sobota, 29 kwietnia 2023

Rowerowa wycieczka nad Zalew Zegrzyński w majówkę

Rozpoczyna się długi, majówkowy weekend. Sobotę mam całkowicie wolną, więc korzystając z dobrze zapowiadającej się pogody planuję jakąś kilkugodzinną rowerową trasę w okolicach Warszawy, tak by uniknąć jazdy czy to pociągiem czy samochodem i związanych z tym tłumów. Plany są elastyczne, ale mam w głowie pojechanie w okolice Wołomina, a potem zwrot na południe, by przez okolice Mińska Mazowieckiego dojechać do Otwocka i wrócić do domu. Trasa akurat na około 100 km.

Ruszam o 10:30 razem z koleżanką z facebookowej warszawskiej grupy rowerowej. Ma nowy rower, chce go potestować na takiej wycieczce, ale obawia się, bo nigdy jeszcze nie pokonała 100 km, a dziś dodatkowo jest silny wiatr. Jednak mój plan ma kilka wariantów "ucieczkowych" pozwalających skrócić trasę. Nie ma więc jakiegoś strasznego ciśnienia na dystans maksymalny. Ja też mam nowe elementy w rowerze. Wczoraj zmieniłem łańcuch, bo stary wykazywał już wyciągnięcie. Okazało się jednak, że na niskich przełożeniach, jak ostrzej docisnę, to łańcuch już czasem przeskakuje po kasecie. No cóż, kiedyś musiał nastąpić jej kres, pokonała już 30 tysięcy km. Udało mi się szybko kupić nową kasetę, zmieniłem ją i dziś mam 2/3 napędu nowe. Kaseta czyściutka, świeci się w słońcu.


Z Natolina jedziemy niemal pustymi ulicami wzdłuż Stegien i Trasy Siekierkowskiej. Na moście krótki postój na fotografowanie pięknie widocznego stąd centrum Warszawy.


Jedziemy dalej, mijając Gocław i docierając do ulicy Marsa. Pokonujemy wiaduktem tory kolejowe i kierujemy się do Rembertowa. Tu kolejne tory kolejowe pokonujemy podziemiami stacji kolejowej. Dalej jedziemy wzdłuż płotu Akademii Sztuki Wojennej i lokalnymi drogami kierujemy się na Zielonkę. Tu zaczynamy rozmawiać, czy by nie zmienić jednak planów trasy. Zamiast jechać na Wołomin i potem na południe, może jednak dotrzeć nad Zalew Zegrzyński? Zawsze jakiś ładny widokowo cel. Dochodzimy do wniosku, że to dobry pomysł. Tunelem pokonujemy koleją linię kolejową w Zielonce, przejeżdżamy dokładnie tak, jak zrobiłem to trzy tygodnie temu (czytaj tu) przez Kobyłkę. Teraz jednak droga jest w remoncie i jest tu ruch wahadłowy. W Kobyłce odbijamy na Nadmę i wiaduktem przejeżdżamy nad trasą S8. O rany, wszystko stoi! Czyżby był aż taki ruch na Mazury? Możliwe jednak, że był jakiś wypadek, bo i na lokalnych drogach w Nadmie, w stronę Radzymina jest bardzo dużo samochodów i jedzie się w tym ścisku tak sobie.

Skręcamy wreszcie na północ i robi się luźniej. Nad głowami krąży jakieś wielkie ptaszysko. Z początku myślę że to czapla, ale chwilę się przyglądam i nie mam już wątpliwości. To bielik! Ogromna rozpiętość skrzydeł, charakterystyczna sylwetka drapieżnika i biała głowa. Niestety orzeł szybko wzbija się coraz wyżej, nie ma sensu robić mu zdjęć smartfonem. To już druga moja obserwacja bielika tak blisko Warszawy (patrz tu). Przecinamy dawną drogę nr 8 i jedziemy tak jak jechałem niedawno. Postanawiam zmienić jednak trasę, by nie kopiować jej 1:1. Skręcamy w Cegielni w stronę Radzymina. Dwa lata temu były tu szutry, teraz jest nowy asfalt. Dojeżdżamy do lini kolejowej i drogi prowadzącej do Białobrzegów. Jest tu jakaś wielka rozlewnia coca-coli. Też jakaś nowa rzecz, nie przypominam jej sobie. Na szczęście tu jest wygodna ścieżka rowerowa wzdłuż drogi.


