piątek, 29 czerwca 2018

Rowerowa wycieczka nad Zalew Zegrzyński

Dziś mam wolne całe popołudnie. Ostatnio niespotykana rzecz ze względu na nawał pracy. Postanawiam nieco rozprostować kości na rowerowej przejażdżce. Gdzie by tu dojechać? Myślę o zamku w Czersku, myślę o objechaniu poligonu w Starej Miłosnej, myślę o dojechaniu nad Zalew Zegrzyński. Wybieram w końcu tą ostatnią opcję. Pogoda jest ładna, ale wieje bardzo mocno z północy. Jadąc nad Zalew pokonam całą drogę pod wiatr, ale później będzie mi się dobrze wracało, jak będę już zmęczony.

Dysponuję czasem maksymalnie do 21:30. Gdy wyruszam o 17 stwierdzam, że dam radę bez problemów. Jednak w czasie jazdy zaczynam lekko powątpiewać czy mi się uda. Wiatr jest obezwładniający, udaje mi się z trudem utrzymywać 20 km/h a i to wyłącznie na gładkim asfalcie. Do tego jazda przez miasto w godzinach szczytu nie jest zbyt przyjemna. Jest głośno, na drogach dla rowerów też panuje spory ruch. Co i rusz staje się na światłach, co wybija z rytmu. Mimo, że wzdłuż lewego brzegu Wisły wiedzie bardzo wygodna rowerowa "autostrada" to celowo wybieram praską stronę. Na wiślanych bulwarach w ciepłe dni gromadzą się tłumy ludzi i ciężko przejechać nawet powoli. Pokonuję Wisłę mostem Łazienkowskim i kieruję się dalej na północ. Mijam Stadion Narodowy, Port Praski i skręcam w prawo, w ścieżkę prowadzącą w pobliżu ZOO. Dawno nie byłem przy słynnych "niedźwiedziach" w Parku Praskim. Często przyjeżdżałem tu jako dziecko, obserwować te zwierzęta. Dziś jednak ich nie ma, widocznie siedzą gdzieś w środku skalnych pomieszczeń. Jadę na północny wschód, wzdłuż ulicy Radzymińskiej. Mijam Targówek i skręcam w uliczki Zacisza. Przecinam tą spokojną dzielnicę, mijam w końcu Bródno i Trasę Toruńską. Jeszcze dość długi kawał przez osiedla Zielonej Białołęki i wreszcie trafiam w spokojne miejsce - drogę prowadzącą dokładnie na północ, wzdłuż kanału Żerańskiego. Asfalt wkrótce się kończy, a droga pozostaje ubitą szutrówką. Całe szczęście, że mam terenowe opony, bo jedzie się względnie komfortowo.




Kilkukrotnie zerkam na mapę i na zegarek. Trochę późno się robi. Postanawiam nie jechać terenowymi ścieżkami nad samym kanałem, a wyjechać na główną drogę prowadzącą do Nieporętu i tam mocniej nacisnąć na pedały.



Wiatr nadal prosto w twarz i nie odpuszcza. Ja też nie odpuszczam. Mijam wreszcie tabliczkę z napisem "Nieporęt", ale czeka mnie jeszcze kilka kilometrów przez samą miejscowość. Samochody stoją w wielkim korku, ja jestem o wiele szybszy. Wreszcie docieram do portu, przejeżdżam koło zacumowanych żaglówek i motorówek.


Jeszcze kilkaset metrów i jestem nad samą wodą. Wiatr tu jest jeszcze większy, ma w końcu otwartą przestrzeń. Na wodzie jest duża fala i mocno chlapie i na mnie, choć stoję dobre 2 metry od brzegu. Robię kilka zdjęć i uzupełniam zapas kalorii paczką kabanosów i jabłkiem. Czuję, że byłem solidnie głodny.






Pora jednak wracać i to w miarę szybko. Mam 2 godziny, a do domu jakieś 45 km. Na szczęście teraz wiatr wyraźnie pomaga. Bez żadnego wysiłku na drodze wyłożonej kostką rozpędzam się do 27-30 km/h i utrzymuje tą prędkość. Postanawiam wracać nieco inną trasą. Po przekroczeniu granic Warszawy odbijam w prawo, w stronę Białołęki Dworskiej. To niby administracyjnie Warszawa, ale teren jest typowo wiejski. Dopiero po kilku kilometrach zaczynają się pierwsze osiedla bloków.

Docieram wreszcie do Tarchomina. Mieszkałem tu kilka lat, z sentymentem patrzę na znajome okolice. Sporo się zmieniło. Przede wszystkim powstał nowy most - Most Północny. To właśnie nim postanawiam wrócić na drugą stronę Wisły. Widok na dziką w tym miejscu rzekę i zachodzące słońce jest przepiękny.



Dalsza droga to właśnie rowerowa autostrada wzdłuż wiślanego brzegu. Jedzie się bardzo dobrze, a pomaga wiatr wiejący w plecy. Jest 20:30, została mi godzina, więc już nie marudzę, tylko cisnę cały czas 30 km/h. I tak średnia prędkość wypadnie sporo niższa - dojdą światła, zwolnienia itp. Najgorszy odcinek - w okolicach Mostu Świętokrzyskiego, gdzie zawsze są tłumy ludzi udaje mi się pokonać w miarę gładko, choć rzeczywiście ludzi jest pełno. Potem już Dolny Mokotów, Stegny i Ursynów. O 21:30, zgodnie z planem jestem w domu.

Przejechałem 87 km ze średnią prędkością 21 km/h. Jak na rower górski na takim dystansie - nawet dobry wynik. W jedną stronę wiatr strasznie przeszkadzał, za to potem wydatnie pomagał. Szkoda, że gonił mnie czas i nie mogłem pojechać dalej na północ, wręcz objechać Zalewu. Tylko, że wtedy zrobiłoby się 150 km i na takiej trasie musiałbym jechać raz że spokojniej, dwa zrobić przerwę na jedzenie, a trzy - mieć na to czas, którego dziś nie miałem.

Ogólnie wycieczka bardzo udana :)

niedziela, 10 czerwca 2018

Svalbard 2018 - wyprawa do Arktyki

Początek czerwca 2018 roku spędzam w zupełnie odmiennym miejscu i klimacie. Od kilku lat najbardziej pociąga mnie surowa północ i tym razem docieram już nie do do wrót Arktyki, a w obszar całkowicie do niej należący. To archipelag Svalbard. W Polsce znany jest raczej jako Spitsbergen, ale tak naprawdę nazywa się Svalbard, a Spitsbergen (a dokładniej Spitsbergen Zachodni) to największa z wysp tego archipelagu. Zalicza się do niego również dość oddalona Wyspa Niedźwiedzia, położona w połowie drogi między Spitsbergenem i Nordkappem. Niektórzy zaliczają do niego również Jan Mayen, wyspę leżącą na Morzu Norweskim w dość dużej odległości, niemal w połowie drogi do Islandii.

Spitsbergen to jedyna z wysp Svalbardu na której znajdują się osiedla ludzkie. Należy podkreślić, że są to osiedla, a nie miasta. Całkowita ludność Spitsbergenu to ok. 2500 stałych mieszkańców. Najwięcej mieszka w Longyearbyen, norweskiej osadzie będącej "stolicą" Spitsbergenu - ok. 1500 osób. Drugim co do wielkości osiedlem jest rosyjski Barentsburg, gdzie mieszka ok. 450 osób. Obie osady związane są z górnictwem węgla kamiennego. Osiedlem wysuniętym najbardziej na północ jest Ny-Ålesund, ale jego ludność licząca ok. 100 osób to głównie osoby związane z badaniami polarnymi. Dawniej funkcjonowało również radzieckie a później rosyjskie miasto Piramida, położone w samym sercu wyspy. Liczyło ok. 1000 mieszkańców. Z kilku przyczyn, o których napiszę dalej - zostało ono opuszczone i obecnie jest miastem duchów. Podobnie jak radziecka górnicza osada Grumantbyen, również w czasach świetności mająca ok. 1000 mieszkańców. Sveagruva w której przebywa około 300 osób to właściwie nie tyle osobne osiedle, co największa kopalnia archipelagu wraz z towarzyszącymi jej budynkami socjalnymi - nie ma zasadniczo stałych mieszkańców, tylko dojeżdżają tu górnicy z Longyearbyen. Archipelag nie ma żadnej przynależności państwowej, choć zarząd nad nim sprawuje Norwegia. Osiedlać się tu jednak może każdy sygnatariusz Traktatu Spitsbergeńskiego z 1920 roku, a sygnowało go kilkadziesiąt państw, w tym Polska. To również sprawia, że Longyearbyen jest miejscowością w której mieszkają ludzie kilkudziesięciu narodowości :).

Położenie archipelagu w rejonie Arktyki, między 76 a 81 równoleżnikiem, sprawia że są to w ogóle najdalej wysunięte na północ osiedla ludzkie na świecie. Co prawda w Archipelagu Arktycznym w Kanadzie i na rosyjskiej Ziemi Franciszka Józefa są jeszcze dalej na północ wysunięte zamieszkałe miejsca, ale są to niewielkie bazy wojskowe a nie normalne osiedla. Na Svalbardzie panują typowo arktyczne warunki, choć i tu zaznacza się jeszcze wpływ Golfsztromu. Temperatury zimą spadają do -30 stopni i niżej, a latem osiągają maksymalnie ok. 10 stopni. 60% powierzchni Svalbardu pokrywają lodowce, a większość terenu to wysokie i nieprzystępne góry. Powietrze jest zazwyczaj bardzo suche i opady są niewielkie. Zimą archipelag od północnej strony łączy się z pakiem lodowym pokrywającym Ocean Lodowaty - można po nim dojść aż na biegun północny, odległy stąd o ok. 1200 km. Tak dalekie położenie za kołem podbiegunowym powoduje też, że przez 4 miesiące lata występuje tu dzień polarny, a przez 4 miesiące zimy noc polarna.

