wtorek, 10 czerwca 2008

Austriackie Alpy czerwiec 2008

Dużo chodzimy po górach, często jeździmy w Tatry tylko na weekendy. Od dłuższego czasu mamy ochotę pojechać gdzieś dalej niż w Tatry, w góry większe i wyższe. Względnie łatwo dostępne i tanie są Alpy Austriackie, z ich chyba najbardziej atrakcyjną częścią, czyli Wysokimi Taurami. To tutaj jest najwyższy szczyt kraju, liczący 3798 m n.p.m. Grossglockner. Całe pasmo obfituje w trzytysięczniki, a my wybraliśmy sobie za cel wyjazdu zdobycie szczytu Grosser Muntanitz, o wysokości 3232 m n.p.m. Jak widać to również wysoka góra, zdecydowanie wyższa od tego co można zdobyć w Tatrach. Występują tu również górskie lodowce, coś czego dotąd nie spotykaliśmy.

Jest początek czerwca, okres kiedy dzień jest bardzo długi, ale wyżej w górach panują jeszcze zimowe warunki. Trochę się obawiamy czy pozwoli nam to wejść tam gdzie planujemy. A planujemy start z miejscowości Matrei in Osttirol, nocleg w schronisku Sudetendeutsche Hütte, a właściwie w jego winterraumie, pomieszczeniu zimowym, bo samo schronisko będzie jeszcze nieczynne, a potem atak na sam szczyt.

Aby dotrzeć do Austrii postanawiamy podzielić dojazd na dwa dni. Jedziemy najpierw do naszych znajomych górali w Zakopanem, gdzie spędzamy noc. Rano ruszamy dalej, słowackimi drogami. Przecinamy pasmo Małej Fatry i dojeżdżamy do Żyliny. Miasto nie jest zbyt piękne, ale okoliczne krajobrazy - owszem. Mamy jakieś stare drogowe mapy gdzie zaznaczona jest planowana autostrada z Żyliny do Bratysławy. Ale nie wiemy ani gdzie ona się zaczyna, ani czy w ogóle jest już zbudowana. Jedziemy lokalną drogą wzdłuż jakiejś estakady i wygląda na to, ze jest to właśnie ta autostrada i jeżdżą nią samochody. Jedziemy wzdłuż niej już wiele kilometrów a nie ma żadnego węzła drogowego. Wreszcie - jest wjazd! Super. Nagle okazuje się że oznaczenia były jakieś niejasne i... wjeżdżamy na autostradę, ale dokładnie w przeciwnym kierunku, zamiast na Bratysławę kierując się z powrotem na Żylinę. Niech to szlag! I nie ma jak zawrócić. Jedziemy tak dobre 10 km, zanim pojawia się możliwość zawrócenia. Ruszamy w przeciwną stronę. Gdy znów docieramy do węzła gdzie źle wjechaliśmy, okazuje się... że autostrada się tu właśnie kończy, a dalszy odcinek jest w budowie. Klnę jak szewc. Przejechaliśmy się tam i z powrotem 20 km autostradą, by okazało się to całkowicie bez sensu, bo dalej jej nie ma. Jedziemy znów zwykłą drogą wzdłuż placu budowy. Kilka kilometrów dalej jednak autostrada znów się pojawia i wjeżdżamy na nią, teraz już komfortowo zmierzając w stronę Bratysławy.

W słowackiej stolicy wjeżdżamy w miejskie uliczki i kierując się mapką którą mam wgraną w GPS Garmina znajdujemy jakiś parking. Idziemy w kierunku zamku i starego miasta. Bratysława spośród stolic naddunajskich jest najskromniejsza i nie ma zbyt wielu zabytków. Przechodzimy wąskimi uliczkami i kierujemy się w stronę rzeki. Z zamkowego wzgórza rozciąga się widok na Dunaj, most z ciekawą restauracją widokową zwaną "UFO" i... jedno z największych blokowisk Europy - Petrżalkę. Mieszka w niej dobre 250 tysięcy ludzi, a szara betonowa panorama "panelaków" czyli bloków wygląda niezbyt zachęcająco.