Teraz mamy wiatr w plecy, jedzie się bez najmniejszego wysiłku, utrzymując komfortowe 25 km/h. Ruch samochodowy zwiększa się, ale nas to nie dotyczy. Mijamy z lewej strony Fort Beniaminów. Obecnie zrujnowany, ale i tak stanowiący ciekawostkę z czasów carskich.


Wkrótce okazuje się, że jadące samochody stają w wielkim korku. Co więcej, korek jest nawet na betonowej leśnej drodze, którą poprzednim razem przyjechałem z Dąbkowizny. Co się dzieje wobec tego nad samym zalewem! Muszą być tysiące ludzi. Szkoda trochę, no ale majówka, czemu się dziwić? Docieramy do Białobrzegów, mijamy jednostkę wojskową i przed pomnikiem internowanych oficerów Legionów Polskich robimy małą przerwę. 



Tu wielkie zaskoczenie, bo nikt nie skręca w stronę Białobrzegów i Ryni. Wszyscy kierują się na Nieporęt! Jako to? Przecież tu jest takie samo dojście do wody, też jest dużo atrakcji. No ale nie martwi nas to jakoś. Kierujemy się na północ i potem nad wodę, nową ścieżką rowerową. Uff jesteśmy! Nie jest może tak czarownie jak było trzy tygodnie temu przy zachodzie słońca, ale zaskakuje niemal zupełna pustka. Nie ma ludzi! Owszem, na zalewie pływa mnóstwo żaglówek, ale tu jest spokój. Po chwili odpoczynku ruszamy nową ścieżką rowerową na południe.



Zatrzymujemy się przy dawnej przystani. Tu kolejna przerwa i sesja fotograficzna. Na wodzie odbywają się chyba jakieś zawody "Optymistów", albo jakieś szkółki żeglarskie rozpoczęły sezon.



Wracamy do ścieżki rowerowej przy głównej, straszliwie zakorkowanej drodze. Docieramy do portu w Nieporęcie, gdzie postanawiamy zrobić nieco dłuższą przerwę. Jest tu restauracja z dość bogatym menu. Rezygnujemy jednak z grillowanych specjałów, zadowalamy się żurkiem. Pora ruszać w drogę powrotną do domu.


Mijamy zawalone samochodami rondo w Nieporęcie. O dziwo, wszyscy jadą na zachód, w stronę Zegrza. To już mało zrozumiałe, ludzie jadą z Radzymina, przez Białobrzegi, Nieporęt i dalej na zachód. Może jednak na S8 był jakiś karambol i zdążający na Mazury tak to omijają? My w każdym razie jedziemy kawałek w stronę Marek i odbijamy na południe, w lokalne drogi. Wolę jechać wschodnią stroną Kanału Królewskiego, by uniknąć większej ilości rowerzystów na ścieżce rowerowej. Tu jednak nie jest zupełnie pusto. Samochody mijają nas raz po raz, są już jacyś szosowcy. W dodatku jedziemy zupełnie pod wiatr i zaczyna się dość męczący etap. Kierunek wiatru nie pozostawia złudzeń - będzie dawał w twarz już do końca. W Kobiałce przejeżdżamy mostkiem nad kanałem i kierujemy się w stronę Białołęki Dworskiej.


