niedziela, 29 września 2019

Rowerowe podsumowanie września i 41. Maraton Warszawski


Wrzesień jak co roku okazał się dość aktywnym miesiącem. Niestety tym razem aktywność przypadła na moją pracę. Udało się co prawda wyskoczyć na cztery dni w Tatry, ale nie udało się nawet zbliżyć do ilości kilometrów pokonanych w zeszłym roku biegiem lub rowerem. Trudno, są rzeczy najważniejsze i bardziej najważniejsze ;) Praca w tym miesiącu była jednak priorytetem.

Rowerem pokonałem zaledwie 270 km. To jest już nie śmieszne, to jest wręcz tragiczne. Przypomnę, że w tym roku miałem rowerowe wycieczki gdzie podobny dystans pokonywałem w JEDEN dzień. A nie w cały miesiąc. Bieganie też nie było jakoś szczególnie mocno zaakcentowane, bo to ledwie około 100 km, jeśli doliczyć to co przeszedłem w Tatrach to 160 km.

Mapka pokazuje moje rowerowe przejażdżki powyżej 30 km. Tak - przejażdżki. Najdłuższa miała 65 km, więc trudno to inaczej nazwać.


Nadchodzi jednak piękna polska złota jesień, teraz mam nadzieję uda się pojeździć nieco więcej. To moja ulubiona pora roku, a mam w głowie plan na kilka dłuższych wycieczek.

Ostatni weekend września to tradycyjnie Maraton Warszawski. To mój 9 bieg maratoński. Jestem przygotowany chyba najgorzej od lat. Nie miałem czasu regularnie biegać, nie miałem żadnego planu treningowego, który bym w tym roku realizował. Po prostu biegałem kiedy był czas. W dodatku od kilku dni bierze mnie jakieś choróbsko - boli mnie gardło i mięśnie, jestem wyraźnie słabszy i czuję, że mam stan podgorączkowy. Czy w ogóle bieg maratoński ma sens w takiej sytuacji? No trudno, mam pakiet startowy, pokonam go, ale mogę chyba zapomnieć o jakimkolwiek wyniku. Pewnie połowę trasy przejdę.

29 września o 9 rano jestem na ulicy Konwiktorskiej i ruszam. Ustawiam się w strefie 4 h 30 min, choć nie łudzę się, że dobiegnę w takim czasie. Na szczęście pogoda jest znośna - chłodno, sucho i nie ma wielkiego słońca. Co z tego, jak już po kilku kilometrach odczuwam zmęczenie? No ale zaciskam zęby i biegnę dalej. Ciekawe kiedy dopadnie mnie słynna maratońska "ściana"?

Trasa jest bardzo podobna do zeszłorocznej, organizatorzy starają się by już w następnych edycjach się nie zmieniała. Jest na niej sporo podbiegów pod rożne skarpy i wiadukty, jest więc dość wymagająca. O dziwo im dalej, tym biegnie mi się lepiej. Mijam grupę biegaczy wraz z "zającem" na 4 h 30 min. Zbliżam się do 20 km, a oni są spory kawałek za mną. I nie czuję teraz jakiegoś wielkiego zmęczenia, aż dziwne. Postanawiam utrzymać to tempo i pobiec poniżej 4 h 30 min, choć wiem, że najgorsze jest ostatnie 5-7 km i to, że teraz mam takie tempo nie oznacza, że wytrzymam je do końca.

Mijam Żoliborz, kolejne podbiegi. Moje tempo nieco spada, na Wisłostradzie dogania mnie grupa biegnąca na 4 h 30 min. Twardo jednak trzymam się kilka metrów za nimi. Już ponad 30 km za mną. Dochodzi jednak powolny kryzys. Już 35 km, grupa nieubłaganie się oddala, nie daję już rady utrzymać tego tempa. Znów podbieg, znów praska strona. Ostatni podbieg na most Świętokrzyski. Ostatnie dwa kilometry, już wszystko zaczyna boleć. Wreszcie meta. Czas 4 h 39 min oczywiście nie jest żadnym wynikiem, ale biorąc pod uwagę mój ogólny brak treningu i przeziębienie - mogę być naprawdę zadowolony. Co ciekawe, gdybym dobiegł 20 sekund wcześniej... byłbym 100000 finiszerem Maratonu Warszawskiego i dostałbym fajną nagrodę! Niestety, dostaje ją ktoś inny. Niech mu służy :)