Wyjazd w tak niegościnny rejon nie wymaga jednak współcześnie organizowania ogromnej wyprawy polarnej. Do Longyearbyen są regularne loty pasażerskie z Oslo i czasem również z Tromsø. Nie są to najtańsze przeloty, ale można upolować dość okazyjne ceny. A na miejscu... można mieszkać w hotelu lub hostelu w Longyearbyen, można też za o wiele mniejsze pieniądze rozbić się w namiocie na kempingu. Hotele są też w Barentsburgu i w Piramidzie. Poszukiwacze przygód i prawdziwie dzikiej przyrody organizują tu sobie na własną rękę dłuższe, kilkudniowe wyprawy trekkingowe, spływy kajakowe po rzekach lub po wodach morza. Są też oczywiście podobne wyprawy oferowane przez biura podróży, zapewniające wszystko, w tym sprzęt i opiekę przewodnika. Zawijają tu również duże statki wycieczkowe, ze "zwykłymi" turystami, totalnie czasem nieprzygotowanymi na lokalne warunki. Arktyka stała się dostępna dla przeciętnego człowieka.

Jako że mam spore doświadczenie turystyczne, ale niewielkie polarne, postanowiłem zasmakować tej Arktyki w dość delikatny sposób. Zorganizować się samodzielnie, spać w namiocie, ale skorzystać też z lokalnych usług, jak rejsy małym statkiem do Barentsburga czy Piramidy. A za cel wycieczek w teren wybierać okoliczne góry. Mam tylko 6 dni czasu, jadę z równie niedoświadczonymi arktycznie znajomymi - rozsądek nakazuje umiarkowane trudności podejmowanych wycieczek.

Wspomnę tu też, że na Svalbardzie żyje ponad 3000 niedźwiedzi polarnych. Te zwierzęta to największe lądowe drapieżniki na świecie. Ich liczba jest większa niż stałych mieszkańców! Co prawda raczej trzymają się rejonów skutych lodem, gdzie polują na foki, ale przemieszczają się po całym archipelagu i regularnie są widywane nie tylko w bezpośredniej bliskości ludzkich osad, ale również na ich uliczkach. Stanowią one bardzo poważne zagrożenie, bo są niemal wiecznie głodne i niemal wiecznie ciekawskie lub agresywne. Bliskie spotkanie nie raz kończyło się tragicznie dla ludzi. Dlatego by bezpiecznie poruszać się poza "miastem" należy mieć ze sobą broń i to nie byle jaką, bo karabin o kalibrze minimum .308 Win. Pistolet to za mało by skutecznie zatrzymać niedźwiedzia. Można go raczej tylko nim zranić, co jeszcze bardziej zwiększy niebezpieczeństwo. Skąd jednak wziąć broń? Na Svalbardzie to dość proste - można ją po prostu wypożyczyć. Aby jednak móc ją wypożyczyć, należy o tym pomyśleć sporo wcześniej, zanim się tam udamy. Musiałem uzyskać z sądu zaświadczenie o niekaralności, dokonać tłumaczenia przysięgłego i wypełnić odpowiedni formularz. Potem wszystkie te dokumenty wysłać drogą mailową do Gubernatora (Sysselmanna). Po kilku dniach dostałem odpowiedź, że zgoda na wypożyczenie broni została mi udzielona. Pamiętać należy, że niedźwiedzie to zwierzęta niebezpieczne ale zarazem chronione. Zabić go można wyłącznie w krytycznej sytuacji, gdy nie ma innego wyjścia. Dlatego wraz z karabinem należy mieć środki odstraszające - petardy błyskowo-hukowe lub pistolet sygnałowy. Najpierw należy próbować niedźwiedzia odstraszyć. Dopiero jeśli to nie pomoże i niedźwiedź atakuje - mamy prawo użyć broni. I procedura mówi wyraźnie - użyć jej tak by niedźwiedzia zabić. Aby być tego pewnym należy strzelać dotąd, aż rzeczywiście padnie martwy - co czasem oznacza wystrzelenie kilku karabinowych naboi! Gdyby taka sytuacja miała miejsce należy bezzwłocznie powiadomić Gubernatora przez telefon lub gdy jesteśmy poza zasięgiem sieci - przez urządzenie satelitarne. Przylatuje śmigłowiec i prowadzone jest szczegółowe śledztwo. Jeśli okaże się, że nie zachowaliśmy procedury i zabiliśmy niedźwiedzia niepotrzebnie - czeka nas bardzo wysoki mandat. Pytanie czy człowiek nienawykły do używania broni w sytuacji zagrożenia życia będzie potrafił opanować stres i sobie poradzić. No ale zawsze lepiej mieć tą broń i próbować niż nie mieć i nie próbować.

O kupnie biletów lotniczych też pomyślałem sporo wcześniej. Najbardziej korzystne i najmniej skomplikowane logistycznie okazało się skorzystanie z usług narodowych przewoźników - LOT i SAS. Nie trzeba wtedy jechać z lotniska na lotnisko w Oslo i cenowo... też było dobrze. Całość w obie strony to ok. 1600 zł za osobę. W locie na Svalbard czekało nas jednak 12-godzinne koczowanie na lotnisku w Oslo. W drodze powrotnej - tylko 5-godzinne :) Pobyt na Svalbardzie zaplanowaliśmy też na okres kiedy zaczyna działać już kemping, czyli po 28 maja. Podróż miała zacząć się 1 czerwca o godzinie 6 rano w Warszawie. Wcześniej też zarezerwowaliśmy sobie miejsca na całodniowych rejsach do Barentsburga i Piramidy, korzystając z norweskiej firmy polarcharter.no. Kilka osób ją chwaliło, a poza tym była najtańsza.

Pakując się wziąłem oczywiście namiot, puchowy śpiwór, matę samopompującą. Dużo ciepłych i nieprzewiewnych ubrań, w tym kurtkę i spodnie goretexowe. Ogólnie - ubrania podobne jak na zimowe marsze w górach. Aby uniezależnić się od norweskich cen - żywność też była z Polski, w tym dania liofilizowane (z Decathlonu), paczkowane kabanosy, żółty ser, jakieś konserwy i... bochenek chleba. Przylatywaliśmy w nocy z piątku na sobotę, nie było wiadomo jak będzie z otwarciem sklepów. Z facebookowego profilu kempingu w Longyearbyen, dosłownie dwa dni przez wylotem, dowiedziałem się też, że... w sobotę będzie się odbywał Spitsbergen Marathon. Biegł w nim dwa lata temu mój kolega i chwalił sobie te trudne zawody. Okazało się, że oprócz maratonu jest też organizowany półmaraton i bieg na 10 km. Jako że sezon biegowy u mnie akurat wypadał na wejściu w czas mocniejszego trenowania, postanowiłem nie walczyć z całym maratonem, szczególnie po tak długiej podróży i takiej zmianie klimatu. Uznałem wraz z koleżanką, że 10 km będzie w sam raz. Wziąłem więc w ostatniej chwili buty i strój do biegania. Wszystko to razem szczelnie wypełniło wojskowy plecak-zasobnik o pojemności 100 litrów i dodatkowo drugi, mniejszy plecak na wycieczki. Duży plecak ważył 22,8 kg, więc zaledwie 200 g poniżej limitu, ale udało się :)

W piątek, 1 czerwca rozpoczyna się moja wielka arktyczna przygoda. O 6 rano jestem na Okęciu i ziewając z niewyspania spotykam się ze znajomymi. Lecimy w trójkę. Początkowo miałem w ogóle jechać sam, ale w końcu udało się i im jakoś się zorganizować. Miło mieć towarzystwo :) Przechodzimy odprawę, mój plecak musi być nadany w specjalnym punkcie, bo jest "ponadwymiarowy". Pan obsługujący skaner ze śmiechem stwierdza, że mam fajny nóż i szpilki do namiotu ;) Potem odprawa bezpieczeństwa i oczekiwanie na sam lot. Wsiadamy do małego Embrarera 170 i o 8 rano startujemy. Widać Las Kabacki, Ursynów, a potem wszystko coraz dalej i dalej. Widzę jeszcze rafinerię w Płocku i charakterystyczne zakole Wisły w okolicy Bydgoszczy, A potem już są chmury. Po 2 godzinach lotu lądujemy w Norwegii, na położonym 40 km od Oslo lotnisku Gardemoen. To duży i ładny port lotniczy, okolica też się nam podoba - piękne lasy, wzgórza i jeziora. Odbieramy bagaże i... 10 godzin czekania aż zacznie się kolejna odprawa. Nuuuda... ale mimo wszystko jakoś mija godzina za godziną. Dużo ludzi wychodzi ciągle wprost z znajdującego się pod główną halą dworca kolejowego lini łączącej lotnisko z Oslo. Wielu pasażerów dosłownie idzie z pracy - z małą walizeczką czy plecaczkiem. I lecą na weekend gdzieś do swoich rodzinnych miast. Norwegia jest świetnie skomunikowana lotniczo, niemal każde miasto ma lotnisko. Ludzie korzystają z samolotów tak jak u nas z pociągów.