Lokalne drogi znów są puste. Przecinamy lasy, wiaduktem pokonujemy tory kolejowe w Płudach. Teraz już ulica Modlińska i jazda na południe wzdłuż niej. Mijamy Żerań, kierujemy się wzdłuż Jagiellońskiej, przy dawnej FSO. Mijamy warszawskie ZOO, Pragę i docieramy do Stadionu Narodowego. Wolimy tą stronę Wisły niż zatłoczone Bulwary. Jedzie się nieźle, mimo wiatru. Krótki postój robimy na Moście Łazienkowskim. 



Teraz już bez przerw - mijamy Czerniaków, Stegny, Ursynów. Na Natolinie przekraczamy 100 km, żegnamy się. Ja swoją trasę kończę dystansem 101,5 km. Jak na kilkugodzinną wycieczkę - dystans w sam raz. Koleżanka może być dumna, bo nie dość że pobiła swój rekord, to w dodatku w dużej mierze pod odczuwalny wiatr.


Załączam mapkę trasy. W dużej mierze pokrywa się z moją niedawną wycieczką w ten rejon, ale jednak sporo się różni. Ruch samochodowy miejscami z niewytłumaczalnych powodów był spory, ale rowerzystów i spacerowiczów było niespodziewanie mało.


niedziela, 23 kwietnia 2023

Rowerowa wycieczka do Warki i Grójca

Wiosna już całkowicie wyparła zimę. Weekend jest ciepły i piękny, wszystko wokoło zieleni się i kwitnie. W niedzielę nie pracuję, mogę więc wybrać się na kilkugodzinną rowerową wycieczkę. Domyślam się, co dzieje się w centrum Warszawy czy nad Wisłą. Są tam pewnie tysiące spacerowiczów i rowerzystów. To zdecydowanie nie na moje nerwy, więc kierunek północny odpuszczam całkowicie. Jednak wybierając trasę na południe też muszę rozważyć wariant, który ominie rejon Konstancin - Gassy - Góra Kalwaria. Też będą tam setki rowerzystów. Myślę nad wycieczką do Mszczonowa lub Skierniewic. Decyduję się jednak na Warkę, a co będzie dalej, to zobaczę. Tam raczej nie będzie większego ruchu.

Ruszam około południa, szybko mijając Powsin. Tu ludzi jest sporo, ale już w Konstancinie nie ma żadnego problemu. Jadę przez miasto i skręcam w stronę Baniochy. Jest tu szerokie pobocze, którym poprowadzona jest ścieżka rowerowa. Wiatr wieje w twarz, więc łapię kierownicę dolnym chwytem i tak pokonuję kolejne kilometry, docierając do drogi nr 79 wiodącej z Piaseczna do Góry Kalwarii. Jadę na południe i skręcam na Dobiesz. Jest tu ładny i malowniczy leśny odcinek, a dookoła rozciągają się mokradła. 



Skręcam w lewo, mimo że są tu znaki mówiące, że droga jest ślepa, bo wiadukt nad torami kolejowymi jest w przebudowie. Jest jakiś objazd, którym najwyżej pojadę. Jednak gdy docieram do wiaduktu, okazuje się, że rowerem bez problemu można go pokonać, co czynią zresztą nieliczni rowerzyści, których tu spotykam.


Za wiaduktem, w miejscowości Sobików skręcam w prawo i po kilku kilometrach w lewo, kierując się na Chynów. Dwa lata temu te drogi były w budowie, kładziono tu asfalt. Obecnie wszystko jest idealnie gładkie.


 

Jadę wzdłuż torów kolejowych i wiaduktem nad drogą nr 50 docieram do Chynowa. Miejscowość jest dość spora, ale szybko ją przecinam i skręcam w stronę Warki. Remontowana niegdyś droga obecnie jest w doskonałym stanie, zniknęły kocie łby. Ale zaczynają się pierwsze wzgórza i ciągłe podjazdy i zjazdy. Okoliczne krajobrazy są typowe dla południowych okolic Warszawy - owocowe sady po horyzont.


