niedziela, 23 lipca 2023

Skandynawia 2023 - wyprawa na Vesterålen i Lofoty

Wakacyjny wyjazd do Skandynawii był planowany już od dawna. Ogólna trasa była ustalona znacznie wcześniej, niż na horyzoncie pojawił mi się wyjazd na Svalbard (czytaj tu). Terminy obu podróży na północ były bliskie siebie, po powrocie ze Svalbardu mam trzy dni, ale i tak dwa z nich spędzam w pracy. W międzyczasie pakuję się i dogrywam ostatnie rzeczy.

Ruszamy w środę, 12 lipca. Dziś nie ma jakiejś dłuższej jazdy, jedynie dotarcie do Gdyni, gdzie o 21 mamy prom do Karlskrony. W trasę ruszamy o godzinie 14 i wybieramy nieco dłuższy wariant autostradami A2 i A1. W środku tygodnia ruch na szczęście jest umiarkowany, na bramkach na A1 nie ma też kolejek. Dopada nas jakaś burza w okolicy Torunia, ale później jedzie się już dobrze, do Trójmiasta docieramy około 18. Obwodnicą dojeżdżamy do Gdyni, gdzie skręcam na chyba jakoś niedawno wybudowaną drogę, która jest przedłużeniem trasy E. Kwiatkowskiego, prowadzącej wprost do gdyńskiego portu. Orientuję się, że musimy jeszcze kupić jakieś pieczywo i inne drobiazgi, więc docieramy na Oksywie, gdzie znajdujemy supermarket. Potem wracam już do terminala pasażerskiego. Wieczór jest pogodny, ale wieje dość mocno. W końcu, po dość długim oczekiwaniu wjeżdżam na prom. Zabieramy najpotrzebniejsze rzeczy, jedzenie i ciuchy na noc. W czasie rejsu nie ma dostępu do samochodów, więc wszystko co potrzebne należy mieć ze sobą. Kabina jest bez okna, ale w zasadzie nie jest ono do niczego potrzebne. Samo wyjście z portu obserwujemy z pokładu, wieczór jest bardzo piękny. Potem jednak trzeba zejść pod pokład, bo robi się zimno. Pora spać. 


 

O 5 rano z głośników w kajucie budzi nas głośna piosenka "I'am sailing". Idealna na prom przez Bałtyk. Trzeba wstać wcześnie, bo kabiny muszą być zwolnione, by obsługa zdołała je posprzątać. Mamy wykupione śniadanie i to okazuje się bardzo miłym początkiem dnia. Jest w formie szwedzkiego stołu (jakby nie patrzeć dopływamy już do Szwecji). Można się solidnie najeść, napić kawy, w końcu od razu ruszamy w daleką trasę i nie będzie potrzeby jakiegoś szybkiego zatrzymywania się. Schodzimy na pokład samochodowy, prom już cumuje. Oczekiwanie na wyjazd to dłuższa chwila, ale udaje się bezproblemowo i bez korków zjechać. Mijamy kilka rond i ruszamy na północ dość lokalną i mało uczęszczaną drogą nr 28.

Pierwsze dwie godziny jazdy jakoś znośnie mijają, ale wreszcie zaczyna mnie ta jazda nieco nużyć. W miasteczku Vetalanda robimy małą przerwę, gdzie udaje się kupić kawę w jakiejś śmiesznej cenie. Dobrze, nie trzeba gotować wody. Ruch nieco się zwiększa, droga zmienia numer na 32, ale zasadniczo nie zmienia się otaczający nas krajobraz - lasy pełne głazów, liczne jeziora i rzeki. Typowo polodowcowy obraz Szwecji czy Finlandii. Jest ładnie, w Polsce taki teren byłby rajem dla turystów, tu jest tak niemal wszędzie. Za miastem Motala pierwsze tankowanie. Jest tu duża i normalna stacja benzynowa, bo dotąd głównie były małe, samoobsługowe. Ceny benzyny nie powalają tak jak jeszcze kilka lat temu - efekt spadku ceny korony szwedzkiej i przyzwyczajenia do wysokich cen paliwa w Polsce. Przyznam, że różnica jest już naprawdę mało zauważalna. Robimy małą przerwę na kawę w pobliżu wiszącego mostu nad rzeką wypływającą z północnego skraju jeziora Wetter. Idzie jakaś spora ulewa, więc gotujemy pod wiatą. Pora jechać. Zaraz za mostem okazuje się, że jest korek bo kilka kilometrów przed nami był jakiś poważny wypadek. Stoimy 15 minut i nic. W końcu zniecierpliwiony zawracam, bo robi tak coraz więcej samochodów. Znów jadę przez most, szukając w nawigacji jakiegoś objazdu. Kieruje nas ona gdzieś na wschód, zresztą tak jadą i inne samochody. Kończy się asfalt, zaczyna szutrówka. Coraz ciekawiej. Jednak po kilku kilometrach asfalt wraca i udaje się wyjechać już za zablokowanym miejscem.



Jedziemy dalej w kierunku nieco większego miasta jakim jest Orebro. Tu już jest odcinek autostrady, można jechać szybciej. Zbliżają się jednak godziny szczytu i ruch jest wyraźny. Trochę mnie to martwi, bo chcę dotrzeć w okolice Östersund, mniej więcej 900 km od Karlskrony, a dotąd nie przejechaliśmy nawet połowy trasy. Na miejscu będziemy po 21. A przecież coś jeszcze może wypaść niezaplanowanego na trasie. Za Orebro ruch wyraźnie się zmniejsza. Drogą nr 50 docieramy do miasta Ludvika. To jakieś przemysłowe centrum produkcji... chyba transformatorów. Są tu jakieś pomniki jako żywo zrobione w wielkich izolatorów i przewodów. Kojarzy mi się tylko z wielkimi transformatorami. Kolejne miasteczko to Falun, znane mi z tego, że tu były organizowane zawody Pucharu Świata w biegach narciarskich. Niestety ruch jest duży, w dodatku są jakieś remonty dróg. Tu nawigacja wybiera jakąś alternatywną trasę, na wschód od głównej drogi. Zazwyczaj jestem przeciwnikiem takich wyborów, bo skraca trasę o minutę, ale jedzie się jakimiś dziurawymi drogami. Mimo to postanawiam zaryzykować i okazuje się, że to bardzo ładna i co najważniejsze - pusta droga. Tereny przypominają jako żywo Laponię - wzgórza, lasy, rzeki. Kompletny brak miejscowości i jakichkolwiek pojazdów. A przecież to nawet nie jest jeszcze połowa Szwecji, raczej jej południowa część. No ale nie ma co narzekać.


Robi się coraz później, jeszcze jakaś mała przerwa na rozprostowanie kości. I znów dalej na północ. W końcu wybieram jakiś kemping, jeszcze przed Östersund, ale nad brzegami dużego jeziora Storsjon. Docieramy już po 21 do wsi Hoverberg. Kemping jest, obsługi już dawno nie ma. Ale można zapłacić i zameldować się zdalnie, przez stronę internetową. Super. Namiotów nie ma żadnych, jedynie ten nasz. Uff... kilkanaście godzin jazdy i niemal 1000 km. Mam dosyć. Jesteśmy na tyle daleko na północy, że nie robi się tu już właściwie ciemno.