W końcu nadchodzi wieczór i godzina 19:30. Zaczyna się nasza odprawa. Nadajemy bagaż, przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa i idziemy gdzieś daleko, na drugi koniec lotniska. Czeka nas kontrola paszportowa. Svalbard jest poza strefą Schengen i trzeba mieć paszport. Potem trafiamy do małej hali, gdzie są już ludzie czekający wyłącznie na lot do Longyearbyen. To mi się podoba - każdy gate na lotnisku ma osobną małą halę oczekiwań. Lecimy Boeingiem 737, zapełnionym do ostatniego miejsca. Po starcie widzimy w dole sporo gór, fiordy w okolicy Trondheim, a potem zaczyna się już ciągła powłoka chmur. Już godzina 23, a słońce cały czas na niebie. Lecimy coraz dalej na północ. Im dalej tym słońce jest... wyżej. Mija północ, ale wiemy że przez najbliższy czas nie dane nam będzie już zobaczyć zachodu słońca. W końcu zniżanie, przebicie się przez warstwę chmur i... jesteśmy na zimnym, mokrym lotnisku pośrodku niczego. Wokoło widać podnóża ośnieżonych gór i szarozieloną trawę. Lotnisko jest malutkie. Obsługuje na raz tylko jeden samolot. W terminalu stoi wypchany niedźwiedź polarny :) W końcu odbieramy bagaże. Na szczęście kemping jest dosłownie 200 m od lotniska. Wystarczy zejść stromą skarpą nad brzeg nadmorskiej laguny. Tyle że wszędzie jest błoto lub podmokła, uginająca się pod stopami gleba. No tak, to wieczna zmarzlina. Latem rozmarza tylko trochę na wierzchu, woda nie wsiąka i tworzy się błoto. Wybieramy jakieś względnie suche i równe miejsce i rozbijamy namioty. Z ulgą kładę się spać. 18 godzin podróży dało o sobie znać.



W sobotę, 2 czerwca, budzimy się o 7 rano. Głowa nieco boli z niewyspania. Z maili, które wymieniałem z organizatorami biegu, wynikało, że można zapisać się w biurze zawodów do godziny 11, mamy więc trochę czasu. Do Longyearbyen jest 5 km, a miasteczko jest malutkie, pewnie szybko to biuro zlokalizujemy. "Noc" była zimna - około zera stopni. Na szczęście puchowy śpiwór i samopompująca mata doskonale dały sobie radę i mogę powiedzieć o komforcie wypoczynku. Na śniadanie jem liofilizowane puree ziemniaczane. Daje to trochę ciepłej energii i zapycha żołądek. Do tego jakieś kabanoski i kawa. Ubieram się z koleżanką w biegowe ciuchy, ale biorąc pod uwagę że jest naprawdę zimno zakładamy na to normalne ubranie. Czas się kurczy, więc załatwiamy formalności na kempingu, pakujemy plecaki i ruszamy. Upewniamy się też, że droga do miasta jest w miarę bezpieczna, bo choć wiedzie przez pusty i niezamieszkały obszar to panuje na niej regularny ruch pojazdów i niedźwiedzie pojawiają się na niej bardzo rzadko.

Idziemy i idziemy. Longyearbyen widać jak na dłoni i wydaje się, że to blisko. Nic bardziej mylnego. Występuje tu podobne zjawisko jak na Islandii - wydaje się, że coś jest blisko bo brak punktów odniesienia. W rzeczywistości to pełne 5 km, a że idziemy szybko to zaczyna się robić ciepło.


Wreszcie docieramy do portu, mijamy elektrownię (jedyna elektrownia węglowa w Norwegii) i jesteśmy w tym dziwnym miasteczku. Stacja benzynowa ma np. jeden dystrybutor :) Królują tu niskie budynki na palach wbitych w ziemię. W centrum są jednak nawet kilkupiętrowe, jest też okazały budynek lokalnego uniwersytetu.

 
Gdzie mamy iść? Podążamy tam skąd biegną biegacze, bo maraton już wystartował. W końcu pytam kogoś o to biuro. Jest dobre 2 km stąd, na końcu miasteczka. Jeszcze przyspieszamy kroku.


Wreszcie jest! Zdążamy 10 minut przed zamknięciem, ale zapisujemy się na bieg. Ja z koleżanką biegnę, kolega poczeka na nas. Bieg jest o 13:15, więc za 2,5 godziny. Mamy czas na spokojne obejrzenie Longyearbyen. Miasteczko jest małe ale w sumie urocze. Na ulicach często widać ludzi z bronią. Również ludzie zabezpieczający bieg poruszają się na quadach i są odpowiednio uzbrojeni.



No właśnie! Gdzie ją mamy wypożyczyć? Idziemy do sklepu sportowego, ale okazuje się, że mają tak dużo zamówień, że trzeba to rezerwować wcześniej. Ponadto chcą kaucję za broń... tak jakby dało się z nią niepostrzeżenie uciec z wyspy ;) Pani kieruje nas jednak do innej wypożyczalni, na wschodnim końcu miasta. Tam okazuje się, że nic rezerwować nie trzeba, kaucji nie trzeba i jest ogólnie taniej. Co prawda większość karabinów to Mausery 98K pamiętające czasy wojny.




Wracamy znów szybkim krokiem do biura zawodów. To 2 km pod górę, więc znów się rozgrzewamy. Przebieramy się na sam bieg, zakładamy buffy, softshelle, bierzemy też plecak. No i ruszamy! Najpierw biegniemy w lewo, pod górę. Mijamy siedzibę i biura Gubernatora i elektrownię, obok której zbiegamy na drogę w stronę lotniska. A więc znów wracamy na kemping :) Po kilku kilometrach jednak trasa biegu odbija w lewo, szutrowymi drogami w górę. I zawraca w kierunku miasta. Biegniemy równolegle do głównej drogi, ale dobre 50 m wyżej i wciąż pod górę. Do tego silnie wieje, całe szczęście że wzięliśmy softshelle. W końcu znów mijamy elektrownię i stary młyn węglowy. Potem już szybki zbieg i meta. Dostajemy fajne medale z głową niedźwiedzia polarnego. Takie same jak maratończycy, różnią się jedynie tasiemką. Okazuje się, że w centrum sportu gdzie jest biuro biegu można wziąć prysznic, więc korzystamy z tego dobrodziejstwa. Pora wracać.


Robimy nieco zdjęć, zaglądamy na główny deptak miasta (uliczka o długości 200 metrów gdzie są główne budynki) i do sklepu. Okazuje się, że nie można kupić alkoholu, bo jest już po 15, a w soboty sprzedają go do 15. Nie będzie arktycznego piwka po biegu ;) W niedzielę w ogóle obowiązuje prohibicja. Kupujemy jakieś drobne produkty żywnościowe i wracamy na kemping.




Wieje i sypie śniegiem. Coraz gorzej z tą pogodą. Ale w sumie chcieliśmy Arktyki to i ją mamy. Jest poniżej zera, a jest przecież czerwiec! Robimy sobie jeszcze zdjęcia przy znaku ostrzegającym przed niedźwiedziami polarnymi i po 5 km marszu docieramy na kemping.



Jest tu kilku Polaków, w tym... mój kolega z czasów młodości, trenowaliśmy razem judo na warszawskiej Gwardii. Wraz z kilkoma innymi znajomymi biegł pełen maraton. Na rozmowach czas szybko mija. Okazuje się ponadto, że wszyscy co ukończyli bieg za okazaniem medalu dostają od kierownika kempingu niezłą czekoladę zrobioną specjalnie na tę okazję. W końcu pora zaszyć się w namiotach i iść spać, jutro pobudka 6:30. Przed snem idziemy jeszcze na obchód okolicy. Jest tu oddzielona od morza laguna, gdzie siedzą dziesiątki różnych ptaków. Nagle... to chyba maskonur! Ptak którego nie miałem okazji widzieć na Islandii. Tak, to on! Podchodzę zupełnie blisko i robię sporo zdjęć. Za mną... przemyka w odległości kilku metrów lis polarny. I dalej kręcą się renifery.



Przyroda jest tu piękna, ale pora wracać do namiotów. W nocy nieco wieje i pada, słyszę bębniącą o tropik mżawkę. W samym śpiworze jest ciepło, ale wystarczy wystawić czubek nosa by zrobiło się niezbyt przyjemnie. Śpi mi się jednak dobrze.


W niedzielę, 3 czerwca rano budzi mnie alarm w zegarku. Start mam wolny, najgorzej wyjść z ciepłego śpiwora. Jest masakrycznie zimno! Zbieram jednak się w miarę szybko i idę do budynku kempingu. Jemy znów liofilizowane puree, co jednak dobrze rozgrzewa. Piję kawę, uszczuplając jej zapas. Nawet udaje mi się znaleźć w kempingowej kuchni cukier. Przygotowuję też kawę do termosu. Dziś czeka nas rejs po morzu w takich warunkach. Brrr! O 8:10 mamy być przed terminalem na lotnisku, skąd zgarnie nas jakiś bus do portu. Idziemy tam i czekamy chwilę, przyjeżdża tylko wielki autokar z napisem Turbuss. Albo turbo autobus albo autobus turystyczny :). O dziwo - to nasz! Wychodzi przewodnik i odczytuje z listy nasze nazwiska. Przewodnik ma na imię Jakub, jest Rosjaninem i pracował kilka lat mieszkając w Piramidzie. Mam wrażenie, że jego twarz jest mi znajoma, ale pewnie widziałem go na jakimś filmie z Piramidy. Od tego roku pływa dla Polarcharter. Mówi dobrze po angielsku i jest bardzo sympatyczny. Jedziemy do miasta, po drodze zwiedzając je niemal całe - zgarniamy kolejne grupy sprzed różnych hoteli i hosteli. Łącznie ok. 30 osób. Potem wreszcie port. Wchodzimy na pokład małego czerwonego stateczku "Polargirl". Tu zbiórka pod pokładem, krótkie zapoznanie się z instrukcjami bezpieczeństwa. Jakie dźwięki oznaczają jaki alarm i jak zakładać kamizelki. Nie wątpię jednak, że kamizelka da cokolwiek, jeśli statek zatonie 20 km od brzegu a my wpadniemy do wody o temperaturze niemal zera stopni. Łatwiej będzie tylko wyławiać zwłoki.

