lądować na kolejnym. Kijki pomagają zachować równowagę. Moje pancerne górskie buty znoszą to bez szwanku, ale koleżance po kilku zanurzeniach zaczynają przemakać. Mijamy wreszcie przystań dla łódek wożących turystów. Kilometr szlaku kosztował nas sporo sił i nerwów. Dalej jest o wiele prościej, idą tu nawet ludzie z małymi dziećmi, choć nadal są skały i nadal trzeba przekraczać strumienie i moczyć sobie nogi. Wreszcie dno doliny się wznosi, znika powierzchniowa woda. Lodowiec coraz bliżej, robi coraz większe wrażenie.




Cały teren jeszcze niedawno był pod lodem, jest poorany i wygładzony przez lód. Są tu również kopczyki, bo teren jest dość mylny, mimo narzucającego się kierunku. Bliżej lewej strony prowadzi ścieżka tylko dla grup z przewodnikami. Oni wchodzą na sam lodowiec, nawet stąd widać na nim ludzkie postacie i małe wiszące mostki nad szczelinami. My docieramy tuż przed jego czoło, gdzie teren jest odgrodzony a szlak się kończy. Nie mamy potrzeby dotknąć lodowca ręką, więc zadowalają nas zdjęcia i obserwacja stąd.
 
 
Lodowiec ma niesamowitą wręcz, niebieską barwę, a z jego czoła sterczą niemal już oderwane lodowe seraki. Gdy taka góra lodu się oderwie i stoczy w dół... lepiej być daleko od tego miejsca. Po dłuższej sesji zdjęciowej idziemy jeszcze poza szlakiem do samej wody, gdzie leżą mniejsze bryły lodu. Potem wracamy już w dół, co i rusz robiąc jeszcze jakieś zdjęcia.


Na szczęście pogoda jest o wiele lepsza niż godzinę temu, nie pada. Postanawiamy jednak oszczędzić sobie najgorszych fragmentów szlaku i wrócić motorówką. Płacimy po 40 NOK od osoby i wsiadamy do łodzi. Wracamy niemal sami. Po kilku minutach jesteśmy już na parkingu. Zdejmujemy górskie buty, przebieramy się w normalne ubranie. Pora wracać do Gaupne, wyżej drogi już nie ma, są lodowcowe góry. Znów kilkadziesiąt kilometrów jazdy monumentalną doliną Jostedal. Zatrzymujemy się kilkukrotnie po drodze na zdjęcia krajobrazów i małego, uroczego kościółka. W Gaupne znów wita nas deszcz. Jedziemy dalej na zachód drogą nr 55, która teraz oddala się nieco od fiordu, przecinając pobliskie pasmo górskie. Po chwili znów zbliżamy się do wody. Tankujemy na jakiejś stacji i jedziemy dalej. Tuż przed miejscowością Hella droga przecina ogromny wodospad Kvinnefossen. Ma ponad 120 m wysokości! Zatrzymujemy się w małej zatoczce, pogoda o dziwo zaczyna się poprawiać, już nie pada, nawet miejscami przebija błękit. Idziemy pod wodospad i fotografujemy... a właściwie próbujemy go fotografować. Wokół leci tyle rozpylonej wody, że człowiek czuje się jak pod prysznicem, a obiektywy natychmiast pokrywają się kroplami. Jakieś zdjęcia udaje się jednak wykonać. Kilka kilometrów dalej, w Hella, kończy się droga. W tym miejscu Sognefjord rozdziela się na kilka odnóg i promy muszą łączyć miejscowości na wszystkich brzegach, pływają więc po skomplikowanej trasie. My musimy dostać się do Vangsnes. W zeszłym roku też byliśmy w tym miejscu, ale płynęliśmy do Vangsnes z innego punktu, tego po drugiej stronie najbliższej zatoki. Pamiętam że najpierw zgłaszało się gdzie się chce płynąć, a potem załoga odpowiednio ustawiała samochody. Ja np. musiałem w jakiejś miejscowości wyjechać z promu i wjechać w drugą stronę, bym w miejscu docelowym mógł wyjechać normalnie :). Teraz pewnie ktoś będzie tu wykonywał podobne manewry. Pogoda wyraźnie się poprawia i choć przed nami wiszą ciężkie deszczowe chmury, to u nas świeci słońce.


Po dłuższej chwili oczekiwania do nabrzeża dobija prom, ale wszyscy z niego wyjeżdżają i jadą w trasę, nikt nie zawraca. No trudno, my za to wjeżdżamy i płacimy za przeprawę. Po kilku minutach, o oznaczonej w rozkładzie godzinie odbijamy. Jest już 18:30, poważnie się zastanawiam czy już szukać kempingu, czy jechać dalej. Wiem jednak, że dalej droga wiedzie długi kawał przez górski płaskowyż i tam niczego nie ma, żadnej cywilizacji. Najbliższy kemping za górami to minimum 60-70 km jazdy. Stwierdzamy, że optymalnie będzie znaleźć nocleg zaraz po drugiej stronie fiordu. Po wyjechaniu w Vangsnes ruszamy w kierunku niezbyt odległego Vik. Teraz jedziemy znaną nam drogą nr 13. Mijamy kemping w samym Vangsnes, ale nawigacja wykazuje, że jeszcze są trzy inne, zanim droga wjedzie w góry. Rzeczywiście, po kilku kilometrach docieramy do ładnego i zadbanego miejsca. Jest tu możliwość rozbicia namiotu, ale jako że pogoda jest mocno niepewna, że mamy sporo mokrych rzeczy i wilgotne buty, to postanawiamy znów wziąć hyttę. Tutaj wolno stojące hytty są minimum 4-osobowe i drogie, ale są również wolne pokoiki wielkości dotychczasowych domków stojące w takim długim szeregowcu. Nie narzekamy, cena jest akceptowalna (400 NOK) a miejsce świetne - tuż nad stromym brzegiem, z przepięknym widokiem na Sognefjord. Wieczorem na zmianę przechodzą fale deszczu i okresy ładnej pogody, ale nasze rzeczy suszą się na grzejniku, a nam nie pada na głowę. Jutrzejszy dzień będzie raczej "przejazdowy" bez ambicji wycieczkowych, ale ubrania warto uprać i wysuszyć. Pod wieczór zwracam też uwagę na niecodzienny dla mnie widok - na tle gór na drugim brzegu majestatycznie przepływa... wielki, pełnomorski statek wycieczkowy. Jesteśmy 150 km od wybrzeża! Jeszcze rezerwuję bilety na prom do Danii. Ustalamy że optymalna data to 23 sierpnia. W końcu przychodzi noc a my kładziemy się spać.