Rano znów pobudka o 6. Znów czeka nas niemal 1000 km odcinek, aż za koło podbiegunowe. Dziś jednak będzie już Laponia, znacznie mniejsze natężenie ruchu, mniej miejscowości i ogólnie powinniśmy to zrobić szybciej. Zarządzam jak najszybsze zwinięcie namiotu i schowanie wszystkiego do samochodu. Nie podobają mi się ciemne chmury. Okazuje się, że miałem rację, bo po chwili już mocno leje. Śniadanie pod wiatą i ruszamy w drogę. Za Östersund tankujemy w automatycznej stacji benzynowej, która wygląda jakby była gdzieś na końcu świata - wielki zbiornik na zewnątrz, do niego podłączony jeden dystrybutor i tyle. Zaczynają się znów nieskończone lasy. Zatrzymujemy się w jakiejś małej mieścinie by zrobić małe zakupy... i jest problem, bo jest tu jeden sklep z mydłem i powidłem. Głównie z mydłem. Są tu głównie produkty chemiczne, szczotki, myjki i same słodycze, ale nie ma chleba. W miejscowości nie ma innego sklepu, a kolejna jest odległa o dobre 50 km. Co oni tu jedzą? Owszem jest inny sklep - z bronią i narzędziami. A także salon Nissana i Subaru. Wychodzi na to, że jeżdżą tymi samochodami w tajgę, polują na łosie i obywają się bez pieczywa...

W jakimś kolejnym miasteczku jest wreszcie mały sklep, gdzie są podstawowe produkty spożywcze. Kupujemy polarbrody - takie skandynawskie placuszki, dobre do zapychania się. Jakieś chipsy na drogę i słodycze. I jedziemy dalej na północ. Docieramy do miasta Dorotea, gdzie jest małe lotnisko i pierwsze Saamskie oznaczenia - to już południowa Laponia. Droga E45 w zasadzie wygląda cały czas podobnie - wokoło nieprzebrane lasy, bagna, kamienie, gęsta sieć rzek i jezior. Zupełne bezludzie.




Mijają kolejne godziny, mijamy Arvidsjaur i drogę, którą można już dotrzeć do Bodo w Norwegii. My jedziemy na północny wschód. Kolejne 100 km i zaczynają pojawiać się pierwsze renifery - niektóre stoją na drodze, niektóre obok niej. Przecinamy kilka deszczowych frontów, ale w końcu wychodzi piękne słońce. Przed Jokkmokk przecinamy linię koła podbiegunowego. Jest tu parking i miejsce gdzie można sobie robić zdjęcia, a nawet kupić certyfikat poświadczający, że się tu było. My tylko pijemy kawę i ruszamy dalej. W samym Jokkmokk tankujemy do pełna. Pozostał ostatni odcinek dzisiejszego dnia, do Gällivare.

Tu już widać całe piękno Laponii. Łagodne ale całkiem spore góry, tajga po horyzont, jeziora pełne kamieni. Droga wspina się serpentynami, bo w tym miejscu spiętrzono jedną z rzek w kaskadę elektrowni wodnych. Tu udaje się zrobić zdjęcia dwóch reniferów, stojących tuż przy drodze. A kawałek dalej... gwałtowne hamowanie, bo kolejny wychodzi tuż przed maskę. W końcu dojeżdżamy do Gällivare. Miasteczko powstało dlatego, że jest tu ogromna kopalnia rudy żelaza. Kemping jest bardzo przyzwoity, zresztą znany mi z poprzednich wypadów na północ. Mimo że jest już po 22 to słońce stoi nadal na niebie, może nie tak wysoko jak na Svalbardzie, ale i tutaj ono praktycznie nie zachodzi, jedynie styka się z horyzontem. Po rozbiciu namiotu i zjedzeniu kolacji idę wraz z Flo na spacer po miasteczku. Pusto, odludnie. A przecież nadal jest jasno. Obchodzimy centrum, ośrodek kultury i pomnik renifera. Wracamy na kemping i o 23:30 fotografujemy nisko stojące na niebie słońce. Pora spać.







Wstajemy znów wcześnie i szybko się zwijamy. Dzisiejszy plan zakłada dotarcie do Norwegii przez Kirunę, objechanie wyspy Senja i przepłynięcie promem z Senji na Andoyę, położoną na północ od Lofotów wyspę z archipelagu Vesterålen. To nie jest taki dystans jak w poprzednich dniach, ale mimo wszystko to znów całodniowa jazda, szczególnie że zapowiada się wiele postojów. 

Pierwsze 100 km to jeszcze tereny mocno zalesione, krajobraz jest właściwie taki sam jak wczoraj. Docieramy do Kiruny, najbardziej na północ wysuniętego miasta Szwecji. To obok Gällivare bardzo ważny ośrodek wydobycia rudy żelaza, siedziba strategicznego koncernu LKAB (Luossavaara-Kiirunavaara Aktiebolag). Okoliczne kopalnie działają od dobrych 100 lat i tą działalność widać szczególnie w rejonie Kiruny. Góra Kiirunavaara jest zupełnie przeobrażona i jej złoża zostały już wyeksploatowane. Chodniki kopalni schodzą nawet 1000 m pod ziemię, głęboko pod samo miasto. Powoduje to znaczne szkody górnicze na powierzchni i już od kilku ładnych lat trwa ogromny projekt przeniesienia całego centrum Kiruny w nowe miejsce. Dom po domu jest albo rozbierany i przestawiany, albo burzony i budowany na nowo. Byłem w mieście kilka razy, a teraz zauważam dużą zmianę w postaci nowej obwodnicy. Skręcam z niej do centrum, chcąc dotrzeć do centrum handlowego i... no właśnie, wjeżdżam w jakieś dopiero co zbudowane dzielnice. To chyba właśnie to nowe centrum. Totalnie głupieję, bo tego wszystkiego tu nie było. Jakoś "na czuja" docieram do centrum handlowego, gdzie tankujemy do pełna i robimy spore zakupy. Pora jechać dalej na północny zachód.



Za Kiruną już po kilku kilometrach zanika las i pojawia się lasotundra - niskie, powykręcane brzozy, zarośla i mchy. Charakterystyczna strefa przejściowa na północy, jednak do prawdziwej tundry jest stąd jeszcze daleko, pojawia się ona w zasadzie na samych północnych skrajach Norwegii. Okolica drogi E10 robi się też mocniej górzysta. Po lewej stronie zaczynają się już pierwsze szczyty Gór Skandynawskich. Po prawej jest wydłużone, ciągnące się dziesiątkami kilometrów jezioro Tornetrask. Pogoda psuje się, mijamy kolejne fale deszczu, zamieniamy się za kierownicą, bo zaczyna mnie przymulać. Po lewej mijamy Abisko - najstarszy park narodowy Szwecji. Droga wznosi się coraz wyżej, znikają brzozy, pozostaje trawa. Temperatura spada poniżej 10 stopni. Wreszcie docieramy do granicy z Norwegią. Trzeba zwolnić, jest tu kamera, ale nie ma ludzi kontrolujących samochody. Chwila odpoczynku na otoczonym skałami placyku, kilka zdjęć. Pora jechać dalej.