Na mecie medal, jakieś izotoniki. Kilka zdjęć i ruszam do domu. Cieszę się, że mimo złego samopoczucia rano, znalazłem w sobie tyle sił, by bez większego marudzenia pokonać trasę. To jedyny miejski maraton jaki biegam, takie imprezy mnie wręcz odstraszają - jest strasznie głośno, kolorowo, masowo i tak naprawdę poza faktem biegu ulicami mojego miasta nie widzę w tym wielkiej przyjemności. Zdecydowanie wolę maratony wojskowe - kameralne i dla twardzieli. Już za dwa miesiące kolejna edycja Maratonu Komandosa w Lublińcu. Dzisiejszy bieg mogę traktować jako całkiem solidny trening do tamtego.

sobota, 21 września 2019

Wrześniowy wypad w Tatry


Połowa września to zaplanowany niedawno wyjazd w Tatry. Mam jechać tam sam, ale na miejscu mają dołączyć do mnie Andrzej i Robert. Andrzej to mój szwagier, wytrawny rowerzysta i taternik w pełnym tego słowa znaczeniu - nie tylko chodzi po górach, ale też wspina się. Robert to jego wieloletni kolega od liny i górskich wypraw. Tym razem jednak nie planują wspinaczek, tylko ambitne wycieczki turystyczne na wyższe tatrzańskie szczyty, na które nie prowadza już turystyczne szlaki. W grupie zawsze raźniej, szczególnie jeśli idzie się z osobami z większym doświadczeniem. Gdy chłopaki dotrą na miejsce, mamy zamiar wspólnie zaatakować jakieś bardziej ambitne cele niż Giewont ;) Jednak pierwszy dzień pobytu będę sam, mogę więc zrobić jakąś "rozgrzewkową" wycieczkę.

Wyjeżdżam z Warszawy w poniedziałek, około południa. Pogoda jest niezła, ale w połowie trasy dopada mnie taka senność, że po prostu muszę gdzieś pod Kielcami zatrzymać się i zdrzemnąć 20 minut. Po prostu nie jestem w stanie prowadzić i utrzymać skupienia. Drzemka działa właściwie, dalsza trasa nie stanowi już dla mnie problemów. Do Krakowa docieram w godzinach szczytu i przejazd przez miasto zajmuje ponad godzinę. Koszmar! Wreszcie jednak Zakopianka i znów jadę szybciej. W Rabce zjeżdżam jeszcze z trasy w poszukiwaniu kantoru, by zaopatrzyć się w kilka euro, które mogą przydać się na Słowacji. Udaje mi się w ostatniej chwili, bo pani już zamyka, ale dla mnie robi jeszcze wyjątek. Ostatnie kilometry wloką się, ale w końcu docieram do Zakopanego. Uff... trasa nie jest jakaś bardzo długa, raptem 400 km, ale zawsze ciągnie się niemożliwie. Nastawiam budzik na 4:30 rano i kładę się spać.

Gdy wstaję jest jeszcze zupełnie ciemno. Moim celem na dziś jest jeden z najtrudniejszych szlaków w całych Tatrach - grań Rohaczy. Zwany jest też "Orlą Percią Tatr Zachodnich" bo trudności zbliżają go do słynnego polskiego odpowiednika. Pakuję do samochodu plecak i ruszam na zachód. W Chochołowie przekraczam słowacką granicę i po dłuższej chwili jazdy docieram przez Orawice do Zuberca. Drogę znam niemal na pamięć, w lipcu pokonywałem ją rowerem, zresztą nie po raz pierwszy. Samochodem jednak o wiele łatwiej ;) W Zubercu skręcam na wschód, w Dolinę Zuberską i potem w Rohacką. Na Słowacji można wjechać w kilka tatrzańskich dolin i dotrzeć dość daleko. Dolina Rohacka jest chyba rekordowa pod tym względem. Docieram wreszcie do wielkiego, o tej porze kompletnie pustego parkingu.