Przecinam tory kolejowe i po jeszcze kilku kilometrach mijam tabliczkę z napisem "Warka". Do miasta jest jednak spory kawałek. Po prawej stronie jest znany w całym kraju browar, a po lewej szare bloki z wielkiej płyty, gdzie mieszkają jego pracownicy.


Docieram wreszcie do zwartej zabudowy miasta. Na wjeździe jest pomnik poświęcony polskim lotnikom, poległym na wszystkich frontach II wojny światowej. A niedaleko myśliwiec LiM-2, też w formie pomnika.

 

Jadę na rynek miejski. Warka ma w sobie coś uroczego. Miasto jest niewielkie, ale ryneczek jest klimatyczny. Obecnie jest tu dużo ludzi, jakaś bawialnia dla dzieci, samochody z burgerami i lodami, a ponadto sporo rowerzystów. Chyba największe zagęszczenie ludzi z rowerami w dzisiejszym dniu.


Po krótkiej przerwie jadę na zachód i zjeżdżam nad Pilicę. Sezon kajakowy już się zaczął i choć kajakarzy nie widzę, to stoją już samochody z kajakowymi przyczepami. Robię kilka zdjęć i wracam do drogi w stronę Białobrzegów.



Zaczynam się zastanawiać nad dalszą trasą. Optymalnie byłoby dojechać do Białobrzegów i potem do Grójca. Trasa wtedy sięgnie 150 km, ale nie mam aż tyle czasu, bo mam zaplanowane coś na wieczór i dobrze bym około 18 był w domu. Postanawiam pojechać nieco drogą nr 731 na Białobrzegi, ale po kilku kilometrach odbić już prosto na Grójec. Skręcam w prawo w miejscowości Zastruże, w zupełnie lokalną, ale odnowioną drogę. Jedzie się przyjemnie, bo teraz wieje w plecy. Ciągłe słońce zaczyna mnie jednak męczyć. Nie ma strasznego upału, jest około 25 stopni, ale dla mnie to już na słońcu górna granica strefy komfortu i nie miałbym nic przeciwko chmurom lub niższej temperaturze.


Lokalne drogi są zupełnie puste, ruch jest zerowy - ani rowerzystów ani samochodów. Trafia się wreszcie nieco dłuższy leśny odcinek, co stanowi pewne urozmaicenie, ale słońca mam coraz bardziej dosyć. W końcu docieram do drogi nr 730, na której już jest pewien ruch. Mijam jakiś pałac w Boglewicach i kolejny, tym razem opuszczony i zaniedbany w Woli Boglewskiej.


 

Jadę do Grójca, ale nie na wprost, bo jest tu odcinek szutrowej drogi. Jego objechanie to dodatkowe kilometry, ale nie chcę się męczyć w tym słońcu po piachu. W dodatku czuję, że dawno nic nie jadłem i jak to mawia zielony F16, zaczyna się "przedbombie", po którym będzie "bomba". Zatrzymuję się na jakimś przystanku, chwilę odpoczywam, zjadam banana i kawałek czekolady. Robi się lepiej, więc ruszam dalej. Docieram w końcu do miasta i kieruję się na rynek. Oczywiście musi tu być pomnik... jabłka. W końcu cała okolica słynie z owocowych sadów.



Teraz została mi prosta nawigacyjnie trasa na Piaseczno. Są odcinki leśne, są tereny zabudowane. Trasa jest zróżnicowana, ale doskonale mi znana. To jednak dobre 30 km, a powoli mam dość tej wycieczki. Wiatr jakoś nie przeszkadza, czego nie mogę powiedzieć o słońcu. Poza tym trzymam raczej wysokie tempo i nie jadę turystycznie, tylko tłukę kilometry. Mijam Prażmów, Łoś, na chwilę zatrzymuję się na cmentarzu żołnierzy z czasów I wojny światowej.


