wtorek, 31 maja 2022

Rowerowe podsumowanie maja

Maj okazał się już nieco bardziej rowerowym miesiącem niż wcześniejsze. Jeździłem może niezbyt często, szczególnie w drugiej połowie miesiąca, gdy popsuła się mocno pogoda. Udało się jednak pokonać kilka dłuższych tras, w tym kilka powyżej 100 km.


Tradycyjnie załączam mapkę, na której pokazuję wszystkie trasy przekraczające dystans 30 km. W sumie w maju przejechałem 620 km.


Liczę, że w czerwcu uda się pojechać w kilka interesujących miejsc, bo mam kilka ciekawych rowerowych celów. Co prawda galopujące ceny paliw ograniczają nieco dojazdy w dalsze rejony Polski własnym samochodem, ale można pokombinować z pociągami. Oby tylko pogoda dopisała.

czwartek, 19 maja 2022

Rowerowa wycieczka wzdłuż środkowej Pilicy

Czwartek znów szczęśliwym zrządzeniem losu jest dla mnie dniem wolnym od pracy. Pogoda jest wyjątkowo piękna, postanawiam więc zrealizować ciekawą wycieczkę rowerową. Początkowo w planach miałem Gostynińsko-Włocławski Park Krajobrazowy, ale zmieniam lokalizację. Mój znajomy, Maciek, wrzucił niedawno film na swój kanał na Youtube (zobacz tu) który mnie bardzo zainspirował. Jadę w okolice Tomaszowa Mazowieckiego i Sulejowa, tereny znane mi z dzieciństwa, gdy przyjeżdżałem z dziadkami do Spały i Konewki. 

Dzięki dobremu połączeniu drogą ekspresową, można dojechać z Warszawy do Tomaszowa Mazowieckiego w ciągu godziny. Za punkt wypadowy wybieram Spałę. Jestem na miejscu kilka minut po 9 rano. Przebieram się w rowerowe ciuchy i ruszam na południe, przejeżdżając mostkiem nad Pilicą, w tym miejscu dość szeroką i bardzo płytką. 


 

Przecinam malownicze lasy Spalskiego Parku Krajobrazowego. Objeżdżam od wschodu Tomaszów Mazowiecki, niemal po jego obrzeżach. Mijam drogę nr 713 i skręcam w niepozorną leśną szosę. To pierwsza atrakcja trasy. Po kilkuset metrach docieram do poniemieckiego bunkra kolejowego w Jeleniu.

Budowla jest zbliżona do bunkra w Konewce, ale jest wygięta w łuk, a w dodatku dość zaniedbana. Kiedyś służyła wojsku za magazyn, potem została porzucona. I tak jest do dziś. Szkoda, bo bunkier jest dość unikalny i powinien być jakoś lepiej wyeksponowany. Po zrobieniu kilku zdjęć wracam do głównej drogi i jadę dalej na południe.



Przecinam całą, rozgałęzioną bocznicę kolejową. W okolicy jest składnica Rządowej Agencji Rezerw. Nie mam pojęcia co tu jest przechowywane, ale muszę objechać cały teren. Teraz doceniam, że wziąłem ze sobą rower MTB, a nie szosowy. To leśne szutry pełne kamieni i ciężko rozwinąć jakąś większą prędkość. Wreszcie mijam wieś Wąwół i docieram do kolejnej atrakcji, jakim jest rezerwat Niebieskie Źródła. Jest tu ścieżka turystyczna z tablicami informacyjnymi. Teren wygląda bardzo malowniczo - rozlewiska rzeki, drzewa rosnące w wodzie. Na końcu jest najciekawsze miejsce. Na dnie są widoczne bijące źródła. Mają jasnoniebieski kolor i wyraźnie widać wydobywającą się z nich wodę i bąbelki powietrza.





Po objechaniu rezerwatu wracam do drogi wiodącej na południe. Teren jest lekko falisty, co chwila jest jakiś podjazd i zjazd. Zaciekawia mnie tablica, mówiąca o tym, że droga może być czasowo zamykana ze względu na roboty strzałowe. Czyżby tu była jakaś kopalnia? Rzeczywiście, po lewej stronie widać rozległe zagłębienie terenu wypełnione wodą. A nieco dalej urządzenia kopalni i tablicę z jej nazwą -  "Biała Góra".