19 sierpnia rano nie musimy wreszcie wstawać przed świtem. Można się wyspać, więc humory z rana są lepsze. Jemy niespieszne śniadanie, pakujemy się. Pogoda wreszcie się poprawiła, nie pada, świeci słońce. Ruszamy w dalszą drogę w stronę Vik, które mijamy po kilku minutach. Teraz zaczyna się kilkunastokilometrowy stromy podjazd w górę, serpentyna za serpentyną. Jesteśmy coraz wyżej, zatoka wraz z miasteczkiem coraz niżej pod nami. Krajobraz robi się jałowy i dziczeje. Z tego co pamiętam w najwyższym punkcie jest tunel i parking. Wkrótce dojeżdżamy do niego i zatrzymujemy się. Na przestrzeni kilkunastu kilometrów podjechaliśmy z poziomu morza na... ponad 900 m n.p.m. Po minięciu tunelu przecinamy rozległy, ale mocno pofalowany płaskowyż, gdzie co i rusz droga wznosi się i opada. Krajobraz jest dość zielony, nie tak skalisto-śnieżny jak dzień wcześniej. Po chwili ostre hamowanie bo... krowy blokują drogę. Gdy wysiadamy zrobić kilka zdjęć, okazuje się, że biegnie w naszą stronę całe stado owiec :) Głośno beczą, całą gromadą opadają samochód. Są wręcz natarczywe, nie wiem czy oczekują głaskania czy jakiegoś smakołyku. Można im za to zrobić dużo wręcz portretowych zdjęć. Powoli ruszam dalej, stado niechętnie się rozstępuje.





Po dłuższej jeździe docieramy do miejsca, gdzie płaskowyż się kończy, a droga opada w dół kilkoma szalonymi serpentynami. Na dole znów zatrzymujemy się na fotografie, znów biegną do nas owce. Pora jechać dalej. Droga schodzi znów coraz niżej, tereny stają się przyjaźniejsze i pojawiają się ludzkie osiedla.


Jest tu nawet działający wyciąg narciarski! Teraz, w sierpniu, widać ruch krzesełek i ludzkie sylwetki na nich. I znów kilka minut przymusowego postoju, bo miejscowi rolnicy przepędzają drogą wielkie stado krów. Wreszcie uśmiechają się jakby przepraszająco i można jechać dalej. Docieramy do drogi E16, którą już o wiele wygodniej, ale też w większym ruchu jedziemy w kierunku Vossavangen. Nagle... znów zjeżdżam w bok, bo tuż koło drogi jest parking i wielki, widowiskowy wodospad. To Tvinnefossen, ma podobno 152 m wysokości! Robimy kilka zdjęć, ale już pod sam wodospad nie podchodzimy, choć można. Wiemy że grozi to przemoczeniem.


Ruszamy w dalszą drogę. Mijamy Voss, a potem szereg tuneli mających po kilka kilometrów długości każdy. Ostatni z nich nie dość że najdłuższy, to jeszcze ma w środku... rondo i dwa różne wyjazdy. My skręcamy w prawo i wprost z tunelu wyjeżdżamy na wielki wiszący most Hardangerbrua. Most ma 1310 m długości i wisi ponad 50 metrów nad wodami fiordu. Dzięki niemu podróż wokół odnóg Hardangerfjordu skróciła się znacząco. Most jest płatny, wiszą tu kamery fotografujące samochody. Rachunek kiedyś przyjdzie do domu. Dalsza droga prowadzi wzdłuż pięknych i bardzo stromych ścian Hardangerfjordu, a właściwie jego odnogi - Sorfjordu. Już raz nią jechałem i nie wspominam jej za dobrze. Droga jest miejscami bardzo wąska, częste są tu mijanki na samochody, ale gdy z naprzeciwka jedzie TIR lub większy kamper... mija się go wręcz na centymetry. A z prawej niemal pionowa ściana i w dole woda. Widoki są świetne, ale niepewność kogo spotkamy za najbliższym ciasnym zakrętem jest męcząca. Ciekawostką jest też fakt, że okoliczne stoki są małym zagłębiem owocowym. Miejscowi mieszkańcy sprzedają morele, maliny, czereśnie i inne owoce w dość osobliwy sposób. W niektórych zatoczkach stoją małe straganiki, są wyłożone różne owoce i wystawione ceny ale... nikogo przy nich nie ma. Jest za to woreczek z pieniędzmi. Wystarczy podjechać, wybrać to co się chce, wrzucić pieniądze do woreczka, a nawet wziąć z niego resztę i zakupy zrobione. Nie dość, że leży przez nikogo nie pilnowany towar, to jeszcze całkiem sporo pieniędzy. Niesamowite zaufanie społeczne, jednak Norwegowie w takich sprawach nawzajem się nie okradają i są uczciwi. W większości krajów taki handel nie miałby prawa bytu. Zatrzymujemy się kilkukrotnie na zdjęcia, Hardangerfjord jest niezwykle wręcz malowniczy - ogromne wysokie góry z lodowcami kontrastują ze spokojną wodą.


Mijamy wreszcie Tyssedal, gdzie zaczyna się szlak prowadzący do Języka Trolla, docieramy do Odda. Miasteczko położone na samym końcu wąskiego fiordu pełniło kiedyś zapewne rolę przemysłową i to niestety po nim widać. Jest to zarazem kurort, więc widać też sporo domów nastawionych na wypoczynek. Zaraz obok jest słynny Język Trolla, czyli Trolltunga. Gdy byliśmy tam rok temu, to spotkaliśmy prawdziwe tłumy, na kempingu w Odda ciężko było znaleźć miejsce pod namiot. Z drugiej strony fiordu jest duży lodowiec Foglefonna, gdzie też odbywają się wycieczki. A dalej masa innych wspaniałych przyrodniczo miejsc, jak np. płaskowyż Hardangervidda. Odda położona w samym środku pełni rolę zatłoczonej bazy wypadowej. Nam jednak miasto się nie podoba. Podoba się natomiast stacja benzynowa, gdzie podobnie jak rok temu są całkiem niezłe hot-dogi po 15 NOK. Jak na Norwegię to niemal za darmo, więc kupujemy sobie po dwa :) W dodatku na stacji są wspaniałe skandynawskie słodycze na wagę. Bierze się torebkę i wrzuca różne smaki lukrecjowych i anyżkowych cukierków i czekoladek, a potem w kasie to ważą i płaci się za to. Bardzo fajne do podjadania w trasie.

Za Odda jedziemy najpierw wzdłuż pięknego jeziora Sandvinvatnet, nad którym piętrzą się góry pokryte lodowcem Fognefonna, a potem zatrzymujemy się przy wielkich wodospadach Latefossen. To dwa wielkie równolegle cieki wodne, mają po 165 metrów wysokości i spada nimi ogromna ilość wody. Niestety trafiamy na moment, gdzie na niewielkim parkingu stoi autokar z którego wysypuje się tłum turystów. Ciężko uzyskać zdjęcie wodospadów bez ludzi w kadrze. Coś nam się jednak udaje.