W Jazgarzewie skręcam w lewo. Nie mam zamiaru ładować się do centrum Piaseczna, wolę całe miasto objechać od zachodu. Gdy docieram do Lesznowoli, nieco dziwi mnie wielki korek. No tak, nie otwarto jeszcze odcinka trasy S7 Lesznowola - Tarczyn i ludzie wjeżdżający na ekspersówkę mają tu ekspresowo krótkie światła. 


Za Lesznowolą ruch zanika - istniejący już odcinek S7 przejął rolę drogi do Zgorzały. Docieram do granic Warszawy, przejeżdżam nad torami kolejowymi. Jeszcze Puławska, jeszcze północny fragment Lasu Kabackiego i równo o 18 jestem pod domem. Cała trasa to 128 km, załączam mapkę.


Czy wycieczka była przyjemna? I tak i nie. Było pusto, nie zderzyłem się z tłumami, nie spotkałem nawet wielu rowerzystów. Słońce zrobiło swoje i wyssało mi sporo sił. Trasa była ciekawa krajobrazowo, ale jednak dość nudna, bo wszystkie drogi w tym rejonie wyglądają podobnie - wiodąc przez rozległe owocowe sady. Dlatego była bardziej tłuczeniem kilometrów niż czymś ciekawym. Mimo wszystko nieco się rozruszałem i uważam dzień za udany.

wtorek, 18 kwietnia 2023

Rowerowa wycieczka przez Urzecze Wiślane i projekt Wisła 1047

Od dwóch tygodni mój kolega Maciek, z którym pokonywałem już rowerowe trasy (patrz tu) i wymieniałem doświadczenia podróżnicze, wykonuje swój ambitny plan samotnego przepłynięcia Wisły od źródeł do ujścia na packrafcie. Nazwał go Wisła 1047 (patrz tu). Nie dość, że robi to sam, to wybrał mało przyjemną pogodowo porę roku. Jest nadal bardzo zimno, a taki spływ to permanentna wilgoć. Trzeba być naprawdę twardym by przez miesiąc znosić takie warunki. Moja praca uniemożliwia mi dołączenie do niego na jakimś kilkudniowym odcinku, ale gdybym tak popłynął dzień-dwa gdzieś w okolicach Warszawy? Wyprawa Maćka motywuje mnie wręcz do kupienia sobie pneumatycznego kajaka, o którym myślałem już od kilku lat, ale zawsze było "coś pilniejszego". Kajak to jednak nie packraft, a moje pierwsze próby pływania nim po jeziorku Czerniakowskim pozostawiają mieszane uczucia. Z jednej strony jest super wygodny, lekki, można go złożyć i przenieść na plecach. Nie jest tak pojemny jak packraft, ale na kilka dni bez problemów można. Jednak jest znacznie mniej stabilny na wodzie niż klasyczne kajaki z laminatu. Trochę tak, jak człowiek po raz pierwszy przesiada się z roweru górskiego na szosowy - ma się wrażenie, że najmniejszy ruch skończy się wywrotką. O ile na spokojnym jeziorku jakoś sobie radzę, choć mocniejsze skręty wykonuję z duszą na ramieniu, to nie mam odwagi wypłynąć tym na Wisłę, bez znacznie lepszego opanowania techniki pływania.

 

Myślę więc, że może wypożyczę kajak z którejś z licznych wypożyczalni w Warce, dopłynę Pilicą do Wisły i razem z Maćkiem dopłynę do Góry Kalwarii. Jednak jest przed sezonem, nie wiem czy wypożyczalnie normalnie już działają, a w dodatku Pilicą do Wisły jest 16 km. Rano jestem w pracy, musiałbym jechać do Warki, pokonać ten odcinek wodą... A Maciek rano ruszył spod elektrowni "Kozienice", więc jest spora szansa, że wyprzedzi mnie i nie dogonię go już na Wiśle. Trochę dużo robi się tych "ale". Postanawiam zrezygnować z towarzyszenia na wodzie i po prostu biorę rower - będę kontaktować się w trasie i jakoś się złapiemy nad Wisłą. 