Do Narwiku nie jest już daleko, droga na krótkim odcinku musi teraz opaść na sam poziom morza i zjazdy są naprawdę strome. Droga wiedzie najpierw skalistymi pustkowiami, potem wąwozami, aż odsłania się widok na fiord i wielki wiszący most. Skręcamy w prawo, kierując się na północ. Po kilku kilometrach docieramy do Bjerkvik. Tu droga E10 odbija na zachód, na Lofoty, a my jedziemy E6, na północ. To główna droga Norwegii w tym rejonie kraju, jest więc zatłoczona kamperami i TIR-ami. Dość stromo podjeżdżamy na lokalną przełęcz, gdzie na pewnym fragmencie są szlabany. To oznacza, że przy dużych opadach śniegu droga może być zamykana, co odcina całą północną część Norwegii od południowej. Obecnie śnieg widać tylko gdzieś wysoko na szczytach. Jesteśmy jednak ponad 300 km na północ od koła podbiegunowego, tu już śnieg w zacienionych miejscach może trzymać się cały rok, choć samo wybrzeże jest ogrzewane przez Golfsztrom. 


Skręcamy w drogę nr 84. Jest dość wąska i robi wrażenie, bo wiedzie dnem głębokiej, niemal alpejskiej doliny. Góry po obu stronach zdają się sięgać nieba. Wrażenie jest super, szczególnie że tu ruch znika. Docieramy nad fiord, ale zaraz skręcamy w góry i gdzieś między nimi dojeżdżamy ponownie nad ocean, w miejscowości Sørreisa. Tu robimy małą przerwę koło sklepu REMA-1000. Jakaś kawa, jedzenie, oczywiście fotografowanie wspaniałych widoków. Ruszamy na północ i po kilku kilometrach dojeżdżamy do Finnsnes. Miasteczko jest zaskakująco duże jak na daleką północ, w niczym nie przypomina smutnych fińskich czy szwedzkich osad złożonych z kilku domów. Jest tu wysoki most, którym przejeżdżamy nad cieśniną i dostajemy się na Senję. Na wyspie byłam kilka lat temu i mam o niej swoje zdanie, bo jest dość nietypowa. Od strony wschodniej jest totalnie nijaka, zero atrakcji. Za to od strony oceanu bardzo przypomina Lofoty i jest niesamowicie malownicza. Jest tu kilka dróg, ale my jedziemy na wschód, drogą 861, obwodnicą wyspy.



Pierwsze 30 kilometrów to po prostu objazd wyspy, ale wreszcie przed nami pojawiają się wysokie i skaliste szczyty. Wjeżdżamy pomiędzy nie, mijamy tunel i... jakbyśmy przenieśli się do innego świata. Skalne ściany opadają wprost do Atlantyku, widoki są fantastyczne. Ludzi nie ma prawie w ogóle. To jedna z zalet Senji w porównaniu z Lofotami. Mijamy jeden fiord, drugi... tu robimy małą przerwę, ale droga jest w przebudowie i parking nie zachęca. Kolejny fiord, skąd jest chyba najlepszy widok na skaliste "zęby". Tu znów nieco zdjęć, ale musimy się spieszyć, bo prom na Andøyę z Gryllefjord odpływa o 19. Sama trasa jest bardzo malownicza, zdecydowanie ta część wyspy jest inna niż ta od strony kontynentu. 






Gdy docieramy, to na wąskiej drodze na poboczu stoją samochody. Cholera, to jest już pewnie kolejka do promu. Nie ma tu jakiejś większej przystani? Coś tam widać przed nami, ale to dobre 300 m. No nic, liczę że wjedziemy, szczególnie że widać już dopływający prom. Czas mija, z drugiej strony wyjeżdża sznurek samochodów. Wreszcie ruszamy się, ale po chwili znów stajemy, znów ruszamy i znów stajemy. Pokonaliśmy może z 50, może ze 100 m. Stoimy, jest już po 19. Co tam się dzieje? Podchodzę do przodu i... i widzę prom, który właśnie odpływa. Co za bezsens! Stracona godzina, by się nie zmieścić. W porcie jest owszem parking, ale nie ma żadnej informacji ile samochodów prom może pomieścić. Jakby z góry było wiadomo, to byśmy nie tracili czasu. A następny prom jest... o 11 rano kolejnego dnia. Patrząc na kolejkę, to wjedzie znów jej połowa. Jakaś totalna bzdura. Zawracam ze złością i kieruję się do Finsness. Jest późno, a teraz zamiast dotrzeć na Lofoty promem przez Andøyę, musimy wrócić dobre 150 km do Bjerkvik i kolejne 150 km jechać przez archipelag Vesterålen, zanim w ogóle będzie droga na Andøyę, którą i tak mamy w planach. Promem 20 km, drogami 400 albo i lepiej. Super po prostu. To dość mocno komplikuje plany, ale trudno, nie odpuszczamy. Za Finsness czujemy jednak, że jesteśmy mocno zmęczeni, jest już 21, a my cały dzień siedzimy w samochodzie. W nawigacji wynajdujemy jakiś najbliższy nocleg, którym okazuje się małe prywatne pole kempingowe. Małe, niedrogie, ale właściwe jest wszystko co potrzeba, by spędzić tu noc. A właściwie okres, gdy słońce dotyka horyzontu, bo i tak nie zachodzi, więc trudno to nazwać nocą. Jedyny problem to zastraszająca ilość komarów.


Rano jest piękna pogoda, liczę że utrzyma się ona przez cały dzień, choć tu, przy wybrzeżu oceanu, to nie jest takie oczywiste. Szybko jemy śniadanie i zwijamy namiot. Ruszamy drogą nr 86 i po kilkunastu kilometrach jazdy docieramy do drogi E6 w Bardufoss. Jest tu jakieś niewielkie lotnisko. Pustą o tej godzinie E6 jedziemy na południe, wśród alpejskiego otoczenia. Mijamy drogę którą wczoraj odbiliśmy na Senję i górską przełęcz, a następnie zjeżdżamy serpentynami w dół, w stronę dobrze stąd widocznego fiordu i leżącego nad nim Narwiku. Jednak docieramy tylko do Bjerkvik, gdzie tankujemy do pełna. Im dalej w stronę Lofotów, tym będzie drożej jeśli chodzi o paliwo. 

Droga E10 z początku jest można powiedzieć zwykła, jak wiele dróg w Norwegii. Lofoty tak naprawdę zaczynają się dalej, miejsce gdzie jesteśmy to Vesrerålen. Ta część archipelagu, choć dość górzysta, to jednak nie ma tak pocztówkowej urody. Dziś zresztą nie mamy zamiaru dotrzeć na same Lofoty, tylko skupić się na Vesterålen. Fakt, że wczoraj nie udało się przepłynąć promem z Senji na Andøyę, powoduje że musimy jechać tu od wschodu i południa. A Andøya jest naszym głównym celem. Są tam bardzo ciekawe plaże, które chcemy zobaczyć. Ponadto kilka urokliwych rybackich wiosek, mniej popularnych niż te na Lofotach.