Zostawiam samochód i ruszam asfaltową drogą w górę doliny. Dopiero świta, wokoło nie ma żywego ducha. Tylko z lasu słychać basowe porykiwanie. Wiem jednak, że to nie żadne niedźwiedzie, tylko jelenie. Pogoda jest taka sobie - mgła, siąpiący deszcz. Prognozy mówią jednak o możliwych rozpogodzeniach w późniejszej części dnia.


Trasa bez żadnych widoków jest nudna, pokonuję ją szybkim krokiem. W dolinie jestem sam, nie mijam nikogo. Wreszcie docieram do Tatliakowej Chaty, zwanej inaczej Bufetem Rohackim. Kiedyś było tu schronisko, obecnie jest tylko bufet, nie ma możliwości noclegu. Na razie jest zamknięta.



Ruszam w górę Doliny Smutnej, bo tak nazywa się wyższe piętro Doliny Rohackiej. Momentami widać zbocza gór piętrzących się przede mną - Rohacza Płaczliwego, Ostrego i Wołowca. Szybko jednak z dołu napływa chmura, która znów wszystko zakrywa. Co gorsza zaczyna dość intensywnie padać. Już nawet w myślach godzę się z tym, ze wejdę tylko na Rohacz Płaczliwy i wrócę, bo bez sensu będzie moknąć, skoro i tak nie będzie widoków.



Idę coraz wyżej, dolina jest zbliżona do tych znanych z Tatr Wysokich - piargi i gołe skały. To chyba najbardziej dzika część Tatr Zachodnich. Zakosy ścieżki wyprowadzają mnie w końcu na Smutną Przełęcz.



Tu krótka przerwa, batonik na wzmocnienie. Deszcz o dziwo przestaje padać, choć widoków nadal nie ma. Ruszam granią w górę, w stronę Rohacza Płaczliwego. Dość szybko zaczyna wzmagać się wiatr, który odwiewa mgłę.Wreszcie widzę mój cel! W w dole rozległa Dolina Żarska i widoczne w oddali bloki Liptowskiego Mikułasza.







Grań w tym miejscu nie jest trudna, choć trzeba pokonać kilka skalnych progów, gdzie trzeba sobie pomóc rekami. Wreszcie skalisty wierzchołek, na którym staję po kilku minutach marszu przeplatanego wspinaczką.



Widoków nie ma specjalnych, wszystko okrywa kolejna chmura, którą przywiał wiatr. Na szczycie jest metalowa tabliczka informująca co widać i w jakiej odległości. Teraz jednak informacje są nieprzydatne.




Schodzę w dól skalistą granią. W końcu kolejny podmuch wiatru odkrywa mój kolejny cel - Rohacza Ostrego. Góra jak na Tatry Zachodnie jest bardzo stroma i skalista, w dodatku zbudowana z granitu. To właśnie tu będą największe trudności szlaku. Teraz jednak największą przeszkodą staje się wiatr, który zaczyna uderzać we mnie z siłą huraganu.



Minąwszy przełęcz podchodzę granią, mijając co i rusz skalne progi. Rohacz Płaczliwy, który został już za mną, stąd prezentuje się chyba najbardziej imponująco.



Wreszcie docieram w okolice szczytowych partii Rohacza Ostrego. Jest tu kominek i łańcuch, który ułatwia jego pokonanie. Po chwili wspinaczki staję na szczycie.

 
Dalsza droga to kolejny ubezpieczony łańcuchami kominek prowadzący w dół, a potem kolejny prowadzący w górę.  Nie są to aż tak duże trudności jak na Orlej Perci, ale jak na Tatry Zachodnie to niewątpliwie ewenement. Po chwili oczom moim ukazuje się słynny Rohacki Koń.



Grań w tym miejscu zwęża się do ostrej, poszarpanej krawędzi. W obie strony pionowe, kilkudziesięciometrowe urwiska. Koń ma dobre 20 metrów długości i niewątpliwie dla osób z lękiem wysokości byłby bardzo trudną przeszkodą. Pokonuję go od strony południowej, chwytając za skalną krawędź rekami, czasem pomagając sobie chwytem za łańcuch. Przyznam ze Koń robi wrażenie, ale bez problemów docieram na jego drugi koniec. Nie pomaga tylko bardzo silny wiatr, który wręcz usiłuje mnie z niego zdmuchnąć w przepaść.