Potem droga zaczyna wznosić się wyżej i wyżej, my kierujemy się na Roldal. Mijamy niesamowity tunel w kształcie ślimaka, który pamiętam z zeszłego roku. Na krótkim odcinku tunel robi zwrot o... 270 stopni i jego wylot przechodzi poniżej odcinka wlotowego. Tunel skręca w prawo a my wyjeżdżamy w efekcie z lewej strony i 30 metrów niżej. I wyjeżdża się wprost na most nad pobliską rzeką. Kawałeczek dalej mijamy miasteczko Roldal i jedziemy drogą E134 w stronę wschodnią, na Oslo. Za Roldal droga zaczyna piąć się coraz mocniej w górę i czyni to przez wiele kilometrów. Kilkukrotnie pokonujemy gęste serpentyny. To jednak droga wyższej kategorii, jest szeroka i wygodna. Przede mną jedzie jednak TIR, który musi wieźć coś ciężkiego lub delikatnego. Jedzie ostrożnie i powoli i pnie się w górę irytująco wolno. A nie ma jak wyprzedzić. Wreszcie po jakimś czasie staję na placyku widokowym przy drodze i chwilę odczekuję. Niech odjedzie o kilka kilometrów, nie ma się co denerwować. Wysokość na której jesteśmy to ponad 1000 m n.p.m. krajobraz jest nieprawdopodobnie skalisty, dziki i jałowy. Otaczają nas niezbyt wybitne, ale gołe skaliste szczyty. Wszędzie pełno jezior i jeziorek i podmokłej trawy. Jak w tundrze. Przecinamy południową część Hardangervidda - największego i najdzikszego górskiego płaskowyżu w Europie. To wiele tysięcy kilometrów kwadratowych całkowicie dzikich terenów, nie ma tu żadnej cywilizacji ani nawet dróg. Nasza jest jednym z wyjątków. Płaskowyż ma swoisty mikroklimat, nawet latem przypomina Arktykę, a zimą warunki bywają tu bardzo ciężkie. W dodatku łatwo się tu zgubić, dlatego okazał się doskonałym miejscem treningowym dla polarników przed wyprawami na biegun. Roald Amundsen trenując w tym obszarze omal nie zamarzł, a to doświadczenie wspominał jako jedno z najtrudniejszych w życiu. A przecież zdobył oba bieguny, pokonał przejście północno-zachodnie i całe życie poświęcił badaniom polarnym. Obszar ten chroni wielki park narodowy, a cały płaskowyż przecina wiele szlaków trekkingowych. W Hardangervidda, podobnie jak w górach Jotunheimen występują renifery, co jest ewenementem na południu Norwegii. Większość płaskowyżu leży w prowincji Telemark, w czasie wojny ukrywali się tu norwescy komandosi, którzy zniszczyli jedyną w Europie pobliską fabrykę ciężkiej wody i cały jej transport, niwecząc plany III Rzeszy w uzyskaniu broni jądrowej. Hardangervidda to nie tylko przyroda, to również historia. Zatrzymuję się jeszcze kilka razy, robię sporo zdjęć.




Wreszcie droga zaczyna się obniżać, choć krajobraz łagodnieje bardzo powoli. W małej miejscowości Haukeli skręcamy w drogę nr 9, prowadzącą na południe. I znów ostro w górę przez kilka kilometrów, znów teren robi się dziki, rzekłbym - westernowy. Znów żadnych osad ludzkich. Droga jest obstawiona tyczkami, które pewnie ułatwiają pokonanie tego terenu zimą. Tabliczki ostrzegają by mieć zapas paliwa, bo najbliższa stacja jest 60 km stąd. Nie ma tu może wysokich gór, ale cały teren jest wysoko wyniesiony, a wszystkie szczyty są nagie, skaliste i obłe. Taki typowy polodowcowy krajobraz. Jest tu jednak bogatsza roślinność niż w Hardangervidda. Powoli, na przestrzeni wielu kilometrów droga schodzi coraz niżej. Pojawiają się drzewa, a całość przypomina fińską tajgę - iglaste i mieszane lasy rosnące wprost na skałach i głazach narzutowych. Pełno potoków i jeziorek.


Co jakiś czas jest malutka osada złożona z kilku domków i znów pustka. Docieramy po jakimś czasie do Hovden, które jest ośrodkiem narciarskim, są tu trasy zjazdowe i biegowe. To coś w rodzaju małego kurorciku, jest tu też stacja benzynowa, więc tankuję do pełna. Kawałek dalej, w Bykle jest lokalna ciekawostka - zapora na rzece wzdłuż której jedziemy. Zapora ma ponad 50 metrów wysokości i przypomina tamę Hoovera w miniaturze, ale też robi duże wrażenie. Idziemy ja obejrzeć - to okazja zobaczyć coś ciekawego i rozprostować nieco kości.


Wyszukuję w nawigacji kemping gdzie byłoby optymalnie zanocować. Najlepsza wydaje się miejscowość Valle. Jeszcze kilkanaście kilometrów malowniczej drogi i docieramy na miejsce. Miejscowość jest, kemping jest, ale... żywego ducha na nim nie ma. Recepcja jest zamknięta, mimo że jest to też mały hotel. Zdezorientowany idę dalej, jestem nawet gotów rozbić się tu bez pytania o zgodę kogokolwiek, bo okolica jest bardzo ładna. Podchodzi do nas pani ze stojącego opodal jedynego kampera i mówi, że jest tu od dwóch dni tylko dlatego że przyjechała po córkę. Kemping jest zamknięty, nie ma działających pryszniców, są jakieś obskurne toalety i stanowczo nie poleca. No cóż, bardzo dziwne, ale prawdziwe. Pani mówi też, że kilkanaście kilometrów dalej jest inny, bardzo ładny kemping. Jedziemy więc tam, tak naprawdę jest położony jeszcze lepiej, bo następnego dnia chcemy jechać na Kjerag, a kemping jest w pobliżu początku drogi, która tam prowadzi. Dojeżdżamy do Rysstad, kemping rzeczywiście jest i to w dodatku "wypasiony". Jest tu piękny hotel, kemping jest luksusowy! Cena też jest luksusowa - 340 NOK za namiot. Tyle co hytta w wielu miejscach. No ale co robić? Nic innego sensownego w okolicy nie ma, a my potrzebujemy mimo wszystko nieco cywilizowanych warunków. Fakt, że pogoda jest wspaniała, niebo bezchmurne i świeci słońce. Po raz pierwszy od kilku dni będziemy spali pod namiotem. Placyk dla namiotów nad piękną rzeką, po drugiej strony majestatyczne, choć niezbyt wielkie skaliste góry. Wspaniałe łazienki i prysznice. Darmowe WiFi. Co więcej - tylko my śpimy w namiocie, więc mamy spokój, wokół same kampery, ale one stoją w innej części. Jemy wręcz królewską kolację z naszych zapasów, trochę leniuchujemy. Pogoda na jutro też zapowiada się dobrze. Pora iść spać. Przed snem pakuję jeszcze tylko plecak z górskimi rzeczami na jutrzejszą wycieczkę.