Kawałek dalej zaczyna się lepszy odcinek drogi, pojawiają się ścieżki rowerowe. Skręcam w prawo i dość stromo zjeżdżam w dół, docierając nad zaporę w Smardzewicach, która spiętrza wody Pilicy w Zalew Sulejowski. Wielkie sztuczne jezioro robi na mnie duże wrażenie. Jest bardzo ładne, ma porośnięte sosnowymi lasami brzegi, na wodzie widać kilka żaglówek. Jest nieco tylko mniejsze niż jezioro Zegrzyńskie, ale chyba bardziej urokliwe. Pełni funkcję głównego zbiornika wody pitnej dla Łodzi, Tomaszowa i Piotrkowa.





Wracam znów do głównej drogi i kieruję się dalej na południe. Po kilku kilometrach skręcam w prawo, w stronę zalewu. Droga jest bardzo dobrej jakości, asfalt jest niedawno położony. Mimo licznych górek jedzie się znakomicie. W Karolinowie docieram na plażę przy polu namiotowym. Jest bardzo ładna i wyobrażam sobie, co się tu dzieje w słoneczne weekendy. Chwila przerwy i podziwiania zalewu.



Teraz już tak słodko nie będzie jeśli chodzi o nawierzchnię. Postanawiam jechać znacznie bliżej brzegów zalewu, więc mogę liczyć tylko na drogi nieutwardzone. Z początku jest straszny piach, ale wkrótce zmienia się on w całkiem przyjemny szuter. To znaczy jest on całkiem przyjemny na rowerze MTB, na gravelu byłby już dość kopny i uciążliwy. Wreszcie wita mnie bardzo kopny piach, gdzie niemal nie da się jechać. A kawałek dalej - uliczki Zarzęcina. Tu znów zjeżdżam nad wodę.



Przyznam, że upał oraz uciążliwa momentami nawierzchnia robią swoje i zaczynam odczuwać zmęczenie. Dalszy odcinek jest bardziej piaszczysty i kopny, momentami zarzuca całym rowerem. Liczę po cichu kolejne kilometry dzielące mnie od Sulejowa. Wreszcie pojawia się asfalt. Mijam znany w całej Polsce klasztor Cystersów.


Zjeżdżam w dół, kierując się wzdłuż Pilicy. Docieram do ruchliwej drogi nr 74, pokonuję rzekę i zauważam, że obok jest specjalny mostek dla rowerzystów i pieszych. Nie zatrzymując się cisnę dalej na południe. Wkrótce kończy się wygodna ścieżka rowerowa, a zaczyna nierówna nawierzchnia z sześciokątnych płyt. Nawet na MTB trzęsie na tyle, że wolę jechać poboczem. I według tabliczek taka droga ma być na kilku kolejnych kilometrach! W pewnym momencie moją uwagę przykuwa kilka zaparkowanych samochodów. Co tu takiego jest? Okazuje się, że po prawej stronie jest jakieś dawne wyrobisko kopalni wapienia - Wapienniki Sulejowskie. Woda jest idealnie wprost przejrzysta i ma turkusowy kolor, rodem z pocztówek z ciepłych krajów. Domyślam się, że taki kolor oraz czystość wody mogą oznaczać albo jej wysoką zasadowość, albo silne skażenie czymś. Wygląda pięknie, ale pewnie lepiej się nie kąpać.



Ruszam dalej, ale po kilkuset metrach orientuję się że... w przedniej oponie jest bardzo niskie ciśnienie. Nie jest to totalny kapeć, ale opona jest miękka. Jako że ostatnie kilometry wiodły po drodze posypanej drobnym żwirem, to dokładnie oglądam bieżnik opony, ale nie widzę by coś się wbiło. Zastanawiam się co robić. Zapasową dętkę mam, ale jedną. Mogę ją zmienić, to kilka minut roboty. Ale jechać dalej czy wracać? Postanawiam zaryzykować, bo dziura nie może być duża, skoro powietrze zeszło tylko częściowo. Pompuję ile się da to zrobić ręczną pompką. Opona na powrót staje się twarda. Ruszam i bacznie ją obserwuję. Po kilku kilometrach nie widzę zauważalnego ubytku powietrza, więc uznaję, że dam radę bez zmiany dętki, którą lepiej mieć w zapasie na poważniejszą awarię. 