Wracamy do samochodu i ruszamy dalej. Przejeżdżamy most, mijamy blokowiska i... jesteśmy w Austrii. Bratysława leży na samej granicy, a do Wiednia jest stąd około 60 km. Gorzej że jedziemy autostradą z której nie ma jak zjechać, a nie mamy jeszcze austriackiej winietki. Na najbliższym węźle zjeżdżamy do jakiegoś miasteczka i kupujemy winietę. Teraz już bez obaw można jechać dalej.

Musimy jakoś ominąć Wiedeń, by nie władować się w kolejne duże miasto. Kierując się GPS-em i mapami skręcamy przed Wiedniem na południe i lokalnymi (niestety remontowanymi) drogami docieramy do autostrady A2 prowadzącej dalej na Graz i Klagenfurt. Za tym drugim miasteczkiem zaczynają się już góry, choć spodziewałem się że będą one wyższe i bardziej skaliste. Na trasie jest masa tuneli, więc nie jedzie się tu jakimiś serpentynami, tylko po prostu przecina się góry.

Mijają kolejne godziny, my mijamy Klagenfurt, Villach i w miejscowości Lienz, blisko włoskiej i słoweńskiej granicy skręcamy na północ, w kierunku na Matrei in Osttirol. Tu dopiero zaczynają się prawdziwe Alpy! Góry są ogromne, otaczają drogę ze wszystkich stron. Od dziesiątek kilometrów jedziemy dnem ogromnej doliny, tak wielkiej, ze z powodzeniem zmieściłyby się w niej całe Tatry. Przed nami ukazują się szczyty lśniące bielą śniegu. Docieramy w końcu do celu podróży.

Matrei jest przeuroczym miasteczkiem, teraz prawie zupełnie pozbawionym turystów. Jest położone w miejscu rozgałęzienia ogromnej doliny. Otaczają ją wielkie, skaliste i ośnieżone góry, sięgające ponad 3000 m n.p.m. Samo Matrei leży na wysokości ok. 1000 m n.p.m., więc różnice wysokości są wielkie, przewyższające te tatrzańskie. Odnajdujemy dom, gdzie mamy zaklepany pokój. Madzia dogaduje się z właścicielką, miłą panią w średnim wieku. Dla mnie język niemiecki jest czarną magią, więc tylko pozostaje mi zaufać że wszystko będzie dobrze ;) Zmęczeni wyciągamy się na trochę na łóżkach, a potem idziemy na mały spacer. Pakujemy się też na jutrzejszą wyprawę.



Wyruszamy bladym świtem obładowani ekwipunkiem. Najpierw musimy dojść kilka kilometrów wzdłuż szosy wiodącej na północ, w kierunku głównego grzbietu Wysokich Taurów. Rozmiary gór robią na nas duże wrażenie, podobnie jak inżynieryjny kunszt budowanych dróg i lini energetycznych, które idą... wprost przez góry. Docieramy wreszcie do drogi wiodącej stromo pod górę. Według mapy to właśnie tu. Co ciekawe - wyżej jest jakiś dom i dzieci z tego domu mają coś w rodzaju prymitywnej górskiej kolejki (drewniana platforma na stalowej linie) która je dowozi w dół, aby mogły wsiąść do szkolnego autobusu. Ciekawe rozwiązanie :) Obok spada w dół potężny wodospad Steiner Wasserfall, mający ponad 100 m wysokości. Robi się już dość ciepło i przejście przy spadającej z ogłuszającym hukiem ścianie wody przynosi miłe schłodzenie.


 
Wyżej droga stromymi zakosami wspina się wyżej i wyżej. Uff... ramiona bolą od plecaków a dalej nie wyszliśmy jeszcze ponad krawędź lasu. Docieramy wreszcie na kolejny próg doliny, halę Steiner Alm. Trzeba tu pokonać górą płot z drutu kolczastego. Niby jest tu szlak do wyżej położonego schroniska, ale teren zamknięty, dziwne. Jesteśmy już na wysokości 1800 m, ale przecież do góry zostało jeszcze tak dużo. Widoki są wspaniałe!