Teraz kolejny łańcuch w kolejnym kominku. Stopni tu prawie nie ma, trzeba mocno wywiesić się trzymając łańcucha. To miejsce jest dość problematyczne, ale pokonuję je i schodzę na półkę poniżej.




Dalsza droga nie ma już większych trudności niż skaliste progi i kruchy teren. Docieram w końcu na Jamnicką Przełęcz. Teraz już zwykłe podejście w gęstej mgle na szczyt Wołowca.  Dłuższa chwila marszu i jestem. Docieram do polskiej granicy. Tu spotykam pierwszych turystów tego dnia. Niestety widoków nie ma żadnych. Wieje jednak nieziemsko.



Teraz kieruję się granią w kierunku Rakonia. Im niżej jestem tym więcej się odsłania, ale też... tym silniej wieje. Ciężko wręcz iść. Zapinam szczelnie kaptur, bo trudno inaczej byłoby to wytrzymać.






Mijam Rakoń i opuszczam granicę polsko-słowacką. Szerokim grzbietem docieram na przełęcz Zabrat. Tu wiatr cichnie, mogę wreszcie zdjąć kurtkę. Schodzę w dół, w stronę Bufetu Rohackiego. Pogoda wyraźnie się poprawia. Po dłuższym marszu docieram do bufetu, gdzie robię sobie krótką przerwę. Idę też nad pobliski Tatliakowy Staw, który prezentuje się bardzo ładnie.



O tej godzinie w dolinie jest nieco ludzi, ale ciężko to nawet porównać do jakiejkolwiek polskiej doliny. Za to cenię Słowację - za spokój i ciszę. Ruszam w dół, ciesząc oczy piękną pogodą. Dzwoni do mnie Andrzej, umawiamy się wstępnie na jutro. Docieram wreszcie do samochodu i ruszam w drogę powrotną do Zakopanego. Po niemal godzinie jazdy jestem na miejscu. Szybka wczesna kolacja, jakiś spacer po okolicy i kładę się spać. Jutro znów czeka mnie pobudka przed świtem.


Budzik dzwoni o 4:30. Szybkie śniadanie, pakowanie i wsiadam do samochodu. Czeka mnie kilkadziesiąt kilometrów jazdy do Tatrzańskiej Łomnicy, gdzie umówiłem się z chłopakami. Mamy dziś iść na Kieżmarski Szczyt, który liczy 2558 m n.p.m. i jest szósty co do wysokości w Tatrach. Na wierzchołek nie prowadzi żaden znakowany szlak, ale wejście jest łatwe i nie wymaga wspinaczki. Martwi mnie jednak pogoda - wieje bardzo mocno, jest bardzo zimno. Gdy docieram na parking w Tatrzańskiej Łomnicy szczyty schowane są w chmurach, a to co wystaje poniżej jest ośnieżone. To może znacznie skomplikować sprawę.

Chłopaki już są, ruszamy od razu w górę. To jeszcze nawet nie turystyczny szlak, a jedynie dolna część nartostrady. Jest tu asfaltowa droga. Docieramy do pośredniej stacji dolnego odcinka kolejki gondolowej. Tu asfalt się kończy, a my podchodzimy coraz bardziej stromym zboczem po narciarskim stoku. Budynki górnej stacji kolejki gondolowej i obserwatorium astronomicznego są  coraz bliżej. Wreszcie docieramy do czerwono znakowanej ścieżki. To Tatrzańska Magistrala - szlak będący odpowiednikiem polskiej Ścieżki nad Reglami, ale biegnący momentami znacznie wyżej. Tu wysokość przekracza 1700 m n.p.m. Po chwili docieramy do niewielkiego schroniska - Skalnatej Chaty.


Jest zimno, pada śnieg. Termometr pokazuje zero stopni. Odczuwalna temperatura jest jeszcze niższa, z powodu wiatru i wilgotności. Schronisko jest jeszcze zamknięte. Czytamy informację o rekordach chatara Skalnatej Chaty - Laco Kulangi. Jako tatrzański tragarz wniósł w ciągu swojego życia... milion kilogramów ładunków! A największy pojedynczy ładunek to ponad 200 kg.