20 sierpnia budzimy się o 5:30 rano. Jest jeszcze ciemno. Na niebie są chmury, ale na szczęście nie pada z nich. Cały namiot jest jednak mocno wilgotny od rosy i wilgoci z pobliskiej rzeki. Pakujemy go mokrego, nie ma jak przesuszyć. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy. Na drodze jest totalnie pusto, ludzie jeszcze śpią. Cofamy się kilka kilometrów i skręcamy w lewo, na drogę nr 337. To wąska, lokalna droga, która znów wyjeżdża z doliny na rozległy i dziki płaskowyż. To też jedyna asfaltowa droga w okolicy. A okolica robi się wkrótce równie dzika jak na płaskowyżu Hardangervidda. Skały, skały i skały. Gęste zakręty, droga wciska się gdzieś pomiędzy kolejne wzniesienia. Mijamy kilka stad owiec, mijamy kilka samochodów, ale poza tym na szczęście jest pusto.





Czeka nas ponad 50 km takiej jazdy. Znów jesteśmy na wysokości ok. 1000 m n.p.m. Droga w końcu nieco się obniża i docieramy do położonego w małej kotlinie maleńkiego Adneram. To dosłownie kilka domów. Zaczyna się tu droga nr 986 prowadząca do Lysebotn. Nawigacja od dawna spisuje się dobrze, więc ufam jej poleceniom. Wkrótce jednak droga robi się szutrowa i wspina się bardzo stromo pod górę. Na kolejnej serpentynie niemal tracę przyczepność. Zatrzymuję samochód na jakimś wypłaszczeniu i patrzę na mapę w telefonie. A niech to! Właściwa droga biegnie inaczej a on prowadzi nas jakimś skrótem ścinającym jej pętlę. Droga niby jest, ale jest jak dla mnie zbyt niebezpieczna. Zawracam i zjeżdżam do asfaltu. Teraz jadę już właściwe, są nawet tabliczki na Lysebotn. Znów zaczynają się dzikie serpentyny w górę, znów droga staje się dość nerwowa, szczególnie jak na którejś z serpentyn mijam się z nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówką. Co tu robią ciężarówki? To cholernie niebezpieczne, pod górę nie mam jak stanąć, a szerokość, a raczej wąskość drogi powoduje że mijam się o grubość lakieru jadąc już kołami po skalistym poboczu. Okazuje się, że w tym marsjańskim krajobrazie powstaje jakaś elektrownia wodna i budowana jest tama, a ciężarówki wożą materiały. Co dojeżdżam do jakiegoś ostrego zakrętu na szczycie górki za skałami, modlę się tylko, by akurat tam nie spotkać się z ciężarówką z naprzeciwka.



Jakoś jednak pokonujemy ten niebezpieczny odcinek, pozostało jeszcze kilka kilometrów do parkingu pod Kjerag. Zaczyna się zjazd w stronę Lysebotn, położonego na samym końcu wąskiego Lysefjordu. Kilka ostrych serpentyn i docieramy do sporego parkingu, gdzie wjeżdżamy, płacąc 200 NOK. Przebieramy się w górskie buty, bierzemy kijki i plecaki. Mamy wejść na najwyższe wzniesienie w okolicy, czyli Kjerag i dojść do jednej z największych atrakcji Norwegii, czyli Kjeragbolten. To słynny głaz zaklinowany w skalnej szczelinie. Najpierw jednak trzeba tam dojść, a to 2-3 godziny marszu. Zauważam że pracownik parkingu strofuje jakiegoś turystę który właśnie zszedł z góry. Okazuje się, że nie zawiadomił że będzie rozbijał się gdzieś w namiocie i spał w górach, a zostawił na parkingu samochód i nie wrócił na noc. Pracownicy byli bliscy wezwania ekipy poszukiwawczej, choć w końcu tego nie zrobili. Koszt takiej akcji mógłby być bardzo bolesny.

Trasa od samego początku jest dość trudna. Trzeba się wspiąć dobre 200 metrów po niemal gładkich, polodowcowych skałach na najbliższe kopulaste wzniesienie. Skały są śliskie, ciężko na nich ustać, w dodatku wieje bardzo silny wiatr. Na szczęście jest pomoc w postaci ciągu łańcuchów. Bez nich dało by radę, ale wejście byłoby niebezpieczne i ryzykowne.


Moja towarzyszka znów ma problem ze śliskimi podeszwami swoich butów, ale jakoś wspólnymi siłami przełamujemy trudności i docieramy wreszcie na szczyt wzniesienia. Nagle za nami rozlega się potężny, przejmujący grzmot, którego echo roznosi się po górach. Rany boskie, co to było? Huk taki jakby oberwała się jakaś ogromna skała, ale nie słychać dźwięków lawiny kamiennej. Dziwne, ale takie dość niemiłe i niepokojące. Po chwili - kolejny taki grzmot. Dochodzimy do wniosku, że coś gdzie muszą tu budować i po prostu wysadzają skały. Stąd widać też dalszą drogę. Trzeba zejść w dół, znów po skałach ubezpieczonych łańcuchami, a potem podejść na kolejny, wyższy szczyt. To samo mówił schemat trasy na parkingu. A potem jeszcze jedno, finalne wzniesienie. Dość szybko i bez problemów docieramy na dół, wiatr tutaj niemal zupełnie ucicha. Teraz jeszcze gorsza wspinaczka po skałach, są momenty, których nie powstydziłyby się trudniejsze tatrzańskie szlaki. Stromo, gładko, łańcuchy, spora ekspozycja. Jakoś jednak idzie i docieramy po dłuższej chwili na szczyt drugiego wzniesienia. Jest tu mały turystyczny schron, zapewne na sytuacje awaryjne. Znów trzeba nieco zejść w dół a potem wspiąć się na kolejne skalne ogładzenie na trzecim, jeszcze wyższym wzniesieniu.