Gdy ruszam z domu, okazuje się jednak, że Maciek nie przepłynął aż tak dużo jak się spodziewałem, bo rano miał długotrwałą przenoskę przez próg wodny przy elektrowni. To oznacza, że nie spotkamy się w Górze Kalwarii, a dalej, gdzieś w okolicach Wilgi. W sumie dobrze jak dla mnie - wycieczka dalsza, ale objadę ciekawe tereny Urzecza - nadwiślańskiego rejonu ciągnącego się po obu stronach rzeki mniej więcej od ujścia Pilicy po Warszawę. Początek trasy to przejazd przez Konstancin-Jeziorną, ruchliwą drogą przez centrum miasta. Potem jednak zjeżdżam w mniej uczęszczaną drogę prowadzącą w stronę Cieciszewa. To już teren Urzecza, położony poniżej skarpy wiślanej. Jedzie się przyjemnie, jest niemal pusto. Przed Cieciszewem okazuje się jednak, że droga jest w remoncie i muszę zwolnić, by nie uszkodzić sobie kół na dziurach i żwirze. Robię małe zakupy w lokalnym sklepiku i ruszam dalej.


Droga zbliża się do skarpy, a potem odbija w lewo, w stronę Wisły. To tereny, na których jest zatrzęsienie kolarzy szosowych. Nigdy nie rozumiałem fenomenu "Gassów", bo choć ruch jest bardzo mały, to asfalty nie są jakieś zachwycające, jest tu sporo nierówności i dziur. Kawałek dalej, w Wólce Dworskiej zatrzymuję się, bo Maciek podsyła mi informację gdzie jest. Odpisuję, że zbliżam się już do Góry Kalwarii i proponuję spotkanie gdzieś na wschodnim brzegu Wisły, w okolicach Wilgi, a dokładniej naprzeciwko ujścia Pilicy, w miejscowości Stare Podole. Wspinam się też na wał i robię zdjęcie rzeki, a właściwie jednej z odnóg, bo główne koryto oddzielają wyspy.


Kawałek dalej mijam tory kolejowe i zaczynam podjazd pod strome wzniesienie wiślanej skarpy w Górze Kalwarii. Odcinek krótki, ale daje w kość. Po chwili wjeżdżam do miasteczka, również bardzo popularnego wśród kolarzy.


Przecinam tereny dawnej jednostki wojskowej, dawny plac apelowy i za koszarami dojeżdżam do głównej drogi. Kiedyś był tu straszny ruch i korki, ale od kilku lat miasto ma obwodnicę. Dawną drogą nr 50 zjeżdżam w dół, w stronę Wisły. Tu niestety muszę wjechać na ruchliwy fragment i dotrzeć do mostu Urzecza Wiślanego. Na moście jest już coś w rodzaju chodnika za barierką, ale na nasypach droga nawet nie ma pobocza, a rozpędzone ciężarówki mijają mnie w nieprzyjemnie bliskiej odległości. Na moście jedzie się już lepiej, mogę nawet zrobić kilka zdjęć. Po drugiej stronie są schodki, którymi mogę znacznie sobie skrócić drogę.



 

Wysyłam Maćkowi informację, że będę tak jak się umawialiśmy, za niecałą godzinę. Jadę wzdłuż wału przeciwpowodziowego, w stronę Dziecinowa. Wiatr jest dość odczuwalny, choć jakiś taki nieokreślony. Niby wieje w twarz, ale jestem w stanie jechać 28-30 km/h i utrzymywać tą prędkość. Dość szybko docieram do drogi nr 801 prowadzącej w stronę Puław i skręcam w prawo. Tu mnie nieco kusi by zjechać przez Sobienie-Jeziory w kierunku Wisły i podążać bliżej jej brzegów. Ale uznaję, że główną drogą będzie szybciej, bo nie będę miał problemów nawigacyjnych. Dojadę gdzie trzeba, skręcę w stronę Wisły i akurat spotkam się z Maćkiem. Rzeczywiście kilometry mijają, wjeżdżam już na teren gminy Wilga i zaczynają się ładne lasy.