Prowadzi Madzia, ja nieco przysypiam. Pogoda lekko się psuje, raz pada, raz wychodzi słońce. Na wyspie Hinnøya skręcamy w drogę nr 85, a kawałek dalej w drogę nr 82, prowadzącą do Andenes. Objeżdżamy kilka malowniczych fiordów, w końcu skręcamy w lewo na wysoki most i jesteśmy na Andøyi. Wyspa jest zdecydowanie bardziej płaska niż reszta archipelagu. Droga prowadzi wschodnim wybrzeżem, znakomicie stąd prezentują się skalne ściany Senji. Po dłuższej chwili mijamy bazę NATO w Andenes i docieramy do centrum samego miasteczka. Jest malutkie, taki książkowy "koniec świata". Są tu jakieś restauracje, ale jest w nich bardzo drogo. Znajdujemy dojazd do jednej z niewielkich plaż. Dojść musimy dosłownie 50 m, by móc cieszyć się białym piaskiem i widokiem na ocean. Niestety również wyraźnie czuć zapach tego oceanu, a właściwie gnijących glonów, które odsłania odpływ. Pływy na Lofotach są duże, sięgają kilku metrów. Teraz właśnie jest odpływ i daleko od plaży widać odsłonięte dno. Obok plaży są też jakieś systemy anten, pewnie systemy łączności z wojskowego lotniska.



Wracamy do samochodu i ruszamy drogą prowadzącą zachodnią stroną wyspy. Zaraz po zjechaniu z drogi 82 jest jakiś ciekawy kompleks. Zatrzymujemy się. Na tak! Andøya Space Center. Przypomina mi się, że z tej wyspy są odpalane rakiety do badań wysokich warstw atmosfery, możliwe nawet że wynoszące jakieś lekkie satelity. Odpalenie takiej rakiety w 1995 roku, choć oficjalnie zgłoszone, zostało wykryte przez rosyjskie radary i potraktowane jako wystrzelenie rakiety z głowicą jądrową z okrętu podwodnego. Podobno prezydent Jelcyn był gotowy wydać rozkaz jądrowego kontruderzenia. Dopiero analiza trajektorii rakiety wykazała, że nie kieruje się ona nad Rosję i alarm odwołano. Jak później się okazało - oficjalne zgłoszenie startu rakiety nie dotarło do kogo trzeba w efekcie panującego w Rosji bałaganu, co w efekcie niemal nie doprowadziło do III wojny światowej. Dodatkowe miejsce odpalania rakiet badawczych znajduje się na Svalbardzie, w okolicy Ny-Ålesund.


Objeżdżamy skalne ściany i naszym oczom okazuje się rybacka wioska Bleik. Jest tu przepiękna biała plaża. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, spacerujemy po falochronach portu, robimy sporo zdjęć. Naprawdę klimatyczne miejsce. Pora jednak jechać dalej, dzień nie jest z gumy. Przed nami pięknie prezentują się ostre i wysokie szczyty wyspy Langøya. Za Bleik robimy jeszcze kolejny postój w punkcie widokowym. Wokół spacerują owce, jest spokojnie, pięknie, aż nierealnie.





Dalsza jazda jest piękna widokowo, ale Andøya jest z tej strony zupełnie płaska, nie ma tej magii Lofotów. Ma inną magię, takiego właśnie klimatu niezwykle odludnego miejsca na dalekiej północy. Po objechaniu całej wyspy wracamy na drogę nr 82 i tak jak przyjechaliśmy, kierujemy się mostem na wyspę Hinnøya. Znów objeżdżamy fiordy, wokół których jechaliśmy kilka godzin temu. Zatrzymujemy się, bo obok drogi stoją okazałe renifery. Docieramy do kolejnego mostu, do dość sporego miasteczka Sortland, leżącego już na wyspie Langøya. Zastanawiamy się nad noclegiem. Może tu? Ale miasteczko jest dość ruchliwe i nie wygląda jakoś zachęcająco, choć jest tu jakiś kemping. 

Postanawiamy ruszyć na północ, bo tam według map w telefonie też są miejsca noclegowe. Madzia naciska, by dojechać na sam północny skraj wyspy, do miejscowości Sto. No dobrze, pojedziemy, choć pogoda psuje się z każdą chwilą. Po drodze, w okolicy Alsvåg, znajdujemy całkiem dobry kemping, ale zostawiamy go sobie w zapasie, gdyby dalej nie było nic sensownego. Kemping ma być jeszcze w Myre, ale okazuje się że jest gdzieś nie wiadomo gdzie. Jedziemy do Sto, pada coraz mocniej, a niebo zaciągają ciemne chmury. Przejeżdżamy przez mocno pofalowany teren, miejscami nawet zanika zasięg sieci komórkowej. O ile Andenes sprawiało wrażenie miasteczka na końcu świata, to Sto sprawia takie wrażenie dwa razy silniej. Nic tu dosłownie nie ma, kilkadziesiąt domków poustawianych jakoś na górskim zboczu. Koniec drogi, koniec asfaltu, jeszcze 500 m szutru. Kemping okazuje się po prostu miejscem postojowym dla kamperów. Nie ma prysznica, kuchni, niczego. W dodatku jest do strony morza i wieje bardzo mocno, zacinając deszczem. No nic, warunki są słabe, więc postanawiamy wrócić do uprzednio znalezionego miejsca.

Kilkanaście minut jazdy i dojeżdżamy za Alsvåg. Płacimy na recepcji i rozbijamy namiot w padającym deszczu. Jest tu na szczęście normalna, choć mała kuchnia. Tu podejmujemy ważną decyzję, kiedy dokładnie wracamy do Polski i rezerwujemy bilety z Karlskrony do Gdyni. Prom z Karlskrony będzie o północy, w Gdyni będziemy o 9:30 rano. Dobrze, lepiej się wyśpimy, a w Szwecji lepiej mieć więcej marginesu czasowego na dojazd, czekają nas znów długie dystanse. Jemy kolację i kładziemy się spać. W nocy leje strasznie, ale namiot o dziwo dzielnie to wytrzymuje. 



 

Rano jest mokro i pochmurno. Nie pada jednak od dobrej godziny i namiot nieco zdołał wyschnąć na wietrze. Szybko go zwijam i to okazuje się być strzałem w dziesiątkę - bo po chwili znów leje jak z cebra. Jemy śniadanie korzystając z dobrodziejstw kuchni, dopakowujemy się i ruszamy. Co dziś uda się zwiedzić? To wielka niewiadoma, bo pogoda nie rozpieszcza. Jednak już po kilku kilometrach, po przejechaniu przez góry w centralnej części wyspy, obraz zmienia się jak w kalejdoskopie. O ile od wschodu stoi ściana mgły i deszczu, to od zachodu jest słonecznie. Połączenie górskich szczytów i morza robi swoje...

Przejeżdżamy na małą wyspę Hadseløya. To koniec naszej styczności z archipelagiem Vesterålen. Z miejscowości Melbu jest prom do Fiskebol, które leży na wyspie Austvagøya, należącej już do Lofotów. Rejs trwa jakieś 20 minut, ale jest bardzo malowniczy, widoki na góry są przecudne. Martwi mnie tylko znów deszczowa mgła. Wyjeżdżamy na małą przystań i kilkoma serpentynami i tunelem przejeżdżamy na południową stronę wyspy. I tu dokładnie mamy to samo zjawisko co wcześniej - cała niepogoda została po północnej stronie. Jest coraz ładniej i świeci słońce. Drogą E10 docieramy do Svolvaer, gdzie wysiadam na parkingu, skąd zaczyna się szlak na szczyt Fløya. Ma i Flo pojadą dalej, do fokarium, które bardzo chcą zobaczyć. Mnie foki nie interesują, ale trekking jak najbardziej. Zmieniam buty na bardziej górskie, biorę kijki i plecak.