Tu jest długi ciąg łańcuchów, ale już nie idzie się tak trudno, może dlatego, że wiatr jest tutaj słabszy. Idzie nieco ludzi, ale fakt że przybyliśmy dość wcześnie sprawia, że większość idzie za nami i tłoku z pewnością nie ma. Na trzecim szczycie okazuje się że teren dalej się wznosi, ale już niemal niezauważalnie. Jesteśmy na skalistym płaskowyżu i idziemy wzdłuż kolejnych kopczyków kamieni w stronę widocznych w oddali krawędzi urwisk nad Lysefjordem.


Szczyt Kjeraga jest nieco z lewej, to takie kopulaste wzniesienie ponad okoliczny teren. Wszystko wokół jest niemal w całości zbudowane ze skał. Docieramy wreszcie do rozdwojenia szlaków. Jeden prowadzi na punkt widokowy, a drugi do Kjeragbolten.


Idziemy kawałek tym drugim i... jest! Głaz zaklinowany w szczelinie. Wygląda wręcz nierealnie. Nie ma jeszcze na nim ludzi ani kolejki.


Podchodzimy do niego takim małym skalnym wąwozem. Przechodzę na kamień z tyłu. Jak tu wejść? Wieje dość mocno, kamień nie jest przesadnie wielki, ale gładki i obły. Trzeba się prześliznąć po skalnej półeczce o szerokości jednego buta i stanąć nad szczeliną. Gdy patrzę w dół to włosy jeżą się na głowie. To 1000 metrów pustki pod kamieniem, majaczy gdzieś tam hen daleko w dole woda fiordu. Niby nie da się spaść... A może się spadnie? Tracę pewność siebie, nie umiem się przełamać by zrobić ten krok, pustka w dole obezwładnia. Ani na Języku Trolla ani na Ambonie nie robiły na mnie wrażenia takie wysokości, ale tutaj jest jakoś inaczej. Cofam się. Kamień okazuje się trudny dla psychiki. Gdy się waham podchodzi mała grupa prowadzona przez norweskich przewodników. Pokazują jak prześliznąć się na kamień, jak na nim stanąć. Niektórzy to robią, niektórzy nie. Stoję obok, przewodnik oferuje się, że pokaże mi co i jak. Ja już widziałem co i jak, ale ponowna próba kończy się tak samo - nie umiem zrobić tego ostatniego kroku. Trudno, nie będę miał zdjęcia na kamieniu, to nie jest jakiś obowiązek. Robimy sobie z koleżanką zdjęcia na skale powyżej. Też są fajne, a nie trzeba ryzykować życiem.


Z delikatnym żalem w głębi duszy wracamy do rozgałęzienia szlaków. Idziemy teraz na punkt widokowy. Dochodzimy do samych krawędzi klifu. Kjerag obrywa się w dół imponującymi, 1000-metrowymi ścianami. To jedno z najpopularniejszych na świecie miejsc dla tzw. base-jumperów, czyli skoczków spadochronowych skaczących z konstrukcji lub górskich szczytów. Oddano z tych urwisk juz kilkadziesiąt tysięcy skoków. Tutaj ekspozycja jakoś nie robi na mnie wrażenia, mimo że stoję na samej krawędzi. Ciekawa sprawa. Robimy sporo zdjęć i ruszamy wreszcie w drogę powrotną.


Dopiero teraz widać ile tu idzie osób i jak dobrze, że ruszyliśmy wcześnie rano. Byliśmy przy kamieniu sami, a teraz z pewnością stoi już kolejka. My ruszamy przez skalne pustkowie, po jakimś czasie dochodzimy do miejsca gdzie jest najwyższe z wzniesień po drodze, teraz trzeba po gładkich skałach iść w dół, ale z pomocą łańcuchów i nieco bokami okazuje się to łatwiejsze niż w górę. Potem podejście, kolejne wzniesienie i stromo w dół po kolejnych skałach. I ostatnie, najniższe z wzniesień. Dolinka gdzie pasą się owce.


Znów w górę by zaraz zacząć schodzić w stronę widocznego już parkingu. Tu jest ślisko i najmniej przyjemnie, w dodatku znów silnie wieje. Docieramy jednak w końcu na parking. Uff! Można się przebrać i zdjąć ciężkie buty. Podziwiamy jeszcze drogę w dół do Lysebotn - to serpentyny gorsze niz Drabina Trolli, zbocze wydaje się niewiarygodnie strome, człowiek zastanawia się jak samochody mogą czymś takim podjeżdżać.


My musimy podjechać jednak w górę tylko kawałek, a potem znów pokonać krętą wąską drogę przez skalisty płaskowyż. Znów kilka razy mijamy się na centymetry z ciężarówkami, które nawet nie zwalniają. Po ponad pół godzinie stresującej jazdy docieramy do Anderam. Teraz kierujemy się na południe drogą nr 975. Jest już szersza i wyraźnie łagodniejsza, w dodatku prowadzi w dół. Po jakimś czasie wjeżdżamy na jeszcze lepszą drogę nr 45, którą kierujemy się na zachód, w stronę Stavanger. Droga jest bardzo malownicza, przez wiele kilometrów prowadzi ogromną górską doliną, która wypisz-wymaluj wygląda jakby była niedoszłym fiordem. Po prostu jest zbyt wysoko by zalało ja morze, ale jest równoległa do Lysefjordu i ma podobną długość i głębokość. Droga jest wspaniała widokowo.



Wreszcie, po kilkudziesięciu kilometrach jazdy docieramy do Byrkedal a później do zupełnie już normalnej, choć też górskiej drogi w stronę Algard, będącym jednym z miast przyklejonych do Stavanger. Tam robimy małe zakupy w REMA 1000 (głównie norweskie podpłomyki-placuszki i piwo) i wracamy kilka kilometrów do drogi nr 508. Prowadzi przez miejscowe góry, ale znacząco skraca trasę. Jutro chcemy jeszcze wejść na Preikestolen, czyli Ambonę, ale chcemy szukać kempingu gdzieś bliżej niej. Pokonawszy góry docieramy do Lauvika, skąd kursują promy do Oanes. Tu płaci się w budce jak na autostradzie. Ubożsi o 116 NOK wjeżdżamy na prom i po kilku minutach jesteśmy na drugim brzegu. Jedziemy w stronę całkiem sporego miasta Jorpeland. Wcześniej w bok odbija droga do Ambony. Tam jest kemping, ale pewnie będzie strasznie zatłoczony i drogi. Postanawiamy odjechać kawałek. W Jorpeland coś ponoć jest, ale odstrasza nas typowo miejskie otoczenie. Kolejny kemping jest kilkanaście kilometrów dalej, za miejscowością Tau. Kojarzę że rzeczywiście coś tam było. Docieramy wreszcie do bardzo ładnie położonego miejsca nad jeziorem Tysdalvatnet otoczonym wielkimi górami. Kemping jest spory, jest tu trochę ludzi, ale i tak bardzo nam odpowiada. Koszt to 150 NOK, jak dotąd to najtańsze miejsce. W dodatku są tu wliczone w cenę i nielimitowane prysznice! Rozbijamy namiot, pozwalamy mu wreszcie przeschnąć na słońcu i delikatnym wietrze. Potem przygotowujemy sporą kolację - na gazie gotujemy całą menażkę makaronu z sosem i mięsem. Jest tego tak dużo, że nie daję rady zjeść całej mojej porcji. Zasypiamy błogo, pogoda jest świetna a prognozy na jutro doskonałe.