 

Dolina w tym miejscu wypłaszcza się, ale wyżej widać kolejny stromy próg, a na nim właśnie maleńki z tej odległości budynek schroniska. Widać też że jest tam sporo śniegu i będzie trzeba przez niego się przedzierać. Z pobliskiego budynku wychodzi jakaś kobieta i po niemiecku mówi nam że możemy przejść przez podwórka, ale żebyśmy wyżej uważali, bo jest śnieg a schronisko jest nieczynne. Dziękujemy i odpowiadamy ze zdajemy sobie z tego sprawę. Nieopodal obserwujemy całe stado świstaków.

Rozpoczyna się niezwykle mozolne podejście. Wyżej są co i rusz są tu strome płaty śniegu, wyżej łącząc się w ciągłą pokrywę. Najpierw kluczymy między nimi, szukamy dobrej drogi. Wyżej trzeba użyć raków i czekanów, by zminimalizować niebezpieczeństwo poślizgnięcia.



Próg ma 600 metrów wysokości, co w połączeniu z mozolnym szukaniem drogi w śniegu spowalnia nasz marsz. Wreszcie docieramy na wysokość schroniska.Kombinujemy jak do niego dojść, bo oddziela nas od niego głęboki rów wypełniony wodą z topniejącego śniegu. Jakoś w końcu go omijamy i stajemy na jego tarasie. Ale widok! To już 2656 m n.p.m. tyle ile ma wierzchołek Gerlacha. A przecież dopiero stąd widać potężne skalne progi i ściany ciągnące się do nadal odległych szczytów. Jest tu już zupełnie dziko, niemal brak roślinności. Jest również pełno śniegu, co gorsza dość mokrego i rozmiękłego.



Pogoda zaczyna się psuć, z dolin podnoszą się chmury. Nie wygląda to najlepiej. Odpoczywamy, jemy coś. Zastanawiamy się co dalej. Można oczywiście spać w winterraumie, ale to oznacza wiele godzin czekania tu do nocy. Jednak zmiana pogody jest wyraźna i nie ma żadnej gwarancji, że rano nie będzie lał deszcz czy sypał śnieg, co i tak uniemożliwi nam wejście na szczyt. Skoro tak, to może jednak lepiej nie spać bez sensu gdzieś wysoko w górach, tylko zejść już dziś, spać w komforcie w pokoju a jutro zrobić inną wycieczkę? Jesteśmy tu zupełnie sami, w promieniu wielu kilometrów nie ma żywego ducha. Gór tych w ogóle nie znamy, jeśli przyjdzie mgła i sypnie śnieg może to oznaczać kłopoty z powrotem.

Postanawiamy nie nocować i wracać już dziś, ale jednak wykorzystać względnie wczesną godzinę i pójść jeszcze kawałek w górę, może wejść na niezbyt odległą Wellachkopfe, która ma 3037 metrów, więc już przekracza tą magiczną granicę ;) Okazuje się że wyżej śniegu jest jeszcze więcej, a co najgorsze nie jest on zlodowaciały i zbity, tylko totalnie mokry. Zapadamy się po kolana i głębiej, raki właściwie nic nam nie dają. Idziemy jeszcze dobrą godzinę w górę, docierając na szczyt pobliskiej "buli". Do Wellachkopfe jest jeszcze kawał drogi, śniegu ogromne ilości.





Postanawiamy sobie darować dalszą drogę. GPS wykazuje prawie 2800 m n.p.m. No cóż, Grosser Muntanitz nie był nam dany, trzeba przyjechać by go zdobywać w sierpniu lub wrześniu, teraz jest chyba najgorsza pora jeśli chodzi o śnieg, bo jest go nadal dużo, ale jego konsystencja nie pozwala na sprawny marsz. Chwilę siedzimy, pochłaniamy widoki. Niby nie jesteśmy jeszcze jakoś wysoko, ale czujemy brak aklimatyzacji - serca pracują szybko a my męczymy się łatwiej. Nie wierze by wysokość miała aż takie znaczenie, zrzucam to na długą i męczącą podróż i pójście wysoko w górę bezpośrednio po niej.