Stateczek rusza pełną parą. Rozwija naprawdę sporą prędkość i dość szybko wypływamy z zatoki Adventfjorden nad którą leży Longyearbyen. Mijamy nasz kemping i widzimy nasze namioty. Jesteśmy na wodach Isfjordu, który wrzyna się głęboko w centralną część Spitsbergenu. Wieje i buja na wszystkie strony. Pod pokładem błędnik lekko wariuje, na pokładzie za to jest strasznie zimno. Robimy masę zdjęć surowych arktycznych gór.




Płyniemy na zachód. Zaczyna padać śnieg, chowamy się więc pod pokład na dobre. Rejs trwa już dobre 2 godziny, pokonaliśmy ze 30 kilometrów. Wreszcie osiągamy przeciwny brzeg Isfjordu i wpływamy w zatokę Ymerbukta. Do samego morza schodzi tu olbrzymi jęzor poszczelinionego lodowca Esmarkbreen. Robi już z daleka ogromne wrażenie, mimo że niezbyt dobrze wszystko widać w padającym śniegu. Nasz przewodnik za pomocą lornetki wypatruje kilka fok, które leżą na lodowej krze pokrywającej zatokę na przestrzeni kilkuset metrów przed samym lodowcem. Stąd wyglądają jak niewielkie czarne punkty. Wypatrujemy niedźwiedzi polarnych ale daremnie. Sam lodowiec jest gigantyczny, ma dobre 70-100 m grubości, a szerokość jego czoła to jakieś pół kilometra. Robimy sporo zdjęć, ale wreszcie pora odpływać w dalszą drogę.


 
Statek zawraca, a załoga daje sygnał, że zaraz będzie posiłek. Od pewnego czasu pali się już węgiel na grillu i smażone są... steki z wieloryba! Takiego mięsa jeszcze nie jedliśmy. Do tego chlebek, solone masło, surówka, ryż. Solidny i pożywny obiad. Co więcej - można brać dokładki :) Obiad jemy na tylnym pokładzie, ale potem znów się chowamy. Przepływamy przez środek Isfjordu, a tu już buja nie tylko góra-dół ale i na boki. Fale są długie, ale na każdej statek leci dobre trzy metry w górę, by potem spaść trzy metry w wodną dolinę. Na dachu nadbudówki ciężko by było ustać. Wokoło lata dużo ptaków.


Po dobrej godzinie rejsu docieramy wreszcie do zatoki Isbjornodden, nad którą leży Barentsburg. W śnieżnej zadymce widać już pierwsze budynki przy lotnisku dla helikopterów. A po kilkunastu minutach wyłania się miasto położone na wysokim brzegu. Kilka kolorowych bloków, kilka starszych budynków. Mały i brzydki port pełen kontenerów, szyb kopalni Arktikugol i dymiące kominy małej elektrowni. Tego jednak się spodziewaliśmy po rosyjskiej koloni w Arktyce.


Dobijamy do brzegu, a nasz przewodnik za pomocą małego dźwigu ustawia trap, po którym schodzimy na brzeg. Czekają tu już dwie młode dziewczyny w jaskrawych kamizelkach. Rosjanki, będa naszymi przewodniczkami. Mamy dwie godziny, najpierw około godziny marszu w ich towarzystwie, a potem godzinę na samodzielne zwiedzanie. Pada śnieg, choć już nie tak mocno jak wcześniej. Sam Barentsburg sprawia przygnębiające wrażenie. Jakieś byle jak ułożone betonowe płyty pełniące funkcję drogi, zdezelowane budynki, wszechobecne błoto i zamarznięta gleba. Dookoła ośnieżone góry. Pomnik Lenina i komunistyczne hasła. 




 
Ale jest tu również współczesny i całkiem nowoczesny kompleks sportowy, całkiem przytulny pub z własnym browarem, jakiś współczesny hotel i nowoczesny budynek kopalni węgla.



Wydobywa się go z dość dużej głębokości. Wydobycie jest podobno niezbyt opłacalne, ale Rosja jest zdecydowana dokładać do tego interesu, tylko po to by utrzymać swoją obecność w Arktyce. Jest tu też szkoła i rosyjski konsulat, gdzie podobno można dostać wizę od ręki, co jest niemożliwe gdziekolwiek indziej. Idziemy jeszcze na chwilę do pubu i pijemy lokalne drinki.


Ja wybieram taki oznaczony "78 stopni". To od szerokości geograficznej. Podobno ma też taką zawartość alkoholu. Przełykam go jednak bez problemów, więc sądzę, że to tylko legenda. Jeszcze spacer po mieście, zaglądamy do starej drewnianej cerkwi. Pora wracać na statek.




Odbijamy i płyniemy do Longyearbyen tym razem wzdłuż brzegów. Wieje strasznie, ciężko dłużej wytrwać na pokładzie. O ile sama okolica Barentsburga nie jest zbyt ciekawa, to już dalej krajobraz robi się wspaniały. Wprost do wody schodzą wysokie ściany. Gdy mijamy zatokę Colesbukta przewodnik wspomina, że widać tam budynki opuszczonego rosyjskiego portu w Cloesbukta i dalej górniczego osiedla Grumantbyen, a wzdłuż brzegu widać tory górniczej kolejki, łączącej obie osady. W latach świetności mieszkało tu nawet około 1000 osób. Później jednak osady zostały opuszczone i teraz jednak to już ruina. I znów na pierwszym planie pojawiają się imponujące ściany.



Płyną tu jacyś kajakarze. Otwiera się widok na wielką dolinę, potem podobne skały jak wcześniej i wreszcie widać nasze okolice. Lotnisko i kemping. Wpływamy w zatokę i wreszcie przybijamy do portu w Longyearbyen. Nasz swoisty podziw budzi Japończyk, który cały rejs na lodowatym wietrze wytrwał w... klapkach! Wsiadamy do autokaru i znów zwiedzamy pół miasta, bo wszyscy są rozwożeni do różnych miejsc. My jesteśmy dopiero na końcu, ale wreszcie trafiamy na kemping. Ufff... męczący dzień ale pełen niesamowitych wrażeń. Wieczorem znów zbiera się w kempingowej kuchni całe polskie towarzystwo. Okazuje się, że kajakarze których widzieliśmy to nasi znajomi z kempingu. Zrobili ponad 40 km po wodach Isfjordu. Gdy wyszli na brzegu w okolicy Grumantbyen napotkali świeże ślady niedźwiedzia więc szybko ewakuowali się na kajaki :) Przywieźli poroże renifera i krąg wieloryba. Ponadto widzieli sporo wielorybów, w tym białuchy. Inny kolega był na rejsie w Piramidzie i zrobił zdjęcia i film na którym widać niedźwiedzia! Super sprawa. Jutro my płyniemy do Piramidy, więc liczymy, że i nam się uda go napotkać.




(Jakość zdjęć nie najlepsza, ale są to po prostu klatki z filmu nakręconego z bardzo daleka. Sylwetkę niedźwiedzia widać jednak wyraźnie. Zdjęcia umieszczam dzięki uprzejmości ich autora, Alfreda Mierzejewskiego.)

Do tego ktoś przynosi opowieść, że w budynku Isfjord Radio, położonym kilka kilometrów od Barentsburga włamał się niedźwiedź i nie umiał wyjść. A w środku byli ludzie! Wreszcie przyleciał śmigłowiec i misiek jakoś wydostał się przez małe okienko, trochę się przy tym raniąc. Zwierzę uśpiono i wywieziono gdzieś daleko. Tak więc niedźwiedzie są w okolicy. Zmęczeni kładziemy się spać.


(zdjęcie miśka pochodzi ze svalbardposten.no)


W poniedziałek, 4 czerwca wstajemy podobnie jak dzień wcześniej. Tak samo musimy być 8:10 przy terminalu na lotnisku. Znów około zera w namiocie, znów start jest powolny. Na szczęście niezawodne purre ziemniaczane rozgrzewa i zapycha żołądek. Zapasy kawy kończą się, czuję że jej nie wystarczy do końca pobytu. Pakuję plecak i ruszamy na lotnisko. Tym razem jestem mądrzejszy i od razu na polar i softshell zakładam goretexową kurtkę. Wczoraj najbardziej dokuczał mi wiatr i softshell nie dawał mu rady. Teraz mam na sobie jeszcze więcej warstw, ale liczę, że będzie mi ciepło. Powtarza się procedura z poprzedniego dnia, znów ten sam przewodnik. I znów zbieramy ludzi z hoteli w Longyearbyen, co trwa kilkanaście minut. W końcu docieramy do portu i wchodzimy na pokład. Tym razem tylko 11 osób, będzie bardziej kameralnie. Znów instrukcja na wypadek ewakuacji i płyniemy. Dziś pogoda jest znacznie lepsza, nic nie pada, a w dodatku momentami przebija słońce. Widoczność jest doskonała, sięga kilkudziesięciu kilometrów. Widać doskonale przeciwległą część Isfjordu i schodzące do morza ogromne lodowce.
 

Przy jednym z nich byliśmy wczoraj. Tym razem obieramy kurs na północ. Przed wyjazdem obawiałem się nieco czy ten rejs się uda, bo ostrzegano, że w czerwcu północna część fiordu bywa zamarznięta i nie ma jak dopłynąć do Piramidy. Ale okazuje się że lodu już nie ma. Płyniemy wzdłuż niesamowitych wybrzeży, dookoła ośnieżone góry, ale na brzegach tu i ówdzie widać jakieś opuszczone chatki traperskie. Wokół statku przelatują mewy, możemy robić mnóstwo dobrych zdjęć. Nagle! Wow! Przed dziobem statku wynurza się najpierw potężny szary grzbiet, a potem płetwa ogonowa. Wieloryb! Kapitan zwalnia, niemal wyłącza silniki. Wielorybów jest kilka, co i rusz ukazują się, więc znów mamy świetną okazję do zdjęć. Mam wrażenie, że bawią się ze statkiem. Kapitan stwierdza, że to chyba płetwale karłowate. Karłowate tylko z nazwy, bo największe osobniki mają po 10 metrów długości.