Trzymam się drogi asfaltowej wzdłuż rozlewisk i mokradeł Pilicy, rozpościera się tu Sulejowski Park Krajobrazowy. Wkrótce docieram do bram jakiegoś ośrodka wczasowego i... droga się kończy. Zerkam na mapę w telefonie - no cóż, główna droga jest gdzieś na zachód od mojej pozycji. Są tu jakieś leśne przecinki, więc kieruję się nimi. Kluczę, gubię się, miejscami muszę prowadzić rower - jak na przykład przez koryto jakiejś wyschniętej rzeczki. Wreszcie wychodzę na drogę, która okazuje się być szutrowa. To mnie musiało zmylić, bo uparcie trzymałem się asfaltu i nie zauważyłem, że powinienem skręcić na szuter. Droga jest dość wygodna i jedzie się całkiem ok, poza tym, że strasznie na niej trzęsie. Wreszcie znów pojawia się asfalt i muszę skręcić w lewo, stromym zjazdem kierując się wprost nad rzekę. Docieram do kolejnego, niezwykłego miejsca na trasie.


To kładka zbudowana własnym sumptem przez mieszkańców wsi po obu stronach rzeki. Kładka to jest dużo powiedziane. Nawet oficjalnie mówi się "małpi most nad Pilicą". To szereg wbitych w dno pali, kilka naciągniętych stalowych lin i kilka spróchniałych desek na tych linach. Nawet jest wyraźne ostrzeżenie, że wchodzi się tylko na własną odpowiedzialność. A ja mam zamiar pokonać ją z rowerem.




Wszystkie cenne rzeczy wyjmuję z rowerowej sakiewki i chowam do plecaka. Lepiej w razie czego stracić sam rower. Wchodzę na kładkę z duszą na ramieniu. Całość silnie pracuje, buja się góra i dół, a w dodatku wisi dobre 2-3 m nad wodą. Muszę kontrolować powolne przemieszczanie się do przodu i prowadzenie roweru, który ma miejscami dosłownie centymetrowy margines błędu. Jak mi się zsunie tylne koło, to mogę nie dać rady utrzymać go jedną ręką, którą mam na mostku kierownicy. Co gorsza miejscami z trzech desek robią się dwie, a jest krótki odcinek że i jedna, ale tam mogę dać daleki krok, a rower przeprowadzić po tej jednej. Deski wyglądają na słowo honoru, widać że wiszą tu od wielu lat. Tylne koło zsuwa się z nieco w bok, ale rower utrzymuje stabilność i udaje mi się go poprawić. Wreszcie jestem na drugim brzegu. Przeprawa była naprawdę ekscytująca, choć nie polecam osobom o słabszych nerwach. Gorzej niż w parku linowym. Zresztą Maciek nagrał całe przejście kamerką, która lepiej odda to niż opis (zobacz tu).


Odpoczywam chwilę, zjadam jakiś batonik. Niestety trudności nie kończą się. Kilka dalszych kilometrów to potworne piachy. Nie da się tu jechać, jak próbuję bokiem, to jest pełno gałęzi. Rower trzeba prowadzić. Jestem już zirytowany tą sytuacją, bo w dodatku cały czas jest pod górę. Jako że jestem sam, to puszczam w przestrzeń kilka wiązanek, by choć w ten sposób rozładować złość. 


Wreszcie, po dobrych 30 minutach walki z piachem, droga robi się po prostu szutrowa, a jeszcze kawałek dalej docieram do asfaltu. O dziwo - nadal jest pod górę. Przecież to województwo łódzkie, a nie góry! A podjazd trwa od kilku kilometrów. Woda z bukłaka już mi nie wystarcza, straciłem mnóstwo siły na krótkim odcinku i potrzeba mi jakiegoś izotonika. Na szczęście docieram wreszcie na szczyt sporego wzniesienia i mogę nacieszyć się długim zjazdem.


W Skórowicach zatrzymuję się przed sklepem. Butelkę izotonika pochłaniam na raz, butelkę coli chowam na później. To mój sprawdzony zestaw nawadniająco-energetyczny. Rzeczywiście od razu gasi to moje pragnienie. Przecinam dolinę rzeczki Czarnej, całkiem malowniczo to wygląda. Za mną wzniesienie z którym tak walczyłem - Diabla Góra. Jedzie się przyjemnie, mimo afrykańskiego upału. No i właśnie... docieram do kolejnej ciekawostki. Skoro upał jest afrykański, to tabliczka wręcz idealnie do niego pasuje.