21 sierpnia wstajemy rano ok. 7. Duża różnica w porównaniu z dniem wczorajszym, jest ciepło i przyjemnie. No ale z drugiej strony wstaliśmy dobrą godzinę po wschodzie słońca, więc pewnie dlatego. Pozwalamy namiotowi podeschnąć z rosy, jemy niespieszne śniadanie. Ciekawa sprawa, ale na kempingu niemal nie ma ruchu, wszyscy jeszcze śpią. Cóż, nie nasza sprawa, nie my tracimy piękny dzień. Zwijamy się i ruszamy drogą którą dotarliśmy tu wczoraj, przez Tau i Jorpeland. Docieramy w końcu do bocznej drogi z tablicą "Preikestolen". Jedna z największych norweskich atrakcji, odwiedzona przez nas rok temu, ale wtedy pogoda była taka sobie. Dziś jest ślicznie. Dojeżdżamy na parking, o dziwo dość już mocno zapchany samochodami. Przebieramy się w górskie rzeczy i ruszamy w górę. Idzie sporo turystów z całego świata, widać różne kolory skóry, słychać różne języki. Jest też trochę Polaków. Szlak nie jest wymagający, to 1,5 godziny spacerowej trasy, miejscami płaskiej, miejscami pod górę. Szybko kończy się las, mijamy jakiś podmokły teren i zaczynamy iść stromiej kamiennymi schodami.



Krajobraz szybko dziczeje i zmienia się w podobny jaki widzieliśmy wczoraj. W sumie to ten sam płaskowyż, przecięty wąskim Lysefjordem. W lini prostej Kjerag i Ambonę dzieli może z 20 km, jedno miejsce można w oddali zobaczyć z drugiego. Ale by z jednego do drugiego miejsca dotrzeć samochodem, należy zrobić ponad 150 km mniej lub bardziej górskimi drogami i raz przeprawić się promem. Teoretycznie można też dopłynąć w okolice Ambony promem z Lysebotn, ale jest on bardzo drogi i kursuje rzadko, bo to bardziej statek wycieczkowy niż typowy prom samochodowy. Po mniej więcej godzinie marszu w kolorowym tłumie docieramy do miejsca, gdzie widać już Lysefjord, a teren staje się całkowicie skalisty.


Męczy mnie marsz w takim zgiełku, boli mnie też nieco kolano, które sobie wczoraj lekko nadwyrężyłem. Postanawiamy nie iść na samą Ambonę, bo już tam byliśmy, ale odszukać ścieżkę, która pozwoli na wejście na szczyt wzniesienia ponad Amboną, by móc podziwiać ją z góry. Ścieżka jest trudna do odnalezienia, bo w ogóle nie jest oznaczona na trasie. Pomaga mapa w GPS, dokładnie przy tabliczce oznaczającej ostatni kilometr szlaku należy odbić w prawo. Trzeba przejść dobre 100 m by zauważyć pierwszy kopczyk i oznaczenia szlaku. Mało kto o niej wie i nikt poza nami na razie tędy nie idzie. To dobrze, tłum zaczął mi już powoli obrzydzać to ciekawe miejsce. Wspinamy się na skaliste wzgórze, w tyle wspaniale widać Stavanger i okoliczne wyspy. Wreszcie szczyt. Są tu trzy osoby, ale nadal nie widać Ambony. Trzeba obniżyć się kawałek, podejść do krawędzi skalnych klifów i... jest! Z tej perspektywy wygląda bardzo fajnie, widać ile już tam jest osób. A koło nas pojedynczy turyści. Spokój, cisza, wspaniałe widoki. Siadamy na skałach, jemy coś, kontemplujemy panoramę.


Przelotnie myślimy o wejściu na sąsiednie, jeszcze wyższe wzniesienie, ale porzucamy ten pomysł. Spędzamy tu dobre pół godziny. Czas wreszcie schodzić, mijamy jeszcze wielką szczelinę w skałach, w której widać wody fiordu w dole i wracamy do głównego szlaku.


Niestety dalsze zejście znów w tłumie ludzi, jeszcze chyba większym niż rano. Z ulgą docieramy do parkingu. Zmieniamy ubranie i buty, ruszamy. Na wyjeździe płacimy 200 NOK za parking. Docieramy do promu w Oanes, chwila oczekiwania na załadunek. Fotografuję Lysefjord z tej strony, zwracamy uwagę na statek z wielkim dźwigiem płynący po pobliskich wodach. Aż dziwne że zachowuje stabilność.


Wreszcie nasz prom, po kilku minutach jesteśmy na drugim brzegu. Drogą nr 13 dojeżdżamy do Sandnes, będącego przedmieściem Stavanger. Wjeżdżamy na autostradę, po chwili na jakąś inną drogę ekspresową. Kawałek dalej zjeżdżamy na lokalną drogę prowadzącą przez miasto. Akurat są godziny szczytu, ruch spory, do tego sporo fotoradarów i wszyscy jadą bardzo przepisowo. Tak by obalić pewne mity - Norwegowie tak samo chętnie łamią przepisy jak inne nacje europejskie. Wyprzedzają na lini ciągłej i pod górę, przekraczają prędkość. Jedynie fotoradary lub obecność policji powodują, że jadą grzeczniej. Kultura na drodze mimo to jest znacznie wyższa niż w Polsce - nie ma siedzenia na zderzaku, trąbienia i zajeżdżania drogi. Nie jest to jednak naród drogowych aniołków, a tak się powszechnie uważa. Jedziemy na południe drogą nr 44. Mimo że wyjechaliśmy już z miasta, to wszyscy jadą wolno, ruch duży. Krajobraz nieciekawy - płasko, jakieś pola i pasące się krowy. To trochę inna Norwegia niż ta do której przywykliśmy, ale to też coś mimo wszystko ciekawego. Przelotnie myślimy o drobnych zakupach, ale gdy zjeżdżamy do centrum handlowego to szybko rezygnujemy - ludzi pełno, trwało by to zbyt długo. Lepiej jechać i szybko uciekać z tego rejonu. Dopiero dobre 20 km dalej ruch zmniejsza się. Droga zbliża się do wybrzeża Morza Północnego, widać już jego błękitną wodę. Nawet skręcamy gdzieś w nadziei dotarcia nad samo morze, ale droga prowadzi do jakiś farm hodowlanych. Kawałek dalej jest parking, jakieś 100 m od morza. Niestety dojść do wody się nie da, wszędzie są pastwiska wygrodzone kolczastymi drutami. Dojście do morza zresztą jest niepotrzebne, bo brzegi są usiane wielkimi głazami i gnijącymi roślinami. Nic ciekawego, a woda jak woda, jest taka sama na całym świecie.