Szlak zaczyna się stromym podejściem z kamiennych schodów. Trochę jak szlaki w Tatrach. Przyznaję, że bez tych schodów byłoby naprawdę nieprzyjemnie, bo nachylenie jest duże. Tak za to szybko zyskuje się wysokość, w krótkim czasie wychodzę ponad linię karłowatych drzew, skąd rozpościera się ładny widok na Svolvaer. Kilkanaście minut później docieram do przełęczy między Fløya i Blatinden. Jest tu niezwykłe miejsce, kamień zaklinowany w skalnej szczelinie, na który wchodzą ludzie i robią sobie zdjęcia. Nieco podobny do Kjeragbolten. Na północ od grani rozpościerają się chmury, masyw górski skutecznie blokuje ich ruch na południe.





Skręcam na wschód, idąc poniżej samej grani. Zbocze osypuje się, jest co najmniej kilka wariantów podejścia. Sam główny szczyt Fløya zostaje za mną, a ja wychodzę na grań kawałek za nim, w miejscu gdzie po krótkim fragmencie kończy się ona niemal pionową ścianą opadającą na stronę Svolvaer. Co ciekawe... chodzą tu owce. Po co tu wlazły? Jaki cel by tak wysoko się piąć? Zaskakuje mnie też ich niezwykła sprawność na stromych trawkach i sypkim zboczu. Dłuższą chwilę podziwiam widoki, robię sporo zdjęć.



Postanawiam spróbować wejść na główny szczyt. Ktoś siedzi na wierzchołku, więc wąską granią podchodzę pod ostatnie ścianki. Do szczytu może jest z 15 m, ale jest tu duża ekspozycja i słabe urzeźbienie skał. Wejście jeszcze łatwe, ale gorzej będzie z zejściem. No dobra, odpuszczam, nie ma sensu jednak ryzykować, bawię się w turystykę a nie w wspinaczkę. Obchodzę szczyt u podstaw i wyglądam ostrą jak żyletka przez grań na wschód - widoki powalają, poniżej jest droga, lotnisko, a dalej widoczny cały archipelag, ciągnący się aż po horyzont. Pogoda poprawiła się i zniknęły stojące chmury.




Wracam na przełęcz. Zastanawiam się, czy nie powędrować wzdłuż grani na Blatinden, ale zauważam, że pogoda zmienia się znów na gorszą. Od południa nadciągają chmury, więc odpuszczam marsz na kolejny szczyt. Schodzę jednak inną drogą. Odbijam poniżej przełęczy na szlak wiodący do stóp Blatinden. Tam, sądząc z mapy, da się zejść nad jedno z jezior leżących w Svolvaer, więc będę miał małą pętlę, a nie powrót tak jak wszedłem na górę. Szlak dość mocno obniża się, ale też szybko staje się zarośnięty i coraz ciężej się przedzierać. Momentami muszę dwa razy się zastanowić, czy dobrze idę. Najgorsza okazuje się dolna część, gdy pojawiają się te karłowate, tundrowe brzozy. One wcale nie są takie karłowate, mają po 3-4 m wysokości i tworzą istny labirynt. A jest tu tak stromo, że wręcz nie da się iść inaczej, jak łapiąc się kolejnych drzew. Nie ma tu żadnych schodków, tylko jest błotnista ścieżka. Leżę kilka razy, głośno już klnę.

Docieram wreszcie nad jezioro, gdzie składam kijki i dopinam je do plecaka. Chwilę później zaczyna dość mocno padać, więc wyjmuje kurtkę. Ruszam drogą wokół jeziorka, do parkingu z którego zacząłem swój marsz. Dzwonię do Ma i Flo - pojechały gdzieś daleko na zachód, szukać dobrego miejsca na nocleg. Są dobre 60 km ode mnie. Wiem, że niezły kemping jest w Kabelvåg, kilka kilometrów na zachód od Svolvaer. Mówię, że będę tam szedł, a one niech wracają. W miasteczku deszcz zamienia się w istną ulewę. Jestem błyskawicznie cały mokry i robi mi się coraz zimniej. No nic, idę jak najszybszym krokiem. Mam w plecaku długie spodnie, ale teraz nie będę się przebierał. Deszcz przychodzi falami. Raz jest mały, a raz strasznie leje. Na przystanku sprawdzam jak jeżdżą autobusy, okazuje się że jeden mi właśnie uciekł, kolejny będzie za ponad godzinę... gdy i tak dojdę na miejsce. Idę, idę, moknę. Jestem też coraz bardziej głodny, od kilku godzin nie miałem nic w ustach. W końcu docieram do kościoła w Kabelvåg, Do kempingu ponad 2 km, a Ma i Flo są już blisko. Czekam na nie na przystanku autobusowym, pod wiatą. Razem już jedziemy na kemping. Jest dość drogi, no ale to jednak Lofoty, tu tanio nie będzie. 

Namiot rozbijamy w deszczu, ale podobnie jak dzień wcześniej - jest tu niewielka kuchnia, gdzie można sobie ugotować coś ciepłego. Od razu wraca mi energia. Wieczorem padać przestaje, więc idziemy na mały spacer nad samo morze. Dziś również jest odpływ, daleko ciągną się odsłonięte wodorosty. Wracamy do namiotu i kładziemy się spać.


 

Rano pogoda nie rozpieszcza. Nie pada może jakoś mocno, ale nie ma co zwlekać ze zwijaniem namiotu. Potem jeszcze ciepłe śniadanie i gorący prysznic, co nieco rozgrzewa. Dziś mamy zamiar dojechać na sam koniec archipelagu Lofotów, ale po drodze zobaczyć kilka ciekawych miejsc. Pierwszym z nich jest miejscowość Henningsvaer - rybackie miasteczko położone na skalistych wysepkach, znane najbardziej z niezwykłego boiska piłkarskiego, niemal wykutego w skale. Powtarza się zjawisko, które występowało już wczoraj - po przejechaniu tunelu i dostaniu się na drugą stronę górskiego grzbietu, nagle znika deszcz i pojawia się słońce. Droga do Henningsvaer skręca w lewo z E10, przy bardzo ciekawej, piaszczystej plaży, gdzie sporo osób obozuje na dziko.

Jedziemy u podnóża górskich ścian, pokonujemy wąską drogę i kilka mostków z wahadłową sygnalizacją świetlną. Parking jest niemal pusty, jesteśmy na tyle wcześnie, że miasteczko dopiero się budzi do życia. Płacimy za pomocą aplikacji za 2 godziny, co powinno w zupełności wystarczyć. Ruszamy na południe, obchodzimy cały jachtowy i rybacki port, docieramy do boiska. Jest rzeczywiście niezwykłe, choć jego niezwykłość można docenić dopiero obserwując je z wysokości, np. z drona. Obchodzimy jeszcze znacznie mniej turystyczną wschodnią część i wracamy znów do centrum. Kupujemy jakieś drobne pamiątki i wracamy na parking. Zdążył się już zapełnić, a w dodatku przyjechały duże autokary, z których teraz wysypują się turyści z objazdowych wycieczek. Pora wracać do E10.



Jedziemy na zachód, tu już zaczyna się najbardziej malownicza i najdziksza część Lofotów. Wygląda to jak Alpy zalane wodą, dodatkowo tu i ówdzie ozdobione piaszczystymi plażami. Pogoda znów nieco się psuje, po około godzinie jazdy przez wyspy Vestvagøya, Flakstadøya i Moskenesøya docieramy do niesamowicie położonej miejscowości Reine. Jest ona wręcz pocztówkowa, to kwintesencja Lofotów i w ogóle jedno z najbardziej znanych miejsc w Norwegii. Czerwone drewniane domki, rusztowania na których suszą się dorsze, wąska droga, skaliste wysepki i pionowe górskie ściany. Docieramy na płatny parking, gdzie zostawiamy samochód. Zjadamy coś, przebieramy się w górskie ciuchy. Wyjmuję kijki dla siebie i Flo.