Skręcam do tajemniczej miejscowości. To kilkanaście domów, a w dodatku wygodna szutrówka kończy się. Zerkam na mapę. Według niej jest kilka kilometrów przez las w stronę Centralnej Magistrali Kolejowej i znów będzie normalna droga. Jednak ta którą jadę jest delikatnie mówiąc uciążliwa, szczególnie, że mam w nogach jakieś 70 km. Miejscami znów pojawiają się straszne piaski. Docieram jednak do całkiem nowego asfaltu i kieruję się na zachód.


Tak radykalna zmiana nawierzchni powoduje, że nabieram wiatru w żagle. I to dosłownie, bo wieje prosto w plecy, co dodatkowo ułatwia jazdę. Po kilkunastu minutach docieram do ruchliwej drogi nr 74, ale na tym odcinku są ścieżki rowerowe. W miejscowości Paradyż skręcam znów w lokalną drogę na północ. Mijam zakład produkcji ceramiki, pod taką samą nazwą jak miejscowość. Krajobrazy są sielskie. Jest pogodnie, lekko faliście, wokoło pola pełne kwitnącego rzepaku. 



Nie mogę też narzekać na nawierzchnię. Większość dróg jest odnowiona, jedynie krótkie fragmenty są dziurawe. Mijam Prymusową Wolę, przecinam ruchliwą drogę nr 12 i dalej przez Szadkowice i Kraśnicę docieram do drogi nr 726. Pozostało mi kilka kilometrów do Inowłodza. Droga nie ma poboczy, jeżdżą nią TIR-y i wydaje mi się niebezpieczna. Na szczęście są tu boczne, techniczne drogi. Jadę nimi, ale gdy docieram do wiaduktu kolejowego, to okazuje się, że muszę się cofnąć. Dołem przejechać się nie da. Zauważam też, że przednia opona wyraźnie już sflaczała, więc znów dopompowuje ją ile się da. Tory kolejowe pokonuję wiaduktem, a potem znów jadę drogą techniczną. Zaczyna się wreszcie dobra ścieżka rowerowa w Spalskim Parku Krajobrazowym. 


Dostaję telefon z pracy, czy mógłbym być wcześniej niż planowałem, czyli około 20. Jest już 17... ale pewnie się wyrobię. Muszę tylko zbytnio nie marudzić, a mam jeszcze dwa miejsca do zobaczenia. Gdy docieram do Inowłodza, kieruję się w lewo, pod górę. Kawałek dalej docieram do rozwalonej bramy, ale wjechać rowerem tam się nie da. Znajduję jednak objazd i szutrową drogą docieram do opuszczonego ośrodka wypoczynkowego Łódzkiej Szkoły Filmowej. Wrażenie jest smutne - kolejna ruina, choć przecież położony w tak ładnym miejscu ośrodek mógłby pewnie nadal funkcjonować.





Nie mam czasu na długą eksplorację. Wracam do głównej drogi i pokonuję Pilicę mostem. Przejeżdżam przez centrum miasteczka i wspinam się na stromą skarpę. Ufff... jadę już resztką sił, cola już się skończyła. 


Kieruję się na Królową Wolę i Konewkę. Tam jest ostatni punkt mojej trasy. Niestety na tym odcinku jadę już pod wiatr. Mimo że zostało kilka kilometrów, to kapituluję. Najpierw myję dokładnie ręce w pobliskim stawie, a potem robię małe zakupy - znów izotonik i cola. I znów izotonik idzie niemal na raz. Od razu lepiej. Za Królową Wolą zaczyna się długi zjazd, skręcam w prawo do Konewki. Jako dzieciak byłem tu z dziadkami na wakacjach. Była tu rezydencja Edwarda Gierka, później przerobiona na ośrodek wypoczynkowy dla pracowników PLL "LOT". A moja Babcia właśnie pracowała w LOT-cie. Obecnie rezydencja jest już historią, bo kilka lat temu została wyburzona. Jest tu jednak miejsce, które wtedy nie było udostępnione, a obecnie można je zwiedzać - drugi z kolejowych bunkrów, gdzie mógł ukrywać się pociąg Adolfa Hitlera. Obecnie jest to muzeum, ale że już kiedyś je zwiedzałem (czytaj tu), to teraz robię tylko zdjęcie na szybko. Czas mnie goni.