Zaczynamy schodzić. Znów chwilę odpoczywamy na tarasie schroniska. A jednej ze skalnych ścian z hukiem i łomotem schodzi kamienna lawina. No, no, pierwszy raz taką widzę, robi to spore wrażenie. Zaczynamy schodzić, szczególnie że z dna doliny podnoszą się chmury, które zaczynają ją zakrywać. Musimy szybko zejść poniżej granicy śniegu, zanim przyjdzie mgła.



W tą stronę idzie o wiele sprawniej - raz że w dół, a dwa, że widać zarówno nasze wydeptane ślady jak i ułożenie śniegowych płatów na stromym zboczu. Łatwiej wynajdować drogę. Gdy po długim i meczącym zejściu docieramy na halę Steiner Alm jest już totalne mleko. Całe szczęście że teraz jest tu już wyraźna ścieżka i nie sposób się zgubić. W tych warunkach na śniegu... mogłoby być nieciekawie. Jest tu dość płasko, idzie się więc szybko i sprawnie. Zaczyna padać deszcz. W dodatku są tu wielkie stada owiec, które wręcz agresywnie się zachowują. Idą uparcie za nami całym stadem, z dziwnym wyrazem oczu i ewidentnie wyganiają nas ze swojego terytorium. Są tak natarczywe, że w pewnym momencie sprawdzam czy mam czekan pod ręką... Tak na wszelki wypadek jakby trzeba było się bronić.


Niżej owce dają nam spokój, ale deszcz pada coraz mocniej. Jesteśmy już cali mokrzy, a mimo iż pojawiają się już pierwsze drzewa, to w dół jest jeszcze duży kawał drogi i spora deniwelacja - dobre 800 metrów w pionie. Idziemy i idziemy, mamy już dość tej wycieczki. Wreszcie po niekończącym się czasie docieramy do szosy. Uff!!! Na szczęście deszcz przestaje padać. Jest już godzina osiemnasta. Do Matrei zostało 5 kilometrów, a sklepy zamykają za godzinę. Ruszamy więc bardzo szybko w dół szosy, aby zdążyć jeszcze zrobić jakieś zakupy. Dosłownie 5 minut przed zamknięciem wpadamy do sklepu i przebiegamy między półkami. Udało się. Już wolniejszym krokiem docieramy do naszego domu.

Gdy zdejmuję plecak i wilgotne ciuchy ogarnia mnie dziwne uczucie. Nie mam totalnie siły na nic, chce mi się spac i jest mi straszliwie zimno, az się trzęsę. Nie mogę tego zupełnie opanować. Nie jestem w stanie pogryźć kostki czekolady, choć wreszcie zmuszam się do tego. Madzia robi mi jakąś rozgrzewającą herbatę, która z trudem popijam. Wreszcie powoli wracam do siebie. Duże zmęczenie, ciężki plecak, brak aklimatyzacji i pokonanie w ciągu kilkunastu godzin 3600 m w pionie, a na koniec ten niemal bieg do sklepu spowodowały że wypaliłem chyba wszystkie zasoby cukru z organizmu i odczułem efekty lekkiej hipoglikemii. Jak zjadłem coś słodkiego to po chwili zrobiło mi się lepiej.

Pogoda się zepsuła, dobrze więc że zeszliśmy z gór i nie musimy tam nocować.


Następnego dnia rano pogoda jest co najmniej taka sobie. Mglisto, a szczyty chowają się w chmurach.