Bez żalu odjeżdżamy stąd. Uznajemy że droga wzdłuż wybrzeża jest nieciekawa i trzeba odbić gdzieś w głąb lądu. Wybieramy pierwszą lepszą drogę i skręcamy. O dziwo, po kilku kilometrach teren robi się wyraźnie górzysty i jako żywo zaczyna przypominać dzikie płaskowyże wokół Kjeraga. Nie jest może tak wysoko, trawy więcej, ale ogólnie to bezludzie, stada owiec i wąskie mijanki na samochody. Przypadkiem znaleźliśmy fajne miejsce, aż dziwne że tak blisko wybrzeża. Płaskowyż nazywa się Lakssvelafjellet i jest bardzo ciekawy. Jednak po kilkunastu kilometrach nasza wąska droga kończy się i dojeżdżamy do drogi E39, którą ruszamy na południe. Tu góry są jeszcze większe. Nad całą okolicą unosi się smród krowiego łajna. Owszem, dookoła są pastwiska i farmy hodowlane, ale żeby aż tak? Nawigacja wskazuje że w okolicy jest kemping, postanawiamy tam podjechać. Wcześniej jednak w miasteczku Vikesa jest supermarket, gdzie robimy małe zakupy - piwo i słodycze. Tu zapach łajna jest tak intensywny, że czuć go wyraźnie nawet w środku sklepu. Jak ci ludzie tu mogą mieszkać? Mamy tu spędzić wieczór i noc na kempingu w namiocie? Kemping niby odległy o kilka kilometrów, ale to nic pewnego czy i tam nie będzie to wyczuwalne. Jedziemy dalej, docieramy na kemping. Jest jakiś dziwny, sprawia wrażenie częściowo wymarłego. Nie ma nikogo na recepcji, stoi jakiś jeden namiot gdzie też nikogo nie ma. Zapach łajna nadal panuje nad okolicą. Bez żalu ustawiam w nawigacji inny kemping, w niezbyt odległym Egersund. Jedziemy doń jeszcze około 20 kilometrów, ale wreszcie go osiągamy. Okolica jest ładna i choć Egersund to spore miasteczko, to sam kemping jest na uboczu, nad ładną rzeką. Koszt to 200 NOK, przyzwoicie, szczególnie że mamy dużą i fajną kuchnię, świetne łazienki i nieograniczone prysznice. No i darmowe WiFi. Pierzemy kilka rzeczy, kombinuję jak by je rozwiesić. Drzewo w okolicy namiotu jest tylko jedno. Wreszcie montuję instalację z kijka trekkingowego, sznurka i szpilki do namiotu. Potrzeba matką wynalazków ;) Rozbawia nas tabliczka, gdzie w kilku językach zaznaczono, że w rzece nie wolno wędkować. Jest m.in. informacja po polsku "zakazło ienia ryb". Czyżby jakiś internetowy translator był w użyciu :)? Wieczór spędzamy przy kempingowym drewnianym stole, robi się chłodno, ale niebo jest krystalicznie czyste. O dziwo, prognozy mówią o deszczu który przyjdzie w nocy. Trochę w to nie wierzę, jest przecież idealnie. Ale rzut oka na mapę opadów... do Norwegii od zachodu zbliża się rozległy niż, rzeczywiście można spodziewać się zepsucia pogody.


22 sierpnia okazuje się, że rzeczywiście pogoda wyraźnie się zepsuła. W nocy padało i to nieźle, rano nieco przestało, więc zwijamy wilgotny namiot póki jest względnie spokojnie. Nie mamy już właściwie żadnych planów by coś konkretnego zobaczyć, ale prom z Kristiansand mamy dopiero jutro, więc myślimy co by tu zrobić z kolejnym dniem. Mapa pokazuje ciekawą drogę odbijającą znów w kierunku gór. Może tam będą znów piękne krajobrazy? Okolice miasta Evje byłyby idealne do znalezienia kolejnego kempingu. To blisko do Kristiansand, a teren wygląda na pełen jezior i lasów. Ruszamy, przejeżdżamy przez Egersund i drogą nr 42 dojeżdżamy do E39. Drogi jadą kawałek pod wspólnym oznaczeniem, a potem E39 odbija w prawo a my w lewo. Dosłownie po chwili wjeżdżamy w piękną dolinę o wysokich ścianach. Jej układ wykazuje, że też jest to niedoszły fiord, zresztą jest równoległa do Lysefjordu i doliny którą jechaliśmy dwa dni temu wracając z Kjeraga. Zatrzymujemy się przy kamiennym moście. Tabliczki informują, że jest to najstarszy w Norwegii most tego typu. Proszę, przypadkiem spotkaliśmy ciekawy obiekt. Dalsza droga robi się jeszcze piękniejsza, dolina jest cudownej urody, choć padający deszcz i nisko stojące chmury nieco psują te widoki.




Rzeka rozszerza się momentami w spore rozlewiska, by potem znów się zwęzić. Droga prowadzi coraz wyżej, ale wspina się łagodnie. Dojeżdżamy do Tonstad, tu łączymy się z drogą, którą można dotrzeć do odwiedzonego dwa dni temu Anderam i dalej do Kjeraga i Lysebotn. My odbijamy na południe wzdłuż brzegów dużego górskiego jeziora. Góry nie są tu jakieś super wysokie, raczej takie nieco większe Bieszczady. Dość skaliste Bieszczady. Jedziemy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów wśród pięknych krajobrazów, momentami wspinając się dość wysoko i zjeżdżając w kolejne doliny. Teren przypomina też nieco Finlandię - leśne skaliste jeziora i lasy rosnące na głazach.