Co ciekawe, w Konewce ostał się tartak, który wygląda tak samo jak 35 lat temu. Nadal funkcjonuje i ma się dobrze. Jadę w kierunku Spały, znów lekko w dół. Jest tu odcinek po kocich łbach, ale potem znów jest przyjemny asfalt. Wreszcie docieram do centrum miejscowości i do samochodu. Ekspresowo pakuję rower i nawet nie przebierając się ruszam w drogę powrotną. Po godzinie i kilkunastu minutach jestem w domu - w sam raz by wziąć prysznic i coś przekąsić przed pójściem do pracy. Jak się też okazało kilka godzin później - powietrze z przedniej opony zeszło całkowicie i niezbędna była wymiana dętki.

Trasa okazała się niezwykle malownicza. Łącznie wyszło 132 km (wg telefonu) albo 139 km (wg zegarka) Sam nie wiem dokładnie ile, ale wysiłek był spory, zwłaszcza że było dużo szutru, dużo kopnego piachu i miejscami całkiem spore podjazdy. To nie jest trasa na rower gravelowy, jedynie MTB pozwoli ją pokonać względnie bez przeszkód, choć i tak będą odcinki gdzie rower trzeba prowadzić. 


Załączam mapkę trasy. Polecam ją każdemu na całodniową wycieczkę, bo ma masę atrakcji - przepiękny Zalew Sulejowski, Niebieskie Źródła, wspaniałe lasy, dolinę środkowej i dolnej Pilicy, ekwilibrystyczny małpi most i historyczne ciekawostki w postaci bunkrów. Ma nawet element urbexu, jakim jest opuszczony ośrodek wczasowy. Pilica to ponadto wspaniała rzeka na spływy kajakowe, o czym przekonała mnie mnogość wypożyczalni. Plus dla mieszkańców Warszawy, Łodzi, Radomia czy Kielc - dojazd jest bezproblemowy i nie zajmuje dużo czasu.

czwartek, 12 maja 2022

Rowerowa wycieczka do filmowych Wilkowyj po butelkę Mamrota

Dziś mam wolny dzień w środku tygodnia. Praca w której spędzam właściwie wszystkie dni łącznie z weekendami, ma jednak zalety, bo wolne potrafi wypaść wtedy, gdy większość ludzi jest w pracy. Jeśli trafi się ładny dzień, można podjąć jakąś turystyczną aktywność bez tłumów. Co prawda prognozy mówią o możliwości wystąpienia burz, a od rana się chmurzy, lecz mimo to zastanawiam się nad półdniową wycieczką rowerową. 

Powinienem wyruszyć wcześnie, ale narastający wiatr wydłuża moje wahanie. W końcu stwierdzam, że jak jeszcze poczekam, to już nigdzie nie pojadę i około 11 ruszam w stronę Mostu Południowego. Moim celem jest położona w odległości mniej więcej 70 km miejscowość Jeruzal. Cóż w tej nic nie mówiącej nazwie niezwykłego? Czemu to ma być cel wycieczki? Miejscowość ta jest znana w całej Polsce za sprawą serialu "Ranczo", a dokładniej występującego w nim sklepu z charakterystyczną ławeczką, na której przesiadują serialowi menele, toczący dyskusje z butelką wina "Mamrot". Sklep znajduje się właśnie w Jeruzalu i tu kręcono sceny pod sklepem i na ławeczce. Dojazd też jest dość urokliwy i prowadzi przez ładne tereny, więc czemu by się nie wybrać? Dodatkowo zamierzam w drodze powrotnej zahaczyć o Mińsk Mazowiecki, w którym nie byłem od wielu lat. Początek mojej trasy przebiega bardzo sprawnie - potężny zachodni wiatr pcha mnie z taką siłą, że w pedałowanie wkładam niewiele energii, a i tak poruszam się bardzo szybko. Wkrótce przedostaję się na druga stronę Wisły.


Kolejne kilometry pokrywają się z moją niedawną trasą do Otwocka (czytaj tu). Ruch jest spory, a ścieżka rowerowa istnieje tylko na pewnym fragmencie drogi. Nie ma tu nawet poboczy. W końcu z ulgą zjeżdżam w lewo, kierując się na centrum Otwocka.