Siadamy nad mapą i szukamy sensownego celu na dzisiejszy dzień. Stwierdzamy ze fajnie będzie wejść na grzbiet rozdzielający naszą dolinę od sąsiedniej - szczyty w nim mają powyżej 2500 m n.p.m. więc wysokość już fajna, jeśli się rozpogodzi to będą piękne widoki, szczególnie że stamtąd ukaże się Grossglockner. Pakujemy plecak i ruszamy obraną trasą. Z początku wiedzie ona asfaltową drogą wspinającą się coraz wyżej na górskie zbocze. Zimą jest tu jakiś ośrodek narciarski, ale teraz sa piękne trawiaste zbocza. W pobliskiej zagrodzie jest dziwne zwierze z masywnymi rogami. To chyba koziorożec alpejski, pierwszy raz coś takiego widzimy, więc wzbudza nasze zainteresowanie. Potem asfalt zmienia się w błotnisty szuter, a droga pnie się coraz wyżej. Nasze zainteresowanie budzą grupy domów położone gdzieś głęboko w dolinach czy zupełnie w górach. Jak ludzie tak mogą żyć? Jak tam docierać zimą, jak dostarczać podstawowe produkty?


Przy drodze leżą też gondole z kolejki która funkcjonuje zimą, a teraz jest rozebrana. Postanawiamy coś zjeść. Gdy otwieram plecak robię tylko wielkie oczy. A niech to! Gdy pakowaliśmy się miałem umieścić na wierzchu nasz prowiant. I musiałem zapomnieć o tym. Jesteśmy bez jedzenia, choć mamy i kartusz z gazem i palnik i kubki. Nie mamy tylko czego do nich włożyć... postanawiamy jednak nie załamywać się, tylko iść dalej i spróbować znaleźć coś jadalnego. Można przecież zrobić wywar z szyszek czy czegoś podobnego. W końcu w kubku lądują świerkowe odrosty, liście poziomek i pokrzywy. Mam tylko nadzieję że nie trafiło tam nic trującego. Wywar ma ziołowy smak i jest całkiem smaczny. W dodatku mocno rozgrzewa i podnosi na duchu. Poradzimy jakoś sobie!


Według GPS-a jesteśmy już na wysokości ok 1900 m n.p.m., do położonego na przełęczy bufetu zostało jeszcze około pół godziny drogi. Ciekawa sprawa, ale nadal jest tu las, choć w Tatrach na takiej wysokości są już tylko trawy i skały. Jest coraz bardziej mgliście, widoczność spada i zaczyna mżyć. W końcu las się kończy i dochodzimy do zamkniętego na głucho budynku bufetu. Głód jednak znów się odzywa, a na dokładkę zaczyna mocno padać. Bufet nie daje żadnej ochrony, jedyny występ dachu pod którym można się schować wymaga niemal przytulenia się do ściany budynku. Ale musimy ten deszcz przeczekać.


Znów gotujemy jakiś wywar z nazbieranych rzeczy. Madzia za rogiem bufetu wynajduje... 6 piw Gösser! Jakiś zapobiegliwy właściciel stada owiec które pasie się na hali pewnie sobie je tu przyniósł. No cóż... piwo to przecież spora ilość kalorii, może pustych, ale dających energetycznego kopa. Bez ceregieli wypijamy po jednym. Rzeczywiście, robi się nam lepiej. Oczywiście nie zamierzamy się upić gdzieś wysoko w górach, więc na jednym poprzestajemy. Zostawiamy kilka euro i kartkę z wyjaśnieniem i przeprosinami że podprowadziliśmy dwie buteleczki. Przynajmniej mamy spokojne sumienie. Ruszamy grzbietem w kierunku północnym. Mgła nie pozwala widzieć niczego poza najbliższym otoczeniem, w dodatku pada cały czas. Uparcie jednak idziemy i zdobywamy wysokość wychodząc wreszcie ponad chmury.


 Już 2400 m, 2470... zaraz, mieliśmy wejść na górkę która miała 2450, co jest? Okazuje się że to jedynie zaznaczony punkt na mapie, który nie jest żadnym wybitnym szczytem. Stoi tu mały drewniany domek stacji meteorologicznej, zamknięty na głucho. Madzia stwierdza że jeśli chce iść dalej to ona tu poczeka. Zostawiam jej więc swój plecak i ruszam dalej, na nieodległy już skalisty wierzchołek. Gdy staję na nim rozpościera się całkiem rozległa i ładna panorama, choć najwyższe szczyty, w tym Grossglockner są schowane w chmurach.