W końcu znów cała naprzód i podążamy coraz bardziej na północ. Słyszymy historię o domu widocznym w oddali na wybrzeżu. Kiedyś umarło tu kilkanaście osób, mimo że dom był wyposażony w duze zapasy i broń. Późniejsze badania wykazały, że ludzie którzy tu zimowali podgrzewali żywność w ołowianych konserwach i ulegli zatruciu ołowiem. Nasz przewodnik zna historię niemal każdego zakątka i każdej widocznej chatki. Wpływamy w zatokę Skansbukta, gdzie również jest jakaś chatka zlokalizowana u podnóży ogromnych skalnych ścian. Obok resztki jakiejś starej łodzi rybackiej. Wracamy na wody Isfjordu, który w tym miejscu nazywa się już Billefjordem. Dalej i dalej na północ, prosto pod lodowaty wiatr. Widać już charakterystyczny wysoki szczyt, przypominający z kształtu piramidę schodkową. Od niego wzięła nazwę radziecka osada zlokalizowana u jej podnóży. Widać już drogi na tej górze i same zabudowania Piramidy. Bloki i port. Po drugiej stronie, naprzeciwko miasta - ogromny, niebieskawy jęzor lodowca Nordenskiöldbreen. Jest większy niż wczorajszy lodowiec Esmarkbreen. Przede wszystkim jest lepsza widoczność, więc widać co jest powyżej samego czoła. Sterczą tam nunataki, czyli górskie szczyty wystające ponad powierzchnię lodu. Ten jęzor ma ponad 40 km długości i wreszcie przechodzi w ogromny obszar całkowicie pokryty lodem - plato Łomonosowa. Można tędy przejść na północną część wyspy. Jesteśmy teraz niemal w samym jej sercu, niemal na 79 równoleżniku.




Skręcamy w stronę dobrze już widocznych zabudowań Piramidy i przybijamy do nabrzeża. Na lądzie czeka na nas Żenia - lokalny przewodnik uzbrojony w przewieszony przez plecy karabin. Krótka instrukcja, że mamy się trzymać w grupie i nie chodzić nigdzie samemu, bo tu akurat wizyty niedźwiedzi ze względu na bliskość lodowca są bardzo częste, a do tego potrafią one wchodzić do opuszczonych budynków. Mamy 2 godziny na obejrzenie miasta. Piramida powstała w 1910 roku, gdy Szwedzi zaczęli tu wydobywać węgiel. Później w 1936 roku została sprzedana ZSRR, ale jej prawdziwy rozkwit nastąpił po wojnie. Radziecka propaganda bardzo dbała, by utrzymać taką placówkę na dalekiej północy. Mieszkali tu i pracowali wyselekcjonowani górnicy, miasto było idealnie zaplanowane by miało wszystko co potrzebne do normalnego życia. W pobliżu były osady państw zachodnich (jesteśmy w końcu 60 km od Longyearbyen) i miała to być wizytówka. Przywieziono tu nawet glebę z Ukrainy, by mogły rosnąc kwiaty :). Miasto rozbudowano mocno w latach 70-80 XX wieku, gdy powiększano wydobycie węgla w kopalni Siewiernaja. Wydobywano tu około miliona ton węgla rocznie. Podobno było to zbyt mało by uzasadniało utrzymywanie koloni w takim miejscu, ale jak wiadomo - efekt propagandowy ma swoją cenę. Kopalnia jest widoczna na zboczu tytułowej Piramidy - szczytu górującego nad miastem. Na wysokości kilkuset metrów znajduje się wlot szybu do którego prowadzą tory zębatych kolejek górniczych. O upadku miasta zadecydowało kilka czynników - kryzys ekonomiczny po upadku ZSRR, nieopłacalność wydobycia, oraz katastrofa lotnicza z 1996 roku pod Longyearbyen. Rozbił się wtedy samolot Tu-154 w którym zginęło 141 osób - górników i członków ich rodzin. To niemal 15% populacji Piramidy, która po tej tragedii się już nie podniosła. W 1998 miasto opuszczono, pozostawiając je na pastwę lisów i niedźwiedzi polarnych. Po kilku latach jednak Rosja znów zaznaczyła swoją obecność, uruchamiając jeden z budynków jako hotel dla turystów i utrzymując tu 9 osób stałej załogi. Teraz to miasto duchów, podobnie jak Prypeć na Ukrainie. W przeciwieństwie do Prypeci nie została jednak rozgrabiona i zdewastowana. Owszem, mieszkańcy Longyearbyen zabrali cześć rzeczy jako swoiste pamiątki po ZSRR (do dziś je można znaleźć np. w barach w mieście). Ogólnie jednak niedostępność miasta i brak roślinności spowodowały że jest zachowane w doskonałym stanie.

Trasę z portu do miasta pokonujemy małym busem. Pierwszym przystankiem jest charakterystyczny pomnik czerwonej piramidy z napisami Пирамида i Pyramiden. Pod pomnikiem wagonik z ostatnią wydobytą tu toną węgla.


Potem szybkim krokiem za Żenią udajemy się w boczną ulicę, gdzie stoi fabryka cegieł. Budynki są z cegieł, które produkowano na miejscu. Potem dwa budynki, gdzie mieszkali samotni mężczyźni i samotne kobiety. Były nazywane Londynem i Paryżem. Obok szpital. Z opowieści Żeni dowiadujemy się też, że jesienią zeszłego roku w okolicy Barentsburga rozbił się rosyjski śmigłowiec. W katastrofie zginęło kilku Rosjan, w tym najbardziej chyba znany i rozpoznawalny przewodnik z Piramidy, wręcz ikona tego miejsca - Sasza.


 
Jest również szklarnia, gdzie hodowano warzywa. Dalej już główna część miasta, docieramy do głównego placu. Stoi tu pomnik Lenina, najprawdopodobniej najdalej na północ wysunięty na całym świecie. Kamienna głowa wpatruje się w świetlaną przyszłość, czyli w lodowiec po drugiej stronie zatoki.


 
Jest tu też stylizowane logo niedźwiedzia polarnego z podaną szerokością geograficzną. To również konsorcjum Arktikugol, wydobywające węgiel w Arktyce m.in. w Barentsburgu. Tu już w logo wpisany jest 79 równoleżnik, choć tak naprawdę to 78° 41′. Obok pomnika Lenina jest stadion i kompleks sportowy oraz budynek pełniący rolę domu kultury.



 
Wchodzimy do jego środka. Mamy tu kilkanaście minut czasu. Żenia wyjaśnia, że budynek ten pełnił rolę swoistego centrum rozrywki. Są sale gimnastyczne i biblioteka. Jest nawet pokój z instrumentami muzycznymi, w tym nadal idealnie zachowanym pianinem. Dosłownie jakbym był w Prypeci tuż po katastrofie czarnobylskiej.







W końcu wychodzimy z budynku i idziemy przez plac w stronę morza, w stronę widocznego zewsząd ogromnego lodowca. Na końcu placu jest znów jakiś okazały budynek, teraz w każdym jego oknie siedzą mewy.



 
Po prawej stronie budynek znacznie skromniejszy, zbudowany z drewna i pomalowany na niebiesko. Wchodzimy znów do środka. To stołówka i kantyna. Wszystko niemal w idealnym stanie. Kolorowe poręcze i schody, naprawdę fajna mozaika przedstawiająca Arktykę, urządzenia kuchenne, a nawet rośliny w donicach, teraz już dawno uschnięte. Trochę zdjęć i znów wracamy na zewnątrz.




Ostatni etap zwiedzania miasta to wizyta w hotelu. Ten hotel działa, mogą tu spać turyści którzy w różny sposób tu dotarli. Przed hotelem spaceruje trójka młodych ludzi z karabinami. My wchodzimy do środka. Jest tu mały bar, gdzie wraz z towarzyszami wypijamy po kieliszku wódki. W końcu to Rosja, nie może być inaczej. Potem jakieś drobne pamiątki i wysyłamy kartki do domu, bo jest tu nawet poczta. Dojdą... kiedyś pewnie dojdą. Jeszcze kilka zdjęć na zewnątrz i wracamy do busika, którym dojeżdżamy do portu.


 
Para starszych Holendrów, którzy płynęli z nami zostaje tu na dwa dni. Wchodzimy na pokład stateczku, idę na dziób i krzyczę do Żeni - daswidanja, dziękujemy. Żenia rozpromienia się i unosząc kciuk w górę z mocno rosyjskim akcentem mówi 'zajebyszcze!' ;) Język polski jak widać znany jest szeroko :)

"Polargirl" odbija od brzegu. Teraz płyniemy w stronę lodowca. Zajmie to około pół godziny, więc jest czas na obiad. Dziś nie ma steku z wieloryba, jest za to zupa z pyszną gulaszową mięsną wkładką. Można się najeść, jest bardzo smaczna, ale jednak wczorajsze danie lepiej nam smakowało. Potem już zbliżamy się do czoła lodowca. Jest wprost gigantyczny! Docieramy podobnie jak wczoraj do granicy paku lodowego. Nie widać jednak ani fok, ani niedźwiedzi, jedynie sporo ptaków. Płyniemy wzdłuż całego czoła, robimy masę zdjęć.
 


 
Nie pojawia się jednak nigdzie w zasięgu wzroku żaden wielki biały czworonóg, więc jesteśmy trochę niepocieszeni. Trudno, trzeba wracać. To dobre 50 km płynięcia na południe, zajmie to niemal 3 godziny. Robię sporo zdjęć, ale mimo ciepłych kurtek i tak odczuwam lodowaty wiatr. Sporo już siedzimy pod pokładem. Docieramy wreszcie do przylądka Diabasodden, w którego klifach gniazdują tysiące ptaków. Rzeczywiście, oblepiają go całymi rodzinami.