Najpierw musimy podejść dobre 2 kilometry do miejsca, skąd zaczyna się podejście na pobliski Reinebringen. Góra wygląda od strony Reine na kompletnie niedostępną, ale jak okazuje się, z drugiej strony można dość łatwo ją zdobyć. Łatwo - czyli bez wspinaczki. Podejście to jednak bardzo strome skaliste schody, bardziej strome niż moje wczorajsze podejście na Fløya. Wysokość zdobywa się szybko, idzie też niestety bardzo dużo ludzi, bo jest to fenomenalny punkt widokowy. Flo idzie wolno, przystaje co chwila - ewidentnie nie służy jej kilka dni siedzenia w samochodzie bez ruchu.




Niespiesznie wspinamy się coraz wyżej, w końcu dochodząc do grani, skąd otwiera się widok na położone w dole Reine. Podchodzimy jeszcze jakieś 100 m wyżej, gdzie zasadniczo kończy się ogólnodostępny szlak. Nie jest to jeszcze szczyt Reinebringen, ale nie ma potrzeby wchodzić wyżej. Jesteśmy 500 m ponad poziomem morza, widok zapiera dech w piersiach. Robimy ileś zdjęć, ale żadne zdjęcia nie mogą oddać tego, jak widać to w rzeczywistości. Spędzamy tu dłuższą chwilę.



Powrót idzie znacznie sprawniej i szybciej, tu już nie zatrzymujemy się niemal w ogóle. W ciągu pół godziny meldujemy się na dole i ruszamy asfaltową drogą do parkingu. Robimy jeszcze kilka zdjęć samemu Reine i okolicznym górom. Wsiadamy do samochodu i ruszamy jeszcze dalej na zachód. Mijamy Moskenes, skąd można popłynąć promem do Bodo. Jak jednak okazało się, obecnie część miejsc jest zarezerwowana i choć tak planowaliśmy wrócić do Norwegii, to nie chcemy ryzykować, że nie zmieścimy się na prom. Na jutro nie można już zarezerwować miejsc, więc uznajemy, że popłyniemy ze Svolvaer do Skutvik. To będzie nieco cofania się po Lofotach, ale i tak bardzo skróci drogę powrotną. Tam powinniśmy po prostu podjechać i wjechać na prom, bez rezerwowania niczego. 


Docieramy wreszcie na sam koniec drogi E10, do miejscowości o nazwie Å. Nie jest to jedyna miejscowość o tej nazwie w okolicy, ale ta jest niewątpliwe najbardziej znana. Prócz końca drogi są tu niesamowite rybackie domy, całość to niemal skansen dawnego rybołówstwa na Lofotach. Wszędzie są drewniane konstrukcje do suszenia dorszy, czyli sztokfiszy. Wiele budynków ma po 100 czy 200 lat. Na samym końcu drogi jest parking, ale my idziemy jeszcze ciut dalej, tam gdzie skały schodzą do morza. Robimy nieco zdjęć i wracamy, by obejść całe miasteczko. Robi ono na nas duże wrażenie, klimat jest niesamowity. Wszędzie pełno mew, które dopełniają klimatu. Zwiedzanie Å to kolejne 2 godziny. Pora wreszcie wracać na parking i wracać bliżej Svolvaer, szukać jakiegoś kempingu.





 

Ruszamy z powrotem. W Reine na moment jeszcze przystajemy na jakieś zdjęcia. Potem już jedziemy bez postojów. Ma upiera się, by spać na dziko na plaży przy Henningsvaer, ale na szczęście udaje się ją odwieść od tego zamiaru. Ani tam równo, ani sucho, wieje strasznie, a pogoda zapowiada się tak sobie. Lepiej jednak znaleźć jakiś kemping. Według mapy jest jeden, w miejscowości Ramberg. Jest tam też spora plaża, więc każdy będzie zadowolony. Kemping okazuje się straszliwe załadowany, ale znajduje się miejsce dla jednego samochodu i namiotu. W znalezieniu tego miejsca i dostaniu bonifikaty przy opłacie znacząco pomaga fakt, że chłopak na recepcji jest Polakiem. Od razu inna rozmowa. I choć namiot stoi niemal na namiocie, to kolację można zjeść na szerokiej i pięknej plaży. W czasie wieczornego spaceru udaje mi się też znaleźć całkiem ładnego jeżowca. Pora spać, jutro mamy w planach muzeum Wikingów pod Leknes i powrót promem ze Svolvaer. Liczę, że problemów nie będzie.




Rano nie spieszy się nam zbytnio. Muzeum jest otwarte od 9:30, więc nie ma sensu być wcześniej. Odwiedzamy jeszcze plażę Skagsanden, położoną tuż za naszym kempingiem. Potem jedziemy na wyspę Vestvagøya, mijamy samo Leknes i docieramy na parking muzeum. Kupujemy bilety i wchodzimy do środka. W tej okolicy znaleziono jakieś dawne wikińskie osady, są tu prawdziwe eksponaty wydobyte wtedy z ziemi. Znacznie jednak ciekawszy jest budynek, który wiernie odwzorowuje wikińskie budynki z dawnych czasów. Są tu też ludzie z obsługi, ubrani tak jak we wczesnym średniowieczu i wykonujący takie czynności jak wtedy się wykonywało. Bardzo mi to przypomina polskie muzeum w Biskupinie, choć jest zrobione skromniej. Kolejną atrakcją jest rejs drakkarem po jeziorze, ale wymaga to dojścia do niego - dobre 2 km spaceru. Okazuje się, że cała złożona z "Wikingów" załoga to również Polacy, co bardzo ułatwia komunikację. Ja nie płynę, jakoś nie mam ochoty, ale Ma i Flo, zafascynowane Wikingami, z chęcią biorą udział w rejsie. Wreszcie kończymy wizytę. Do odejścia promu ze Svolvaer została godzina, więc naciskam na jak najszybszy wyjazd.



Udaje się dotrzeć do przystani dosłownie na kilka minut przed odejściem promu... co z tego, jak nie udaje się na niego wjechać, znów nie mieszczą się wszystkie samochody. No ale teraz stoimy na trzecim z dziesięciu torów, na następny prom, który będzie za dwie godziny, o 16:30, to już na 100% wjedziemy. Oczekiwanie jest bardzo nudne, nic już nie robimy, lekko przysypiamy. Samochodów przybywa, w końcu dobija i prom. Jakie jest moje zdziwienie i wściekłość, gdy okazuje się, że i teraz się nie mieścimy. Na jaką cholerę jest wymalowane te 10 torów na samochody, skoro wjeżdżają co najwyżej z dwóch, a promy są 3 razy na dobę? Co za brak organizacji! Nie ma żadnej informacji ile może wejść. Bezsensowna strata dwóch cennych godzin. Za dwa dni mamy być w Karlskronie, a tymczasem tkwimy na Lofotach. Rzucając przekleństwa na szybko podejmuję decyzję - nie ma wyjścia, musimy wracać do Bjerkvik i najlepiej tak jak przyjechaliśmy, przez Kirunę i Gällivare. To dołoży 400 km do planowanej trasy, totalna bzdura. Drugi już raz na Lofotach nacięliśmy się na brak organizacji przy przeprawach promowych, w wydawałoby się doskonale zorganizowanym kraju jakim jest Norwegia.