Hen daleko w dole widać miejscowość Kals. Widać też niżej położone stacje kolejek narciarskich. Sprawdzam położenie na mapie i GPS. Jestem na wysokości 2540 m n.p.m. To szczyt Ganotzkogel. jakby nie patrzeć - jestem wyżej niż szczyt Rysów. Widoki są świetne, choć jak przypuszczam - gdyby nie chmury to rozległość panoramy zapierałaby dech.

Wracam do Madzi i ruszamy w drogę powrotną. Madzi znacznie bardziej dał się we znaki brak kalorii. Idzie powoli, noga za nogą. Mijamy bufet, schodzimy już w obszar lasu, choć nadal jest to znaczna wysokość. W końcu zabieram od niej plecak, by ją nieco odciążyć. Teraz idzie się nam łatwiej i szybciej, choć noszenie dwóch plecaków na raz do wygodnych nie należy... W dół i w dół, wreszcie pojawia się asfalt. Tu już tak nie trzeba uważać i patrzeć pod nogi i idzie się szybciej i sprawniej.

 
W końcu po kilku godzinach docieramy do Matrei. Madzia jest wykończona i szybko zasypia. Ja jeszcze udaję się na zakupy do czegoś co widziałem z góry i uznałem to za supermarket. To jednak remiza strażacka. Idę więc do tego samego sklepu co dzień wcześniej.


Kolejnego dnia pogoda znów zbyt piękna nie jest, a my sami nie wiemy co zaplanować. Postanawiamy w końcu wejść na skalisty szczyt górujący nad miasteczkiem - Hintereggkogel. Ma on 2638 m n.p.m. i nie prowadzi na niego żadna ścieżka, ale podejście nie wygląda na szczególnie trudne. Planujemy dostać się drogą na halę Wodenalm, a potem dalej już iść bez szlaku na szczyt. Idziemy długi czas asfaltową drogą, a końcu skręcamy w drogę szutrową.



Las w okolicy nazwano Zedlacher Paradies, bo mieszkańcy pobliskiego Zedlach od lat o niego bardzo dbali i jest jakiś wyjątkowo urokliwy. Są nawet tabliczki informacyjne. Niestety znów pada i to całkiem mocno. Zakładamy kurtki i przeciwdeszczowe spodnie. Droga idzie zakosami coraz wyżej. Nagle... wychodzi na nas stado czerwonych krów z mało przyjaźnie wyglądającym bykiem na czele. Omijamy stado szerszym łukiem i przemierzamy zielone hale Wodenalm. Niestety musimy znów przechodzić górą przez jakieś ogrodzenia z drutu kolczastego. Robi się strasznie stromo, ciężko wręcz iść inaczej niż na czworaka. Zbocze ma dobre 45 stopni nachylenia i wymaga wspinaczki, polegającej na wczepianiu się rekami w kępy traw. O rany i tak mamy jeszcze pokonać 600 metrów w pionie??? Przecież to jakaś paranoja. Rezygnujemy z dalszego mozolnego zdobywania zbocza na wysokości ok 2000 m n.p.m. Widoki na góry i tak są cudowne. Siadamy, wyciągamy jedzenie (dziś trzy razy sprawdziliśmy czy je mamy) i dłuższą chwile odpoczywamy.



Na szczęście przestało padać. Powoli ruszamy w dół, na płaską część hali. Ostatnie spojrzenie na górę z której dziś zrezygnowaliśmy.


Tu znów spotykamy stado krów i byków, więc znów omijamy je szerokim łukiem.


Widać z tego miejsca początek podejścia z pierwszego dnia pobytu i robi to spore wrażenie.


Dziś może nie zdobywamy wielkich wysokości, spędzamy czas na wędrówce po halach i kontemplacji widoków. Przestało padać, wyszło nawet słońce.