Ruszamy dalej, mijamy budynki stacji kolejki linowej na szczyt Łomnicy. Góry nie widać, tonie w mgle i śniegu. Liczy 2634 m n.p.m. i jest druga co do wysokości w Tatrach. Naszego celu, czyli Kieżmarskiego Szczytu oczywiście również nie widać. Ruszamy jednak w górę Magistralą, licząc że pogoda się poprawi. Omijamy zamglony Łomnicki Staw.


Szlak trawersuje potężne gołoborza pokrywające zbocza Huncowskiego Szczytu. Musimy je minąć i wejść w leżącą dalej Huncowską Dolinkę. Wieje coraz mocniej, nic nie widać... słabo to wygląda. Wreszcie docieramy do miejsca, gdzie opuszczamy znakowany szlak i ruszamy w górę dolinki. Idzie się tu gorzej - jest sporo kamieni i trawek, pokrytych teraz sporą warstwą świeżego śniegu. W dodatku cały czas pod wiatr, który wzmaga się coraz mocniej. To niecałe 2000 m n.p.m., a co będzie 600 m wyżej? Słabo to widzę, na szczyt w takich warunkach pewnie nie da się wejść, albo będzie to bardzo niebezpieczne. Co gorsza nic z niego nie zobaczymy. Bez sensu. Zatrzymuję się i przepraszam kolegów, ale rezygnuję z dalszego parcia w górę. Oni też nie są zbyt przekonani, no ale idą dalej. Ja kieruję się znów w stronę Magistrali, do której docieram po kilkunastu minutach.




Zostały mi dwa zakosy szlaku i jestem na niewielkiej przełęczy pod Rakuską Czubą. Tu Magistrala schodzi ostro w dół, do Doliny Kieżmarskiej. Jednak to właśnie stamtąd najmocniej dmucha. Wiatr jest tak silny, że w dół ciężko po prostu iść! Ponadto potwornie wychładza, wystarczy minuta bez rękawiczki, by palce traciły czucie. Zdobywam wierzchołek Rakuskiej Czuby (2039 m n.p.m.) i ruszam Magistralą z powrotem w stronę Łomnickiego Stawu. Co ciekawe, sporą część chmur przewiało.




Raz na jakiś czas zatrzymuję się i kostniejącymi dłońmi robię jakieś zdjęcia, bo zaczyna coraz mocniej odwiewać masyw Kieżmarskiego Szczytu.


Iście arktyczne warunki dość szybko łagodnieją gdy chowam się za zbocze Huncowskiego Szczytu. Wiatr uspokaja się, wychodzi słońce. Niesamowita zmiana. Zastanawiam się nawet czy nie wejść na Huncowski Szczyt, ale w końcu rezygnuję z pomysłu. Tam na górze będzie z pewnością wiało, a ja mam już tego dość. Dochodzę z powrotem nad Łomnicki Staw. Teraz wygląda zupełnie inaczej, szczyty Łomnicy i Kieżmarskiego wspaniale się nad nim prezentują.


Ruszam w dół, ale tym razem nie nartostradą, a Magistralą na południe, w stronę Starego Smokowca. W ten sposób nadkładam drogi, ale zejście jest ładniejsze i łagodniejsze. Obchodzę Łomnickie Ramię, skręcam w stronę wylotu Doliny Staroleśnej i Zimnej Wody. Bardzo ładnie prezentuje się stąd Pośrednia Grań, która rozgranicza obie te doliny.


Mijam Wielki Wodospad, który aktualnie nie wygląda zbyt okazale, bo wody w nim jest niewiele. Obniżam się dalej i dochodzę do Rainerovej Chaty.


Teraz jednak zamiast iść do Hrebienoka i asfaltową drogą do Smokowca, ruszam na wschód szlakiem do Tatrzańskiej Leśnej. Prowadzi wzdłuż kaskady wodospadów Staroleśnego Potoku. W sumie bywałem w okolicy dziesiątki razy, ale tym szlakiem nigdy nie szedłem.