Po kilkunastu kilometrach i gorącej dyskusji, dochodzimy do wniosku, że trzeba zatankować na najbliższej stacji. Paliwa mało, a na Lofotach stacji nie ma zbyt wiele. Najbliższa stacja to automat, zalewamy bak do pełna. Okazuje się po analizie mapy, że jest jeszcze jedna opcja. Z pobliskiego Lodingen można przepłynąć promem do Bognes w kontynentalnej Norwegii. Wbrew pozorom nie będzie to jakieś wielkie nadłożenie drogi w stosunku do tego co nam nie wyszło, czyli promu ze Svolvaer do Skutvik. Ryzyk - fizyk, z E10 trzeba zjechać zaledwie kilka kilometrów. Przystań w Lodingen przywraca mi wiarę w Norwegię. Jest doskonale zorganizowana. Promy pływają co godzinę, a nie co 8 godzin. Jest tu plac z kilkoma liniami dla samochodów, ale przed placem jest szlaban i stoi człowiek z obsługi, u którego płaci się za rejs. Jak przepuści tyle samochodów, że już więcej na prom nie wejdzie, to po prostu zamyka szlaban. Od razu wiadomo czy się wjedzie w najbliższym rejsie czy nie. Jakie to proste, szkoda że w Svoalvaer na to nie potrafili wpaść. Udaje nam się wjechać, od razu się uspokajam. Odpłyniemy o 18:30.

Rejs trwa około 40 minut. Coś nawet kupujemy ciepłego do jedzenia, bo już później nie będzie kiedy, sporo czasu jednak straciliśmy. Chcemy dotrzeć dziś w okolice miasta Fauske, leżącego nieopodal Bodo. To będzie wymagało jeszcze minimum 2 godzin jazdy i to po górach. Kontynentalna Norwegia wita nas dość wąską w tym miejscu drogą E6. Sznur wyjeżdżających samochodów, w tym TIR-ów, powoduje, że cięzko pojechać szybko. W końcu udaje się wyprzedzić wszystkie zawalidrogi.

Droga jest przecudowna, zresztą ten rejon Norwegii również jest niesamowity. To totalnie odludne rejony, wysokie i groźne góry. Miajmy drogę ze Skutvik, którą byśmy wyjechali, gdybyśmy przypłynęli ze Svolvaer, potem pniemy się wyżej i wyżej, oddalając się od morza. Potem znów zjeżdżamy nad fiord... i znów wjeżdżamy w góry. Różnice poziomów są znaczne, a podjazdy strome. Potem droga przebija się przez góry, pokonujemy niezliczoną wręcz ilość tuneli. Jest już niemal godzina 22, pora szukać czegoś na nocleg. Jak głoszą tabliczki, w miejscowości Straumen jest kemping. To dość spore miasteczko, kemping okazuje się całkiem fajny, z niewielką ale ciepłą kuchnią. Okolica też jest bardzo ładna. Jesteśmy jednak zmęczeni całym dniem, jutro czeka nad bardzo długa jazda, więc kładziemy się spać.


Rano wczesna pobudka. Szybkie zwijanie namiotu, bo pogoda nie zapowiada się jakoś szczególnie, jest pochmurno, choć może jeszcze nie pada. Wracamy na drogę E6 i jedziemy na południe. Jest wcześnie, ale w Fauske udaje się trafić na właśnie otwarty sklep, gdzie robimy jakieś zakupy na drogę. Trasa E6 jest tu już szersza, ruch jest znikomy, więc jedzie się dość szybko. Docieramy do drogi nr 77, odbijającej na wschód, przez Góry Skandynawskie, do Szwecji. Ciekawi mnie, jak surowe będą krajobrazy w tym rejonie. Droga wznosi się, ale dość łagodnie i wreszcie po niedługim czasie pojawia się kamera na granicy. Od tego miejsca zmienia się numer drogi z 77 na 95. Są tu rzeczywiście pustkowia, nie ma osad ludzkich, ale nie są to jakieś groźne i poszarpane góry, jak bliżej wybrzeża. Kilka razy zatrzymuję się, by porobić jakieś zdjęcia. Zjeżdżamy coraz niżej, pojawia się coraz więcej jezior i rzek. Na parkingu położonym na lini koła podbiegunowego robimy małą przerwę. 



Wkrótce zaczyna padać i to dość mocno, jazda w takich warunkach wymaga więcej uwagi, szczególnie że w lapońskich lasach jest dość monotonnie. Docieramy do miasteczka Arjeplog, gdzie zmieniamy się za kierownicą, bo czuję że zaraz zasnę. Tu nawigacja wybiera jakieś boczne drogi, którymi po kilkudziesięciu kilometrach jazdy docieramy do E45. Jechaliśmy nią tydzień temu, choć na północ. Teraz dobre 200 km tą główną drogą Szwecji w tych rejonach, aż do miasta Dorotea. Czas płynie wolno, znów zmieniamy się za kierownicą. Za Dorotea skręcamy z E45 na drogi boczne, nawigacja kieruje nas wprost na południe drogą nr 311, w stronę leżącego nad Zatoką Botnicką miasta Sundsvall. Odcinek okazuje się bardzo długi i męczący. Na zmianę pada i pojawia się słońce. Pojawia się też coraz więcej miejscowości, gdzie trzeba zwalniać. Bliżej Sundsvall teren robi się dość mocno pagórkowaty, nawet lekko górzysty. Mijają kolejne godziny. Wreszcie wyjeżdżamy na drogę E4, autostradowym odcinkiem przejeżdżamy przez Sundsvall. Nie ma dziś ciśnienia by jechać dalej, prom z Karlskrony mamy jutro o północy, więc nie ma potrzeby by być zbyt blisko niej.


Za Sundsvall jest wielki kemping, przypominający mi już te niemieckie. Komputerowa rejestracja, kary wejściowe dla każdego, zawieszki na namiot i samochód, wyznaczone miejsce. Kemping lezy niedaleko autostrady i lini kolejowej, w ogóle blisko samego miasta, więc nie jest tu jakoś zacisznie. Jest jednak zatoka Bałtyku, jest skalisty półwysep. Jest całkiem ok, w końcu jesteśmy tu tylko na nocleg. Przejechaliśmy dziś 900 km, do Karlskrony pozostało 850.


Budzimy się wyjątkowo późno jak na naszą podróż, bo dopiero około 9 rano. Niespieszne śniadanie, prysznic, zwijanie obozowiska. Dziś czeka nas wyłącznie przejazd, planujemy też zwiedzić samą Karlskronę, bo pewnie będziemy dużo przed czasem. Nawigacja sugeruje jazdę drogą E4 - autostradami w stronę Sztokholmu, przejazd przez wewnętrzne obwodnice szwedzkiej stolicy, dalszą jazdę wzdłuż wybrzeży Bałtyku, aż na samo południe kraju. Mimo znacznej odległości powinniśmy ten odcinek pokonać w 9-10 godzin i to wliczając przerwy. 