W końcu docieramy do Evje. To bardzo ładnie położone miejscowość będąca chyba jakimś lokalnym centrum turystycznym. Okolica ma sporo jezior i górskich rzek, gdzie są organizowane spływy raftingowe. Obok stacji benzynowej jest naprawdę świetny kemping, ale jest tu też informacja, że na recepcji pojawi się ktoś dopiero około 17. Jest 14:30, więc nie wiemy co z tym robić. Postanawiamy w końcu poszukać innego kempingu, a jest ich w okolicy całkiem dużo. Kilkanaście kilometrów za Evje w górę doliny są dwa. Pierwszy z nich to centrum raftingu, jest tu mnóstwo dzieciaków i stwierdzamy, że nie będzie to spokojne miejsce. Kawałek dalej docieramy do pięknie położonego na półwyspie nad jeziorem Neset Camping. Jest wielki, miejsca mnóstwo. Koszt akceptowalny, 200 NOK. Są aż cztery budynki gospodarcze, zawierające kuchnię i miejsca do jedzenia, rozrzucone równomiernie po całym terenie. Rozbijamy namiot, niech sobie przeschnie. Zastanawiamy się czy nie iść na pobliską górę, bo aktualnie nie pada, a może będzie z niej ładny widok, jest tu nawet jakiś szlak turystyczny, o którym informuje nas pani z recepcji. Zrywa się jednak silny wiatr, więc rezygnujemy. W dodatku wiatr zaczyna nieść ze sobą mżawkę. Obchodzimy jedynie cały rozległy teren kempingu w ramach spaceru. Wieje coraz mocniej, jest coraz bardziej mokro. Mały spacer po trawiastym placu i mamy już wilgotne buty. Co tu robić? Pogoda wyraźnie się pogarsza. Spędzamy resztę wieczoru w kempingowej kuchni. Oglądamy jakieś filmy na laptopie, pijemy piwko, zjadamy paczkę kupionego wcześniej popcornu. Nadchodzi noc, ale już nie tylko pada co wręcz leje. Spacer do łazienki i powrót do namiotu skutkuje porządnym zmoknięciem. O dziwo deszcz przestaje padać około 1 w nocy.


23 sierpnia rano jest już nieco lepiej. Fala wiatru i opadów poszła na południe, nadal są tam widoczne ciemne chmury. Zdjęcie satelitarne mówi, że niż przechodzi nad całą Zachodnią Europą. U nas chwilowo wychodzi słońce, namiot się nieco podsusza, zwijamy go bez obawy że zgnije.


Około 11 ruszamy do Kristiansand. To zaledwie 70 kilometrów, a prom mamy o 16:30. Może więc uda nam się zwiedzić to miasto? Droga jest całkiem ładna, znów przypomina mi te z Finlandii. Dojeżdżamy do miasta i... zaczyna lać. Chyba dogoniliśmy ten nocny deszcz. Pogoda jest tak ponura, że stajemy na wielkim placu przed bramkami w porcie. Nie ma sensu nigdzie iść. Trzeba przeczekać. Mimo że dwie godziny później padać przestaje, to do odprawy mamy niewiele czasu, więc już rezygnujemy ze spaceru. O 14 bramki rozpoczynają odprawę, po chwili jesteśmy po drugiej stronie. Odprawiani są równolegle pasażerowie na inny, wcześniejszy prom. Pogoda się poprawiła, z nudów karmimy chlebem stado wróbli. Walczą zajadle o każdy okruszek, łapią je w locie. Zmyślne ptaki. W końcu przypływa nasz prom i wjeżdżamy na jego pokład. Nauczony doświadczeniem z zeszłego roku od razu włączam w telefonie tryb samolotowy. Na promie działa lokalna sieć komórkowa, ale wszystko w niej jest koszmarnie drogie, a najdroższe są dane internetowe. Megabajt kosztuje... 45 zł! Dlatego lepiej nie kusić losu. Rejs mija spokojnie, kończymy oglądać jeden z filmów z komputera i nieco podsypiamy.


Trzy godziny jakoś mijają i dopływamy do duńskiego brzegu w Hirtshals. Tu również nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem od razu kierujemy się do odległego o 70 km Aalborga. Tam jest kemping gdzie spaliśmy, ale szukaliśmy go po nocy i cudem zdążyliśmy. Teraz dokładnie wiem gdzie jechać. I znów doganiamy front atmosferyczny, który towarzyszy nam od dwóch dni. Znów nieco pada. W samym Aalborgu docieramy na kemping ale... akurat dziś recepcja jest czynna krócej i nikogo nie ma. Niech to diabli! Na szczęście obok jest inny, jeszcze lepszy kemping. Wtedy w nocy nawet go nie zauważyliśmy. Jest naprawdę porządny, nadal czynny i nie ma żadnych problemów z noclegiem. Rozbicie namiotu to 240 DKK, w cenie mamy też prysznice i świetną kuchnię. Jemy kolację, kąpiemy się i idziemy spać.


24 sierpnia rano po raz kolejny zwijamy namiot mokry po nocnym deszczu. Rozważam różne za i przeciw, ale stwierdzam, że dam radę dojechać stąd do Warszawy na raz, nie będziemy już szukać noclegu po drodze. To już jazda autostradami, więc nie będzie problemu. 1364 kilometry zajmują nam 14 godzin. Momentami da się jechać naprawdę szybko, ale momentami remonty na niemieckich autostradach redukują prędkość do 40 km/h. Na szczęście w Polsce na A2 udaje się to wszystko nadrobić. O godzinie 23 jesteśmy w Warszawie. Kolejna wspaniała podróż dobiega końca.



Pokonaliśmy 4238 km samochodem, ponad 500 km na pokładach promów. Średnia prędkość na całej trasie to 70 km/h, a spalanie to 6,3 l / 100 km, co oznacza że spaliliśmy 267 litrów paliwa. Zdobyliśmy najwyższy szczyt Skandynawii, widzieliśmy wspaniałe, niepowtarzalne i unikalne miejsca. Było warto zaplanować to i zorganizować. Łączny koszt całej wyprawy to ok. 6 tys. zł rozbity na trzy osoby. W tym mieści się już wszystko - paliwo (ok. 1600 zł), promy (ok. 1900 zł), jedzenie (ok. 500 zł) i reszta jak kempingi, parkingi i polskie autostrady (ok. 1000 zł). 2000 zł na osobę przy zobaczeniu takich ciekawych i pięknych miejsc w tak drogim kraju uważam za całkiem przyzwoitą kwotę. Gdyby jechać w większą ilość osób, koszt uległby zmniejszeniu, choć poziom wygody w czasie podróży zapewne też. Polecam południowo-zachodnią Norwegię każdemu!

2 komentarze:

  1. Norweskie rozliczenie podatkowe obejmuje proces dokładnego raportowania dochodów i odliczeń podatkowych przez mieszkańców oraz osoby niezamieszkałe, które uzyskały dochód w Norwegii. Kluczowe jest zrozumienie, że system podatkowy w Norwegii wymaga od wszystkich podatników złożenia deklaracji podatkowej w wyznaczonym terminie, co pozwala na właściwe naliczenie podatku dochodowego. Proces ten jest skomplikowany i wymaga świadomości aktualnych przepisów podatkowych.

    OdpowiedzUsuń