Szlak zamienia się wkrótce w nieciekawą, błotnistą ścieżkę w lesie. Mam już go serdecznie dość. Muszę jednak pokonać tak prawie trzy kilometry, zanim docieram do szosy. Teraz jeszcze kolejne trzy kilometry marszu do Tatrzańskiej Łomnicy. Dostaję SMS od Andrzeja - chłopaki weszli tylko na przełęcz pod Huncowskim Szczytem i też odpuścili dalszą drogę bo warunki były zbyt ciężkie. Jednak na parkingu ja będę o wiele szybciej, więc tylko ustalamy że jeszcze się spiszemy co do jutrzejszych celów.

Docieram wreszcie na parking, ruszam w stronę Zakopanego. Jadę przez Jurgów i nie mogę sobie odmówić zdjęcia Tatr Bielskich z Wojtasowej - wyglądają bardzo ładnie przyprószone pierwszym śniegiem.


Mijam Jurgów, Brzegi, Bukowinę, Poronin i wreszcie Zakopane. Jem jakiś obiad, odpoczywam. Ustalam z Andrzejem, że jutro spotkamy się na parkingu Popradske Pleso, jeśli warunki się nie poprawią to tam jest kilka znakowanych szlaków. Jeśli będzie lepiej, to spróbujemy wejść na Mięguszowiecki Szczyt Wielki.


Budzik dzwoni o 4:15. Wieje mocno, w szyby dzwoni deszcz ze śniegiem. Czy w tych warunkach ma sens atak na tak ambitny cel jak Mięguszowiecki Szczyt? Nie wiem. Biorę ze sobą kask, ale wątpię by była potrzeba zakładania go na głowę. Ruszam przez ciemne ulice Zakopanego. Docieram do Kozińca i... niespodzianka. Otwarte wczoraj rondo dziś jest... rozkopane. Mimo że wszystkie tabliczki informują że jest tędy przejazd. Cholera! Zły jadę na dół Zakopanego - wygląda na to że jedyną drogą na Słowację jest teraz trasa przez Poronin i Bukowinę. Ale to oznacza, że spóźnię się i nie zdążę na 6:15, tak jak wczoraj ustaliliśmy. Piszę SMS, by nie śpieszyli się. Mijam granicę, oczywiście jak na złość w Zdziarze trafiam na czerwone światła na odcinkach z wahadłowym ruchem. Trasa wydłuża się czasowo, na parking docieram o 6:40, ale chłopaki wiedząc że się spóźnię dotarli tu chwilę przede mną.

Ruszamy w górę Doliny Mięguszowieckiej. Pogoda jest ładniejsza niż wczoraj, choć wyżej w górach widać spore ilości śniegu. Co gorsza wieje równie mocno. No ale jest szansa, że podobnie jak wczoraj pogoda się poprawi w dalszej części dnia.


Cztery kilometry marszu mijają nam bardzo szybko. Przy Popradzkim Stawie odchodzi tu szlak w stronę doliny Hińczowych Stawów i na Rysy. Są tu drewniane nosiłki z załadowanymi już niewielkimi ładunkami. Kto chce sprawdzić jak wygląda praca tragarza - może założyć je na plecy i wnieść do Chaty pod Rysami. Za taką "usługę" na miejscu czeka darmowa herbata.


Ruszamy w górę. Docieramy do miejsca gdzie szlaki się rozchodzą. Pogoda psuje się, zaczyna padać śnieg a chmury szczelnie zasnuwają i niebo i góry. Na szczęście wiatr jest umiarkowany i nie dokucza teraz w zauważalny sposób. Docieramy po skalnych bulach do Doliny Hińczowych Stawów, która leży na wysokości ponad 1900 m n.p.m.


Nad Wielkim Hińczowym Stawem rozdzielamy się. Andrzej idzie ze mną od razu na Koprowy Wierch. Robert rusza pod Mięguszowieckie Szczyty. Też wątpi czy w tych warunkach da się coś podziałać, ale chce zrobić rekonesans trasy.


Idziemy z Andrzejem w górę, na Wyżnią Koprową Przełęcz. Obok nas widać dwie kozice, które skubią trawę przy ścieżce. Jesteśmy coraz wyżej, pod nami Mały Hińczowy Staw. W końcu przełęcz. Do szczytu zostało 45 minut drogi. Teraz czeka nas marsz kamienistym zboczem.