Docieram do torów kolejowych i ruszam wzdłuż nich w kierunku Celestynowa. Trasa jest nowa, jeszcze dwa lata temu cała droga była w przebudowie i nie dało się tędy przejechać rowerem szosowym. Teraz to wręcz komfort. Wygodne ścieżki rowerowe i znikomy ruch, a wszystko w pięknych lasach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. W okolicy jest skansen w dawnych bunkrach w Dąbrowieckiej Górze, gdzie byłem ostatnio zimą (czytaj tu). To też może być fajny cel wycieczki rowerowej, ale polecam rower MTB z powodu dużej ilości piasku (czytaj tu). 


Mijam Dąbrówkę, gdzie kończy się wygodna ścieżka rowerowa i jest jakiś ruch wahadłowy. Jadę teraz zupełnie prostą drogą przez piękny las, kierując się w stronę Kołbieli. Wiatr cały czas wieje w plecy, więc jedzie się bardzo przyjemnie. W dodatku pogoda wyraźnie się poprawia, nie ma już ponurych chmur i wyszło słońce. Wkrótce docieram do wiaduktu nad drogą S17.



Mijam dawne rondo w Kołbieli słynące z ogromnych korków. Teraz to droga lokalna w kierunku północ-południe, ale krzyżuje się z ruchliwą drogą nr 50, którą suną kolumny TIR-ów. Mijam Kołbiel, kierując się kawałek drogą nr 50, a potem odbijam na wschód. Tu już jedzie się spokojnie i nadal  bardzo szybko. Po kilku kilometrach dojeżdżam do miejscowości Siennica, gdzie skręcam w prawo w drogę nr 802, w kierunku Stoczka Łukowskiego. Ten odcinek pokonuję chyba najszybciej, z najwyższą średnią. Są tu momentami długie i łagodne zjazdy, ale że wieje bardzo mocno w plecy, to osiągam ponad 40 km/h i udaje mi się taką prędkość utrzymywać na długich odcinkach. Kilkanaście kilometrów mija bardzo szybko i wreszcie docieram do Latowicza, gdzie jest piękny kościół.

 

Za kościołem skręcam na północ w lokalną drogę. I tu dopiero zaczyna się zabawa. Wiedziałem, że cała trasa tak słodko jak dotąd wyglądać nie będzie, że skoro wiało w plecy, to przyjdzie w końcu wracać pod ten wiatr. Teraz nie jadę jeszcze bezpośrednio pod niego, ale i tak prędkość od razu wyraźnie spada, rowerem zaczyna zarzucać co i rusz, a dodatkowo wiatr pędzi tumany kurzu z okolicznych pól, co przeszkadza. Zatrzymuję się na moment, widząc nisko wiszącego jastrzębia. Wiatr jest tak silny, że ptak utrzymuje się w miejscu, jak śmigłowiec w zawisie, tuż nad ziemią i tylko wyszukuje zdobyczy. Niestety słaby aparat w telefonie nie pozwala na zrobienie dobrego zdjęcia. Okolica za to całkiem ładna.


Jeszcze kilka kilometrów i docieram do celu mojej wycieczki. Na liczniku 71 km. Sklep rzeczywiście jest, obok całkiem ładny kościół. Skoro tu jestem, to obowiązkowo należy nabyć serialowe wino marki wino. A właściwie marki "Mamrot". Wchodzę do środka i proszę o najbardziej znane tanie wino w Polsce. Butelka tego trunku kosztuje 10 zł, będzie co degustować ;)





Pora ruszać dalej, w stronę Mińska Mazowieckiego. Tu już asfalt nie jest idealny, pełno w nim pęknięć i dziur. W dodatku teraz jadę dokładnie pod wiatr. Na dokładkę nie jest tu wcale płasko, teren jest pofalowany. Miejscami prędkość spada do 15 km/h i trudno szybciej, mimo mocnego wysiłku. Wreszcie jakiś las i nieco osłony przed wiatrem, co pozwala od razu się rozpędzić.


Mijam miejscowość Cegłów, gdzie przejeżdżam na drugą stronę torów kolejowych. Jest tu nowo przebudowana droga, z kostkową wprawdzie, ale ścieżką rowerową. Kończy się ona jednak po kilku kilometrach i pozostaje pobocze. Mam już dość tej walki z wiatrem. Mijam kolejne miejscowości i w końcu wjeżdżam do Mińska Mazowieckiego. Z tej strony nie jest to jakaś reprezentacyjna część miasta. Dziurawe drogi, chodniki i ścieżki rowerowe, oraz bloki o niezbyt wielkiej urodzie.