Trasa jest dość nudna, ale jaka może być? Zwykła jazda, bez żadnych ciekawych miejsc. Droga momentami nawet nie jest ekspresowa, ale mocno ruchliwa, co dość mocno ogranicza średnią. Pełno na niej skrzyżowań, miejscowości, fotoradarów. Są też długie odcinki mające na zmianę dwa pasy w jedną stronę i jeden w drugą. To gorsze rozwiązanie, niż gdyby droga była dwupasmowa, wyprzedzać można tylko na krótkich odcinkach, a sznury TIR-ów i kamperów dość mocno tamują szybszy ruch. Mijamy Gavle, Uppsalę i zbliżamy się do Sztokholmu. Miasto z drogi prezentuje się... jak typowe szwedzkie miasto, czyli nic szczególnego. Dopiero bliżej centrum wygląda to już znacznie ładniej. Sam objazd centrum w gęstym ruchu, ale i też widoki z okien są bardzo ładne, bo miasto jest położone na szeregu wysp. Rozśmiesza nas zjazd do miejscowości "Kungens Kurva". 

Za Sztoholmem droga odbija na zachód, do Nyköping i Norrköping. To drugie okazuje się jakimś mocno trudnym nawigacyjnie miastem i przyznam, że gdyby jechać tylko patrząc na oznaczenia dróg, to łatwo by można zgubić kierunek. Pomaga jednak nawigacja w telefonie. Zmieniamy drogę na E22, jedziemy dalej na południe. Miasteczko Söderköping to dłuższy korek. Trasa wiedzie przez samo centrum, wszystko o tej porze blokują liczne światła. Ustalamy, że gdzieś przed Karlskroną musimy zjechać, może gdzieś nad Bałtyk, coś jeszcze zobaczyć i odpocząć. Jednak kawałek dalej, na kolejnym odcinku "na zakładkę" mija nas straż pożarna na sygnale. Zjeżdżam na pobocze, bo wszyscy przede mną stają. Co się stało? Wypadek? Nie wiem, ale straż staje dosłownie 150 m przed nami. Co więcej, droga jest też blokowana za nami, by nikt tu już nie wjechał. A my tkwimy jak w pułapce, nie ma jak zawrócić, bo jest tu bariera na środku. Okazuje się, że to nie jest żaden wypadek, tylko strażacy coś sobie sprzątają, jakiś olej czy coś, po wypadku który był tu wiele godzin temu. Co za idiotyzm, czemu nie wypuszczą tych 30 samochodów, którym zagrodzili wyjazd? Szczególnie, że za nami i tak drogę zamknięto, organizując objazd. Jakiś Szwed nie wytrzymuje, cofa się i zawraca przez przerwę w barierze. potem kolejny, kolejny. W końcu robię to i ja. Jak się okazuje, w Szwecji służby nie są zbyt mądrze zorganizowane i robią problem z niczego. Nawigacja znajduje objazd przez miasteczko i kilka minut później wyjeżdżamy na drogę już za miejscem "wypadku". Straciliśmy dobrą godzinę.

Zjeżdżamy z drogi w okolicy miasteczka Figelholm, przy północnym skraju Olandii. Chwilę błądzimy, nawigacja głupieje. Wyłączam ją ze złością i kierując się własnym zdrowym rozsądkiem już bez problemów docieram na miejsce. Miasteczko jest typowo turystyczne, spokojne, jest tu niewielka marina. Robimy sobie godzinny spacer, w pobliskim markecie robimy ostatnie zakupy. Pora ruszać dalej. Czasu jest dużo, a do Karlskrony pozostało jakieś 200 km. Robi się pusto, ruch maleje. Nawigacja uparcie usiłuje nas wypychać na jakieś podrzędne drogi, ja uparcie ignoruję jej wskazania. Najciekawsze jest to, że wskazując boczną drogę wskazuje jednocześnie że będzie np. "wolniej o 45 min.". Kto to wymyślił i w jakim celu. Nie dość, że dookoła, to o wiele wolniej. Po co komu taka propozycja trasy? Owszem, przed Karlskroną jest jakaś przebudowa drogi, ale nie ma tam żadnego ruchu i przejeżdżamy płynnie, lekko tylko zwalniając.

W samej Karlskronie jedziemy do centrum miasta. Mam dość Szwecji, dość jej architektury i miast. Ale Ma upiera się by zwiedzić i tą miejscowość, choć ja i Flo mamy odmienne zdanie. Kłócimy się już o to. Znajdujemy jakiś parking w centrum, oczywiście płatny aplikacją, która przez dobre 10 minut nie może zrealizować płatności. W końcu się udaje. Obchodzimy centrum miasta, jakieś uliczki, rynek, dochodzimy do muzeum morskiego. Nic specjalnego, zresztą niewiele jest na świecie miast, które są dla mnie czymś co jest warte zwiedzania. W dodatku pełno tu czegoś, co nazywam narodowym sportem Szwedów. Stare gruchoty, które oni pucują, polerują i jeżdżą nimi w kolumnach, wydzierając się. Można to zjawisko spotkać wszędzie, w całym kraju. Albo nie rozumiem tej nacji, albo jestem już zbyt zmęczony. Szwecja ma może i piękną przyrodę, ale to jedyna rzecz, która mnie w tym kraju zachwyca.

Jedziemy do portu, który jest położony w innej części miasta. Tu już idzie sprawnie, od razu dostajemy karty pokładowe i ustawiamy się na placu do wjazdu. Nasz prom już jest, właśnie zjeżdżają z niego samochody. W końcu i my wjeżdżamy, bierzemy ze sobą rzeczy do spania. Idziemy do promowej restauracji, bo jesteśmy porządnie głodni. Cena obiadu wcale nie jest jakaś szczególnie wysoka, niewiele wyższa niż w restauracji gdzieś w Polsce. Jesteśmy padnięci i kładziemy się spać.




Rano znów budzi nas "I am sailing". Teraz jednak jest już po 8, jesteśmy lepiej wyspani. Idziemy na śniadanie, potem jeszcze wychodzimy na pokład, obserwować jak wpływamy do gdyńskiego portu. Schodzimy na pokład samochodowy i ruszamy w drogę. Przejeżdżamy do trójmiejskiej obwodnicy, tankujemy do pełna. Jest tu jednak duży korek, sama trasa jest w dużej przebudowie i jest w wielu miejscach pozwężana. Tym razem jadę na trasę S7, jest ona znacznie krótsza, choć też za Płońskiem jest w wielkiej przebudowie. Jedzie się dobrze, szybko, jest też wręcz gorąco w porównaniu ze Skandynawią. Odcinek do Warszawy wydaje mi się śmiesznie krótki w porównaniu z poprzednimi. Mimo korków za Płońskiem pokonujemy go sprawnie i przed 14 jesteśmy na miejscu.


Pokonaliśmy około 6500 kilometrów, dotarliśmy na Senję, Vesterålen i Lofoty, które były głównym celem wyprawy. Pogoda była dość sprzyjająca, nie padało jakoś szczególnie. Siłą rzeczy taka podróż jest dość męcząca, ale opłaciła się, bo zobaczyliśmy wspaniałe miejsca. Dla mnie wszystkie te miejsca były odwiedzone już po raz drugi, ale tym razem mogłem znacznie bardziej je eksplorować i to mi się podobało. Czy wrócę w te rejony? Pewnie tak, ale pewnie w innej porze roku i nie pokonując takich dystansów samochodem.