Są tu między innymi słodkie maskonury. Pora płynąć dalej na południe. Teraz góry są nieco oddalone od brzegów, które są zielone od mchu i trawy i bardziej płaskie. Wypatrujemy niedźwiedzi, ale widzimy wyłącznie spore ilości reniferów. Pojawia się coraz więcej opuszczonych chatek, znak że zbliżamy się do jakiejś cywilizacji.


W końcu zatoka Adventfjorden, czyli ta nad którą leży Longyearbyen. Wpływamy w końcu do portu. Żegnamy się z Jakubem, wsiadamy do autobusu. Znów procedura rozwożenia wszystkich, znów jesteśmy na samym końcu, ale trafiamy na kemping.


Uff... prawie 11 godzin rejsu na zimnie, jesteśmy już porządnie zmęczeni. Na dodatek wiatr się wzmaga i szarpie namiotami. W budynku kempingowym jest miło, ale noc zapowiada się ciężko. Rozmawiamy trochę z kolegami, którzy właśnie wypożyczyli broń i szykują się, by jutro ruszyć na piechotę do Barentsburga. To już spora wyprawa, my nie mamy czasu ani w sumie odwagi na coś takiego. Kładziemy się spać. W nocy jest bardzo zimno, wiatr gwiżdże, jestem zmuszony ubrać się w polar i zaciągnąć kaptur śpiwora tak mocno, że niemal nie dociera do środka powietrze. No ale jakoś udaje się to przetrwać, choć była to pierwsza noc gdzie zbliżam się do granicy komfortu.


We wtorek, 5 czerwca już nie goni nas tak czas, więc wstajemy ok. 7 rano. Nie spiesząc się zjadamy śniadanie. Kończy się kilka produktów, pora zrobić jakieś zakupy. Idziemy piechotą do Longyearbyen, co zajmuje około godziny. Najpierw wizyta w biurze Gubernatora, gdzie dostajemy numer alarmowy gdyby przypadkiem nastąpiło spotkanie z niedźwiedziem (+47 79021222). Okazuje się, że nie musimy odbierać oryginału pozwolenia na broń. Robimy zakupy w markecie, i tym razem kupujemy arktyczne piwo. By kupić alkohol trzeba okazać... bilet lotniczy. Pani w kasie przystawia na nim pieczątkę i zapisuje kupioną ilość. Obowiązuje limit 22 puszek miesięcznie. Wódki można miesięcznie kupić 2 litry, natomiast co ciekawe - nie ma ograniczeń jeśli chodzi o wino. Po wizycie w sklepie idziemy do wypożyczalni gdzie wcześniej pytaliśmy o broń. Pokazuję swój paszport i zgodę gubernatora. Dostaję do ręki Mausera 98K z 1942 roku, z wybitą na komorze zamka swastyką ;). Dostaję też 10 silnych naboi kalibru 7,62x63 mm (.30-06). To inny kaliber niż oryginalny (8x57 mm), ale Norwegowie zmieniali kaliber poniemieckich karabinów. Kto by się spodziewał ze będą służyć i w XXI wieku :) Naboje mają małe wgłębienia w czubkach pocisków i delikatne nacięcia. To amunicja grzybkująca (typu dum-dum), która zamiast przebić cel rozpłaszcza się w nim, powodując o wiele większe rany i oddając w celu całą energię. No cóż... amunicja myśliwska, jest to skuteczniejsze na niedźwiedzie polarne niż klasyczne naboje. Dostaję też pas i kaburę z pistoletem sygnałowym i dwie race. W mieście nie można nosić załadowanego karabinu, jest obowiązek rozładowania broni i odryglowania zamka, by każdy widział, że nie mamy złych zamiarów. Ponadto ze względów bezpieczeństwa zalecane jest ładowanie 4 naboi, dopchnięcie ich palcem i zaryglowanie zamka bez wprowadzania naboju do lufy. I zwolnienie kurka. Taka broń z pewnością przypadkiem nie wystrzeli. Gdyby zaszła potrzeba użycia - najpierw trzeba ją przeładować, co trwa sekundę. Liczymy jednak, że taka potrzeba nie zaistnieje.
 



Wracamy na kemping, zostawiamy zakupy. Postanawiamy wejść na szczyt pobliskiej góry, gdzie jest szereg anten satelitarnych i radarów. Po drodze jest kolejna ciekawostka - Globalny Bank Nasion. Są tu ukryte w podziemnych grotach zapasy nasion które w teorii mają być "na czarną godzinę" i umożliwić odbudowanie rolnictwa po jakimś globalnym kataklizmie. Czy to ma sens? Może i ma, może i nie ma, ale z pewnością to ciekawostka. Gdy schodzimy na boczną szutrową drogę biegnącą w stronę gór ładuję już karabin. W góry prowadzi kilka dolin. Licho wie czy nie czai się tam kudłata niespodzianka.


Zakosy drogi wznoszą się coraz wyżej i wyżej. W końcu docieramy do Banku Nasienia, jak go między sobą nazywamy. I mała niespodzianka. Owszem jest tabliczka informacyjna, ale sam bank jest w jakiejś przebudowie czy rozbudowie, teren jest zamknięty i pracują tu jakieś maszyny. Wejść nie można, zresztą nic ciekawego nie widać. Trudno.


Idziemy drogą dalej, zdobywamy coraz bardziej wysokość. Widać stąd pięknie Isfjorden, widać pozostające z tyłu lotnisko. W zboczu góry jest tu naturalny ogromny amfiteatr, na szczycie którego potworzyły się ogromne nawisy ze śniegu. Raz za razem rozlega się stąd jakiś dziwny, świszczący dźwięk. Jakby startował wojskowy odrzutowiec. Ale co to może być? Wyłaniają się jakieś domki i jakaś kopalnia czy coś podobnego. Niestety wyłania się też szlaban z kamerką. Dalej iść nie można, choć droga prowadzi na szczyt góry z radarami. Może by to po prostu obejść i olać? No tak, ale może wchodzimy na jakiś zakazany teren i gdy nas złapią przywalą nam jakiś kosmiczny mandat. Nie znamy lokalnego prawa a napisy są po norwesku. Z pewnym żalem rezygnujemy. Postanawiamy zobaczyć co to za dźwięki rozlegają się ze skalnego ośnieżonego amfiteatru. Wyłaniają się niewielkie zabudowania. No tak! To strzelnica! Kilku ludzi wali ze swoich karabinów do celów pod skalną ścianą. A dźwiękowy efekt startującego myśliwca powoduje specyficzne echo rozchodzące się w nietypowo ukształtowanym terenie. Patrzymy jeszcze na Isfjord z góry. Widoczność znakomita, widać nawet szczyt Piramidy wystający ponad odległe góry. Widać ogromne jęzory lodowców. Cudnie.




 
Ruszamy w dół. Kilka razy lekko podnosi się nam ciśnienie, gdy wyłania się białe czworonogie zwierzę. To jednak tylko renifery.


Schodzimy wreszcie do skraju lotniska. Jest tu makieta samolotu, na której ćwiczą miejscowi strażacy.

 
Potem wracamy już do głównej drogi i na kemping. Postanawiamy powetować sobie brak wejścia na szczyt góry i idziemy szutrową drogą nad samym wybrzeżem na zachód.



Mijamy rozrzucone kilka domków tajskiego osiedla i wędrujemy dalej już przez tundrę bez zabudowań. Są tu tylko wszędobylskie renifery. Za lotniskiem zatrzymujemy się i robimy sporo zdjęć pięknych widoków.


By dojść do doliny widzianej z pokładu podczas powrotu z Barentsburga musielibyśmy iść jeszcze dobre 10 km, a jesteśmy jednak już lekko zmęczeni. Postanawiamy wrócić na kemping. Robimy sporo zdjęć ptaków.


 
Uff... wreszcie jesteśmy. Przeszliśmy dziś 25 km. Rozładowuję karabin, bo nie zamierzam go zostawiać bez opieki w namiocie, muszę wnieść do kuchni. Tu jednak broń musi być rozładowana, zresztą kierownik kempingu od razu zwraca mi na to uwagę, ale uspokaja się jak mówię mu, że oczywiście nie wchodzę między ludzi z naładowanym karabinem :). Na kempingu pojawia się teraz więcej turystów, w tym grupa Japończyków, którzy wyglądają jak z innej planety - mają lekkie kurtki i są totalnie nieprzygotowani na warunki jakie tu panują. Okazuje się, że ich namioty i cieplejsza odzież przyjeżdża specjalnym samochodem :) Dziś wiatru nie ma, noc jest spokojna, a na dodatek o godzinie 0:15 budzi mnie ostre słońce. Akurat teraz zaczęło się rozchmurzać. Zmęczenie wygrywa i zasypiam znów.


W środę, 6 czerwca zaczyna się ostatni dzień naszego pobytu. Rano zjadamy ostatni liofilizowany posiłek, popijamy to jakąś znalezioną w kuchni herbatką dla dzieci. Lepsze to niż woda, a kawa już nam się skończyła. Dziś postanawiamy zrobić trekking w górach na południowy zachód od Longyearbyen, dojść do któregoś z górskich lodowców, może zdobyć jakąś niewysoką górę, może spróbować dotrzeć do opuszczonej kopalni węgla. Najpierw czeka nad kolejny marsz do miasta. Tym razem wybieramy jednak drogę powyżej drogi głównej, tą którą prowadziła trasa naszego biegu. Pogoda jest dziś śliczna i będą z niej fajne widoki, bo wiedzie dobre 60-70 metrów nad poziomem morza. 


 

 Momentami robi się tak ciepło, że rozpinamy kurtki. Ale tylko momentami, bo jak zaczyna wiać, to od razu szczelnie się zapinamy. W porcie stoi ogromny statek wycieczkowy, który wpłynął tu wczoraj wieczorem. To taki moment, gdy populacja Longyearbyen powiększa się dwukrotnie. Wiem jednak, że mieszkańcy nie przepadają za kolorowym tłumem wylewającym się z takich wycieczkowców. My na szczęście idziemy pustą szutrową drogą powyżej. Podziwiamy wagoniki nieczynnej od dawna kolejki linowej dowożącej węgiel z kopalni do charakterystycznego młyna węglowego stojącego nad budynkiem elektrowni.