Skręcam w końcu w prawo, tuż przed stacją benzynową Orlenu. Tu już lokalne, ale odnowione drogi, więc muszę posługiwać się mapką w telefonie, by kierować się właściwie. Skręcam po chwili na południe i nagle... dostaję kolejną informację od Maćka o jego położeniu. Okazuje się, że jest już na północ ode mnie, na wysokości wsi Gusin. No ładnie, minęliśmy się, muszę teraz go gonić. Jednak na rowerze poruszam się o wiele szybciej, więc piszę że spotkamy się za jakieś 20 minut. Mam nadzieję, że wyrobię się. Cisnę mocno przez Nieciecz i Szymanowice. Cała okolica to sady owocowe, jak zresztą w wielu miejscach pod Warszawą. Ale miejscami są podmokłe tereny, bagna i starorzecza, tak właśnie charakterystyczne dla terenów Urzecza. Docieram do Gusina, asfaltową drogą dojeżdżam do wału i wspinam się na niego. Przede mną szeroko rozlana Wisła. Ale gdzie jest Maciek? Nie ma go w zasięgu wzroku, więc musiał popłynąć już dalej. Niezła zabawa to łapanie się.



Co gorsza na północ wzdłuż wału prowadzi droga szutrowa. Jest ok, nawet pod rower szosowy, ale ogranicza moją prędkość. A dalej na północ - wyspy i mokradła, nie będzie jak dotrzeć nad rzekę. Dostaję kolejną pinezkę, Maciek jest ze 2-3 km ode mnie, więc muszę się spiąć. Uznaję, że dotrę do Piwonina, gdzie jest dawna przeprawa promowa i droga z betonowych płyt dochodzi do samej wody. Daję znać, że tam będę czekać. Cisnę szutrem, który po pewnym czasie znów przechodzi w asfalt. Droga robi się znów dobra, mogę przyspieszyć. Jednak nieuważnie skręcam w stronę rzeki zbyt wcześnie. To znów szuter, a co gorsza docieram do jakiegoś obiektu hydrotechnicznego, który jest ogrodzony. Na szczęście da się to obejść bokiem. Ale tu znów wał przeciwpowodziowy i kiepska droga. Trudno, nie wracam, jadę wzdłuż wału, do dawnego promu mam z 500 m. Docieram w końcu do betonowych płyt i nad samą Wisłę. Daję znać Maćkowi, że jestem i czekam. Wyjmuję z plecaka lustrzankę, zrobię znacznie lepsze zdjęcia niż telefonem.

Po chwili zauważam samotną osobę płynącą tuż przy brzegu. To musi być on, nie ma wyjścia. Robię kilka zdjęć. Po chwili dopływa do mnie, jest tu wygodne wyjście na brzeg. Witamy się, rozmawiamy dłuższą chwilę. Podziwiam za to co robi, za realizację marzeń. Pierwszy, górny odcinek Wisły miał bardzo ciężki, lało, sypał śnieg, miał wszystko mokre, ale nie poddał się. Teraz idzie już lepiej, prąd go niesie tak, że robi po 50-60 km dziennie. O ile dziś miał sporą przenoskę pod Kozienicami, to teraz już tylko tama we Włocławku i koniec przeszkód aż do morza. Jest spalony słońcem i wiatrem i wyraźnie zmęczony, ale zdeterminowany by projekt skończyć. 




W końcu pora się rozstać, ale uznaję, że nie po to wożę lustrzankę by zrobić mu zdjęcia tylko tu. Umawiamy się, że pojadę na most w Górze Kalwarii i zrobię zdjęcia z mostu, zawsze będzie miał ciekawe materiały do końcowej relacji z przedsięwzięcia. Maciek rusza na wodę, a ja zbieram się do dalszej jazdy. Wiatr przewraca mi rower i łamie lusterko... który to już raz? Znów będę je sklejał.