Idziemy i idziemy na północ, wzdłuż doliny, trawersując zbocza Hintereggkogel. Coraz bardziej oddalamy się od Matrei.


W dole szumi spieniona rzeka, po jej drugiej stronie jest szosa, ale nie ma jak nie nią przejść. Według mapy najbliższy most jest w Gruben, kilka kilometrów dalej. Nie mamy wyjścia, idziemy.Co i tusz trzeba przekraczać naturalny ściek wody z góry, który przelewa się przez ścieżkę niczym mały wodospad.


Docieramy w końcu do mostu ale... on jest dopiero w budowie. Konstrukcja oparta jest na jednej prowizorycznej podporze i robi wrażenie jakby miała się zaraz zawalić. Zresztą tabliczka wyraźnie ostrzega by nie wchodzić na most. Nie zamierzamy jednak wracać. Ostrożnie i osobno przechodzimy po niepewnym moście. Udało się, nic się nie zawaliło :)


Teraz wracamy na południe w stronę Matrei. To z 10 kilometrów marszu. Idziemy równolegle do ścieżki którą przyszliśmy, ale w przeciwną stronę i po przeciwnej stronie rzeki. Pada, przestaje, znów pada... pogoda dziś jest dość zmienna.


Po dłuższym czasie docieramy do naszego domku. Z ulgą zostawiamy plecaki i idziemy do Gasthofu "Sonne". Tu jemy normalny posiłek, po raz pierwszy od kilku dni. Smakuje po królewsku!


Nazajutrz ruszamy w powrotną drogę do Polski. Tym razem nie chcemy jechać tak jak tu dotarliśmy, tylko pojechać z Matrei na północ, przejechać pod głównym grzbietem Wysokich Taurów płatnym tunelem Felberntauerntunnel, położonym na wysokości 1653 m n.p.m. i długości ponad 5 km dotrzeć do Monachium, potem do Berlina i cały czas jadąc autostradami w końcu wrócić do Warszawy. Droga przez góry okazuje się niezwykle malownicza, wręcz zachwyca. Nigdy nie jechałem aż tak długim tunelem! A potem wielokilometrowy zjazd monumentalną alpejską doliną.



Później robi się już dość płasko, choć w Bawarii możemy podziwiać niezbyt odległe strzeliste pasmo skalistych szczytów Kaisergebirge.


A potem już tylko wiele setek kilometrów autostradami. Zmieniamy się co jakiś czas za kierownicą i po wielu godzinach jazdy docieramy do Warszawy. Dziś przejechaliśmy niemal 1600 km!

Cały wyjazd był bardzo ciekawy, choć wyszedł nasz brak doświadczenia z Alpami. Czerwiec to nie jest dobry termin, bo jest sporo beznadziejnego śniegu, sporo pada, a schroniska wysoko w górach sa nieczynne. Zaletą jest niewątpliwie kompletny brak ludzi w górach, coś czego nie spotkaliśmy nawet na Słowacji, o Polsce nie wspominając. Gdyby nie załamanie pogody to może weszlibyśmy na Grosser Muntanitz a może i nie - od jego szczytu oddzielały nas ogromne masy mokrego śniegu i skalne ściany i nie wiem czy pokonalibyśmy je nawet w dobrych warunkach. Taki śnieg jest o wiele gorszy od ubitego, raki nic nie dawały bo i tak się zapadaliśmy. Taki śnieg na wysokości 3000 m n.p.m. kosztuje ogromną ilość sił. Dlatego nie wiem czy bylibyśmy w stanie go pokonać. Trzeba kiedyś w te piękne góry wrócić we wrześniu.

Same Alpy są ogromne, nawet nie można w przybliżeniu ich porównywać z Tatrami. Jak mówiłem - w jednej alpejskiej dolinie zmieszczą się całe Tatry. Tu są zupełnie inne odległości i różnice poziomów. To nie są kilkugodzinne wycieczki by osiągać szczyty - trzeba się nastawić na 2-3 dniowe wyprawy z nocowaniem gdzieś w górach :)

Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.