Do dziś widać że był tam mielony i zrzucany na dół, gdzie stoi mały budynek starej elektrowni, Ta współczesna jest o wiele większa i chyba działa też na mazut, bo obok są duże zbiorniki. Zaczynają się zabudowania, więc rozładowuję broń. Mijamy kościół i boczną drogą idziemy na cmentarz, który widzieliśmy w czasie biegu pierwszego dnia pobytu. Cmentarz jest stary i malutki, bo... na Svalbardzie nie wolno umierać. Jakby to śmiesznie nie brzmiało, to gdy ktoś jest stary i schorowany odsyła się do z wysp na kontynent. A gdy ktoś umrze nagle, to jego ciało również jest odsyłane. Prawdopodobnie wieczna zmarzlina bardzo utrudnia rozkładanie się zwłok i stanowią one jakieś zagrożenie epidemiologiczne. Tym niemniej cmentarz jest. Jest nad nim też jedna z starych i opuszczonych kopalń, ale podejście tam wymaga pokonania kamienistego zbocza o nachyleniu dobrych 45 stopni. Po drugiej stronie miasta jest podobna kopalnia, tylko w lepszym stanie, może ją odwiedzimy za powrotem. Teraz jednak kierujemy się do ostatnich budynków lezących w górę doliny, jakby osobnej "dzielnicy", tzw. Nybyen i droga się kończy. Są tu dziesiątki skuterów śnieżnych, teraz raczej bezużytecznych. Ruszamy przez totalne bezdroża wprost w góry. Tu oczywiście naboje po raz kolejny trafiają do magazynka a czujność wzrasta. Teren jest mocno kamienisty i żwirowy, pełno na nim śniegu i płynących potoków.


 
Trzeba wyszukiwać właściwego przejścia, więc idzie się dość wolno. Dalej są resztki mostu i resztki szutrowej drogi, ale idzie się nią lepiej. Dolinę zamyka ośnieżony próg, lodowiec Longyearbreen musi być za nim. Kierujemy się na prawo, napotykamy sporą grupę z przewodnikiem. Szukają czegoś w potoku, opukują młoteczkami kamienie. Może to jacyś geolodzy? My idziemy dalej. Jesteśmy coraz wyżej, coraz więcej śniegu. Czasami trzeba brnąć w nim po kolana. Docieramy do punktu skąd widać dalszą drogę. Śniegu jest tam dużo i nie ma sensownego sposobu wejścia na próg. Robimy kilka zdjęć i wracamy, postanawiam ruszyć drugą stroną doliny, gdzie widać maszerującą za przewodnikiem grupę "geologów". Tam musi być jakaś sensowniejsza droga. Schodzimy znów do resztek mostu i ruszamy drugą stroną doliny. Jest tu najpierw stara droga szutrowa, jakieś chyba resztki kopalni, bo są nawet drewniane wózki węglowe, dookoła jest czarno od węgla i jest tu spora, pusta betonowa platforma.


Wyżej jest już pełno płatów śniegu, a później zaczyna się ciągła śnieżna pokrywa. Nie mamy w sumie żadnego zimowego sprzętu. Żadnych raków, czekanów, nawet stuptutów czy kijków. Ale to już musi być blisko, bo wiedzie tędy sporo śladów.

 
Na stromym zboczu z lewej widać też stożki niewielkich lawinisk. Wysoko w górze tworzą się imponujące, kilkumetrowe nawisy, i gdy taki nawis się oberwie, to powstaje niewielka lawina. Lepiej wtedy tu jednak nie stać. Idziemy stromo pod górę po śniegu, przy samym progu. Wreszcie wchodzimy na niego i otwiera się widok na wyższe piętro doliny. Samej powierzchni lodowca nie widać, jest przykryta śniegiem. Wiem, że samotne wchodzenie na lodowiec przysypany śniegiem, bez związywania się liną i bez zimowego sprzętu to rzecz potencjalnie bardzo niebezpieczna. Łatwo wpaść do szczeliny w lodowcu. Nie mam pojęcia czy szczeliny tu są i jak duże są, więc tu kończymy naszą wycieczkę, choć ślady prowadzą wyżej, w stronę przełęczy. To droga na ta górę z lewej - Sarkofagen. Latem to popularny cel wycieczek, ale teraz warunki są dość ciężkie a my mamy mało czasu i nie chcemy ryzykować. Widok stąd na Longyearbyen i tak jest piękny, wokoło jest bardzo dziko i ładnie. Nie ma też żadnego niedźwiedzia w zasięgu wzroku. Robimy kilka zdjęć i wracamy.





Teraz dłuższa chwila ostrożnego zejścia w śniegu, pokonujemy po cienkim lodzie zamarznięty strumień. Oby się nie załamało, oby butów nie zmoczyć!


Potem już płaty śniegu i szutrowa droga. Na skałach siedzą ptaki i wręcz pozują do zdjęć.


 
Potem dolna część doliny i zabudowania Nybyen. Rozładowuję broń, znów zaczyna się cywilizacja. Chcemy podejść do opuszczonej kopalni, ale... podejście jest bardzo strome, kamieniste i mało przyjemne. Jedno wielkie skalne rumowisko. W dodatku niżej jest tabliczka by tam nie podchodzić, bo budynki są w takim stanie, że grożą zawaleniem. Nie chcemy ryzykować mandatu, więc robimy im kilka zdjęć z daleka.


Schodzimy do centrum, mijamy kilka reniferów.


W domu kultury znajduję bibliotekę, gdzie za 2 NOK drukuję nasze karty pokładowe. Pani mówi, że tu na lotnisku wystarczy pokazać paszport, ale wolę mieć pewność. Miasteczko pełne jest pasażerów ze statku wycieczkowego. W turystycznych ubraniach, górskich butach, z karabinem na ramieniu i pistoletem na pasie... stajemy się obiektem szczerego zainteresowania, zresztą podobnie jak inni wyposażeni tak jak my turyści. Ludzie robią sobie z nami zdjęcia, pytają czy możemy im pozować. Nie spotkałem się nigdy z czymś takim i peszy mnie to nieco. Jakbym był jakimś celebrytą. Gdy schodzimy niżej i mijamy uniwersytet, skręcamy na drogę prowadzącą na wschód, poza miasto. Podchodzi do nas para w średnim wieku i pyta czy mogą dołączyć, bo my jesteśmy uzbrojeni, a oni boją się niedźwiedzi, a bardzo by chcieli wybrać się gdzieś choćby kawałek poza zabudowania. Nie ma sprawy. Idziemy jakieś dwa kilometry poza miasto, kończy się tu już asfalt i zaczynają szutry. Jest tu rozlewisko rzeki i jezioro, jest dużo ptaków.


 
Sympatyczna para to Norwegowie z Bergen, rozmawiamy z nimi na różne tematy, ale głównie na tematy Svalbardu i naszych doświadczeń z nim. Doświadczenie mamy kilkudniowe, ale dla nich to i tak skarbnica wiedzy :) Wracamy w końcu do miasta, żegnamy się. Niedaleko jest wypożyczalnia skąd braliśmy broń. Oddajemy karabin, naboje, pistolet sygnałowy i race. Dwa dni poczucia bezpieczeństwa w terenach poza miastem kosztowały nas 530 NOK, czyli około 250 zł. Nie jest źle, szczególnie, że koszty się rozłożyły.

Idziemy jeszcze do sklepu, robimy ostatnie zakupy. Jakieś jedzenie na dziś, chcemy kupić najtańszy makaron. Najtańszy jest kilogram spaghetti za 10 NOK. Wiadomo, że nie zjemy tyle, ale najwyżej komuś oddamy. Jakieś pamiątki, czekolady i ruszamy już asfaltową drogą na kemping. Idzie się i idzie. Gdy docieramy do namiotów GPS wskazuje że pokonaliśmy ponad 26 km. Kawał drogi, szczególnie, że sporo było po górach. Odpoczywamy, jemy coś. To coś to jakieś niejadalne mięsne kulki z puszki i makaron. W stołówce pełno ludzi, sporo nowych twarzy. Dziś przybyła całkiem duża grupa Polaków, głównie młodych ludzi. Ale są też Polacy, którzy mają duże doświadczenie na Svalbardzie, organizują od wielu lat płatne wycieczki dla ludzi którzy nie potrafią się sami zorganizować - marsze po górach, spływy kajakowe. Właśnie budują na kempingu swój namiot-bazę, która postoi tu do sierpnia. Cieszą się na wieść, że oddamy im niemal kilogram makaronu i pastę kawiorową, bo wiele z ich zapasów jest już przeterminowanych. Nie zabierzemy przecież tego do Polski, wolimy komuś oddać. Kąpiemy się, zwijamy namioty, pakujemy plecaki. Teraz już kilka godzin oczekiwania na samolot, lot mamy na godzinę 2:30 w "nocy". Przed północą chmury się częsciowo rozstepują, wychodzi słonce. Robimy sporo zdjęć wspaniałego "midnight sun" czyli słońca nad północnym horyzontem. Pora iść na lotnisko.



Odprawa jest bardzo szybka, w końcu to tylko jeden samolot. Paszporty, bagaże. Minimalna kontrola bezpieczenstwa prowadzona przez dwóch pracowników. W dodatku gdy ją kończą - zmieniają ubiór i zajmują się innymi lotniskowymi sprawami np. wioząc na wózku kobietę ze złamaną nogą. Wreszcie otwarcie bramki, krótki marsz po płycie lotniska i siedzimy w samolocie. Teraz jest w połowie pusty. Kołowanie i start. Widać okoliczne góry, te obok których przepływaliśmy. Fajnie to wygląda. Potem przelatujemy nad kompletnie bezludnymi rejonami, pod nami strome szczyty, ściany i lodowcowe jęzory.