Wiatr na szczęście niemal zupełnie cichnie. Ruszamy wyżej, docieramy w końcu do wąskiej skalistej przełączki. Pod nami wielka przepaść, gdzieś w dole widać wody stawu. Latem to miejsce nie przysparza żadnych trudności, ale teraz trzeba uważnie stawiać kroki, by nie pojechać w dół i nie polecieć.





Powyżej przełączki znów robi się łatwiej, choć idziemy czujnie. Po skalistych blokach docieramy w końcu na szczyt Koprowego Wierchu. Mleko i padający śnieg. Widoków żadnych, widać tylko kilkadziesiąt metrów w dół.




Po chwili ruszamy z powrotem. Nie ma sensu tu siedzieć. Docieramy znów na przełączkę i nagle... wiatr przewiewa chmury, a my zatrzymujemy się na dłuższą chwilę. Widoki są wspaniałe - widać nieodległe Mięguszowieckie Szczyty i Przełęcz pod Chłopkiem, widać Rysy, Wysoką, Ganek, Gerlach, Kończystą, Szatana, Baszty, Hruby i Krywań. Żałujemy, że sam Koprowy zasłania stąd widok na kierunku zachodnim.










Sesja zdjęciowa trwa kilkanaście minut. Potem od zachodu zaczynają napływać nowe chmury, więc ruszamy w dół, w kierunku przełęczy. Z dołu podchodzi trochę ludzi, a wśród nich i Robert. Doszedł do ściany Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego, ale rzeczywiście warunki lodowo-śniegowe i mgła spowodowały, że rozważnie zrezygnował z dalszej drogi. Teraz idzie na Koprowy, a że z naszej trójki dysponuje największą wytrzymałością to wysokie tempo nie stanowi dla niego problemu. Umawiamy się, że z Andrzejem poczekamy na niego na Wyżniej Koprowej Przełęczy.


Pogoda znów się zaczyna psuć. Chmury ogarniają górskie szczyty. Znów zaczyna padać śnieg. Na samej przełęczy jest nawet całkiem zimno. Czekamy kilkanaście minut na Roberta, potem już w trójkę schodzimy do Wielkiego Hińczowego Stawu. Tu o dziwo pogoda znów się poprawia i znów wychodzi słońce. Jak w kalejdoskopie.





Piękna pogoda nie trwa długo, znów zaczyna padać śnieg. Nad Popradzkim Stawem jest to wręcz zamieć, nic nie widać. Postanawiamy zjeść w schronisku jakiś posiłek. Gulasz, knedle, vyprażany syr i kofola. Gdy wychodzimy przez schronisko... znów jest pięknie. Walka lata z zimą na całego.




Dalsza droga to zejście asfaltówką na parking. Świeci słońce, ale wyżej w górach, za nami, nadal wiszą ciemne chmury. Docieramy w końcu do samochodów. Żegnam się z chłopakami, ruszam w drogę powrotną do Zakopanego. Jest pusto, ale odległość sprawia, że jadę i tak ponad godzinę. Po dzisiejszej wycieczce odczuwam już zmęczenie, kładę się więc wcześniej spać. Jutro i tak powrót do Warszawy, jeśli pójdę w góry to tylko na krótką wycieczkę.

Rano wieje, jest zimno i wiszą ciemne chmury. Nie ma najmniejszego sensu nigdzie wychodzić. Niespiesznie się pakuję i około 10 wyjeżdżam. Pogoda teraz się poprawia, ale i tak jest już za późno. Powrót strasznie się ciągnie - rozbudowa Zakopianki, korki w Krakowie i za nim, potem godziny szczytu w Warszawie. Dostaję SMS od Andrzeja - atakowali Łomnicę, warunki do niczego, więc on odpuścił i poszedł na Łomnickie Ramię, ale Robert zdobył jej szczyt. Brawo za determinację! W domu jestem o 16:30 i przyznam, że ta trasa bardziej mnie zmęczyła niż wycieczki po górach!

Wyjazd okazał się całkiem udany, mimo niesprzyjającej pogody i odpuszczenia pozaszlakowych wyzwań. Wycieczki były całkiem udane, choć rzeczywiście w lepszych warunkach byłyby ciekawsze.