Ruszam po betonowych płytach i potem po porządnej, asfaltowej drodze. Przez Piwonin docieram do Sobieni. Tu wreszcie przegryzam jakiś batonik i na głowę wkładam buffa. Wiatr mocno wychładza.


Znów kieruję się do drogi nr 801 i w Dziecinowie skręcam w stronę Góry Kalwarii. Wiem że wyprzedzę Maćka i to znacznie, więc już tak się nie spieszę, by nie marznąć na moście. Tu również są liczne starorzecza, charakterystyczne dla tych obszarów doliny Wisły. Przed Górą Kalwarią zjeżdżam znów nad rzekę, na miejsce kolejnej byłej przeprawy promowej. Robię kilka zdjęć, m.in. dobrze widocznego mostu.




Wracam do drogi i docieram do schodków, którymi wchodzę na górę nasypu. Do mostu mam jakieś 100 m, więc prowadzę rower szutrowym niby-poboczem. Docieram do miejsca, gdzie jest już chodnik za barierką, dochodzę mniej więcej na środek mostu i czekam aż pojawi się Maciek. Długo czekać nie muszę, zauważam go na horyzoncie. Jednak zanim zbliża się na tyle, by móc robić sensowne zdjęcia, nawet z użyciem obiektywu 200 mm, to mija dłuższa chwila. Sesja jest bardzo udana, machamy do siebie i ruszam dalej, w stronę Warszawy.


Wjeżdżam pod górę starą drogą, znów przecinam centrum miasteczka. Kieruję się tak jak tu przyjechałem, ale w Cieciszewie odbijam w stronę Wisły, w stronę Gassów. Postanawiam jechać znów wolno i zrobić jeszcze kilka zdjęć Maćkowi, gdy będzie tam przepływał. Już stąd widać w oddali centrum Warszawy. Robię kilka zdjęć.


Na miejscu wysyłam wiadomość i okazuje się, że jest raptem 3,5 km ode mnie. Jest już wieczór i robi mi się jednak zimno na wietrze. Robię zdjęcia ptakom i rzece. W końcu pojawia się na horyzoncie sylwetka packrafta. Tu jeszcze kilka zdjęć, machamy do siebie. Wiem, że teraz musi już szukać noclegu, a ja muszę wracać do domu, bo zaraz zamarznę. Jeszcze rozmawiam chwilę z ludźmi, który dziwią się co to za kajakarz o tej porze roku płynie. Wyjaśniam im ideę projektu i ile to wymaga czasu i poświęcenia. Na koniec pytam obsługę promu od kiedy ruszają z pływaniem i okazuje się, że jeszcze przed weekendem. Dobra wiadomość!







Zakładam drugi buff na szyję, rękawiczki i teraz jadę już bez zatrzymań. Powoli robi się zmierzch, a ja mam jeszcze kilka kilometrów do domu.


Docieram w końcu do Okrzeszyna i do Powsina. Już ostatnie kilometry. W domu jestem przed zmrokiem. Przejechałem po Urzeczu 112 km, wycieczka okazała się całkiem ciekawa, a dodatkowe zaangażowanie w wyprawę Maćka motywowało mnie do jazdy. Załączam mapkę mojej trasy.


Na zakończenie dodam, że dzień później, od razu po pracy, tuż przed południem dotarłem na most Poniatowskiego. Idealnie wstrzeliłem się czasowo, by znów zrobić kilka zdjęć, gdy mój kolega płynął przez Warszawę. 




Pozostaje mu już nieco ponad 400 km do Bałtyku, jak dobrze pójdzie to poniżej 10 dni. Gdy pojawi się jego relacja z podróży, to podepnę odnośnik do niej. Jak na razie główne relacje są na Instagramie, gdzie wrzuca coś z każdego dnia spływu (patrz tu).