A potem już morze chmur. Jesteśmy tak zmęczeni całym tym dniem, że zasypiemy jak dzieci. Trzy godziny lotu mijają błyskawicznie, budzę się już na podejściu do lądowania w Oslo. Głowa pęka z niewyspania, jest 5 rano. Idziemy przez niemal puste lotnisko, odbieramy bagaże. Idziemy na halę, gdzie jak się okazuje są wolne te same miejsca co w drodze na Svalbard. Ale teraz jesteśmy tak zmęczeni, że zasypiamy na siedząco, żadne kawy nie pomagają. Musimy tak przesiedzieć 3 godziny zanim zacznie się nasza odprawa. Wreszcie nadchodzi ten moment. Nadajemy bagaż, choć z drobnymi problemami, bo obsługują nas Pakistańczycy, którzy dopiero sie uczą i trochę to trwa. Oczywiście znów muszę nadać w specjalnym miejscu swój "nadwymiarowy" plecak. Potem kontrola bezpieczeństwa, męczące czekanie i wreszcie zaczyna się boarding. Ale nie przez rękaw, tylko autobusem po lotnisku. Czekamy w nim chyba pół godziny, zaczynam się już złościć. Wreszcie dojeżdżamy do LOT-owskiego Embrarera 170. Samolot mały i szczelnie wypełniony ludźmi. W tak małej maszynie wszystkie manewry są silniej odczuwalne. Bałtyk jest schowany w chmurach, ale gdy nadlatujemy nad Polskę robi się piękna pogoda. Widać półwysep Helski, Gdynię, ujście Wisły i Zalew Wiślany, Malbork, Jeziorak i jezioro Śniardwy na horyzoncie.



 
Potem już Wisłę i Narew koło Warszawy. Puszczę Kampinoską i osiedla Żoliborza i Bemowa. Nieźle wieje i rzuca samolotem. W końcu lądowanie! Jesteśmy w Polsce. 25 stopni ciepła, przeskok jest wielki a potęguje go zmęczenie. Przygoda dobiega końca, czeka nas powrót do szarej rzeczywistości. Teraz jednak muszę się przespać, bo zmęczenie zwala z nóg.

Wyprawa okazała się niezwykle udana, wręcz egzotyczna. Była warta kilku miesięcy planowania, dowiadywania się i przygotowywania. Była warta wydanych na nią pieniędzy!


A ile tych pieniędzy wypadło na osobę? 1600 zł bilety lotnicze, 1700 zł oba rejsy statkiem, 400 zł kemping, 100 zł żywność liofilizowana, 50 zł inna żywność, 100-150 zł żywność i napoje kupione na Svalbardzie, 170 zł start w Spitsbergen Mila, ok. 90 zł wypożyczenie broni i 100 zł zdobycie pozwolenia na nią. Pewnie ze 200 zł na pamiątki. Czyli koszt "podstawowy" wyjazdu to jakieś 4500 zł. Jeśli ktoś nie posiada sprzętu biwakowego to należy doliczyć kupno namiotu, śpiwora i maty samopompującej - ok. 1000 zł za budżetowy, ale dobry zestaw. To oczywiście dość sporo jak na tydzień urlopu w biwakowych warunkach na lodowej pustyni, ale uważam że i tak warto! Dla kogo jest Svalbard? Raczej dla fotografów natury i osób zafascynowanych dziką, nietkniętą przyrodą z wstawkami industrialnymi. Nie są to wygodne wczasy all inclusive. Jest to raczej wyprawa dla specyficznej grupy turystów. Polecam :)

EDIT: W sierpniu 2020 roku doszło do tragicznego wydarzenia. Niedźwiedź polarny pojawił się na kempingu w Longyearbyen i zaatakował obecnych tam ludzi. Śmierć poniosła jedna osoba - zarządca kempingu. Dla mnie wydarzenie szczególnie przykre, bo raz, że pokazało to, że na Svalbardzie nie ma całkowicie bezpiecznych miejsc, a dwa, że zginął sympatyczny człowiek, którego osobiście poznałem w czasie mojej wizyty. Wydarzenie zakończyło się tragicznie również dla niedźwiedzia, którego obecni tam turyści zastrzelili.


Jako ciekawostkę umieszczam mapkę Arktyki i spis najdalej na północ wysuniętych osiedli ludzkich. Osady na Spitsbergenie są jak widać w ścisłej czołówce, choć względnie znośne warunki na zachodnich wybrzeżach wyspy zawdzięczają w dużej mierze Golfstromowi. Wschód i północ wyspy to już lodowa pustynia, podobnie jak leżące na podobnych szerokościach geograficznych wyspy kanadyjskiego Archipelagu Arktycznego.



1 - Rosyjska baza wojskowa "Północna Koniczyna" (Siewiernyj kliewer) na wyspie Kotielnyj w archipelagu Wysp Nowosyberyjskich. 75'48' N. Przebywa tu na stałe ok. 350 ludzi, jest tu lotnisko Temp z pasem o długości 2500 m zdolne obsłużyć nawet duże samoloty jak Ił-76. Jest też stacja radarowa oraz jednostka obrony przeciwlotniczej.

2 - Rosyjski posterunek straży granicznej "Eklips" na półwyspie Tajmyr. 75'37' N. Według rosyjskich źródeł przebywa tu około 30 ludzi.

3 - Rosyjski posterunek wojskowy na Wyspie Rewolucji Październikowej w archipelagu Ziemi Północnej. 79'30' N. Przebywa tu kilkunastu ludzi.

4 - Rosyjska baza wojskowa "Arktyczna Koniczyna" (Arkticieski trilistnik) położona na Ziemi Aleksandry w archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. 80'48' N. To nowy obiekt, wręcz wizytówka Rosji w Arktyce. Przebywa tu ponad 200 osób, jest stacja radarowa i jednostka obrony przeciwlotniczej. Jest też arktyczne lotnisko Nagurskoje z nowym pasem o długości 2500 m.

5 - Longyearbyen - stolica archipelagu Svalbard. 78'13' N. Miasteczko liczy ok. 1500 mieszkańców, jest tu również międzynarodowe lotnisko z pasem o długości 2300 m. W okolicy są kopalnie węgla kamiennego, w tym Sveagruva, gdzie na stałe przebywa ok. 300 górników. EDIT: W 2020 roku zamknięto kopalnie w okolicy Sveagruva i likwidacja ich jest przewidziana do końca 2023 roku. Później zostanie zlikwidowana sama osada.

6 - Barentsburg - rosyjska kolonia wydobywcza w archipelagu Svalbard. 78'04' N. Miasteczko liczy ok. 450 mieszkańców, jest tu kopalnia węgla kamiennego.

7 - Ny Alesund - osada w archipelagu Svalbard. 78'55' N. Liczy około 100 mieszkańców latem i około 30 zimą. Jest tu małe lotnisko. Jest to najdalej na północ wysunięta normalna osada.

8 - Pyramiden - rosyjskie miasteczko w archipelagu Svalbard. 78'40' N. Znajdowała się tu kopalnia węgla kamiennego, po zakończeniu wydobycia miasteczko opuszczono. Z 1000 mieszkańców pozostało 9, którzy obsługują ruch turystyczny.

9 - Nord - duński posterunek wojskowy na Grenlandii. 81'43' N. Przebywa tu około 25 osób. Stacja radiowa.

10 - Thule (Qaanaaq) - osada na Grenlandii. 77'29' N. Ludność to około 700 mieszkańców. Lotnisko z pasem żwirowym o długości 900 m.

11 - Thule Air Base - amerykańska stacja radarowa wczesnego ostrzegania BMEWS i lotnisko wybudowane z myślą o obsłudze bombowców B-52. 76'31' N. Służy tu około 750 ludzi. Lotnisko ma duży pas startowy o długości 3000 m.

12 - Siorapaluk - mała osada na Grenlandii. 77'47' N. Liczy ok 50 mieszkańców.

13 - Alert - kanadyjski posterunek na Wyspie Ellesmere'a w Archipelagu Arktycznym. 82'30' N. Jest to najdalej wysunięty na północ stale zamieszkany punkt. Jest tu lotnisko i stacja meteorologiczna. Liczba stałych mieszkańców to 6 osób, ale przebywa tu w ramach służby i pracy około 200 osób. Lotnisko dysponuje pasem o długości 1700 m.

14 - Eureka - kanadyjska baza badawcza i niewielkie lotnisko na Wyspie Ellesmere'a w Archipelagu Arktycznym. 79'59' N. Stała liczba mieszkańców - 8, ale podobnie jak w Alert około 200 osób przebywa tu rotacyjnie. Lotnisko ma pas o długości około 1500 m.

15 - Grise Fiord - kanadyjska osada na Wyspie Ellesmere'a w Archipelagu Arktycznym. Zamieszkała przez 130 osób. 76'25' N. Jest to najdalej na północ wysunięta normalna osada w Kanadzie. Jest tu małe lotnisko z pasem o długości 510 m, z którego jednak są regularne loty pasażerskie.

16 - Resolute - kanadyjska osada na Wyspie Cornwalisa w Archipelagu Arktycznym. 74'41' N. Mieszka tu ok. 230 osób, jest lotnisko z żwirowym pasem o długości 2000 m.

17 - Umieszczam jako ciekawostkę. To tzw. Camp Barneo, rosyjskie lądowisko i obóz na paku lodowym w pobliżu bieguna północnego. 89'31' N, ale położenie zmienia się w wyniku dryfu lodu. Służy badaczom polarnym i turystom. Nie jest to żadne stałe osiedle, choć infrastruktura jest utrzymywana. Lądują tu nawet spore samoloty jak An-72.