Ścieżki rowerowe są po obu stronach drogi, ale w końcu ich nawierzchnia zmienia się na asfaltową. Docieram do centrum miasta. Mijam rynek oraz całkiem ładny park. Dalej jednak znów są blokowiska i znów dziurawa ścieżka rowerowa z kostki. 




Dawniej droga wzdłuż której teraz jadę była niemożliwie zakorkowana. To trasa na wschód, główna droga tranzytowa kraju. Myślałem, że po wybudowaniu autostrady A2, która jest w tym miejscu obwodnicą Mińska, problem korków w dużej mierze zniknął. Ale okazuje się, że korki są jak dawniej. Może dlatego, że jest około 16, ale ruch jest naprawdę ogromny.

Wyjeżdżam w końcu z miasta, jadąc poboczem ruchliwej drogi. Z ulgą zjeżdżam w kierunku autostrady, by po chwili jechać drogą techniczną. Mimo, że hałas jest spory, to mam zupełny spokój a i nawigacyjnie nie ma co kombinować.


Wiatr delikatnie słabnie, ale do domu mam jeszcze około 40 km. Pocieszam się, że wkrótce autostrada skręci lekko na południe, więc wiatr będzie lekko z boku, co zmniejszy jego napór. Bo teraz jest niby gładko, ale już jestem tym zmęczony, a w dodatku droga jest dość nudna. Miejscami droga techniczna zmienia się w pełnoprawną drogę lokalną, z bardzo dobrymi ścieżkami rowerowymi. W pewnym momencie stojący tuż przy drodze bocian zrywa się do lotu kilka metrów ode mnie. Nad głową przelatuje wojskowy śmigłowiec, kierujący się z lotniska w Mińsku gdzieś na zachód.



Mijam węzeł Halinów. Powoli zbliżam się do węzła Lubelska. To znów ekspresówka S17. Aby ją pokonać docieram do kładki dla pieszych, gdzie jednak nie ma żadnego wjazdu i trzeba wejść i zejść po stromych schodkach. To już granica Warszawy. Zaskoczeniem dla mnie jest to, że doskonała dotąd droga techniczna nagle zmienia się w dziurawą szutrówkę pełną żwiru. Na szosowym rowerze muszę uważać na opony i koła, więc mocno zwalniam. Odcinek szutru kończy się po jakiś 2 kilometrach i znów jest gładki asfalt. Mijam ulicę Patriotów, gdzie w dość skomplikowany sposób dostaję się na południową stronę autostrady.

 

Teraz ostatnie kilometry. Nadal wiele w twarz, a ja jestem już dość zmęczony tą walką. Wjeżdżam na kładkę nad Wałem Miedzeszyńskim. Tym samym zamknąłem pętlę, dalsza trasa pokrywa się z początkowym odcinkiem. Wjeżdżam łagodnym podjazdem na Most Południowy.


Jeszcze kilka kilometrów. Mijam Wilanów, wspinam się podjazdem na Ursynów. Kilkanaście minut i jestem pod domem. Wycieczka zamiast planowanych 6 godzin zajęła mi aż 7. Przejechałem 140 km, czyli tyle samo jak podczas sobotniej wycieczki przez Puszczę Kampinoską (czytaj tu). Dziś jednak miałem najpierw idealny wiatr w plecy, aby później bardzo mocno walczyć z tym samym wiatrem, co bardzo ograniczyło średnią prędkość. W dodatku moja decyzja o przejeździe przez Mińsk Mazowiecki ograniczyła ją jeszcze bardziej - przez miasta zawsze jedzie się wolno. 


Załączam mapkę mojej trasy. Okazała się ładna i ciekawa, szczególnie w pierwszej części. Powrót wzdłuż autostrady był bardzo łatwy nawigacyjnie i bezpieczny jeśli chodzi o ruch pojazdów, ale zdecydowanie mniej urokliwy i znacznie bardziej hałaśliwy. Pod koniec miałem już naprawdę dość tego hałasu pędzących samochodów. Tym niemniej polecam trasę każdemu. A "Mamrot"? No cóż, etykieta głosi, że nie jest to wino, a napój alkoholowy na bazie... piwa. Na razie poczeka na degustację, więc nie opisuję jego walorów smakowych.

EDIT: Po wielu dniach odważyłem się otworzyć butelkę i skosztować zawartości... nie radzę! Najpodlejsza alpaga jaką piłem. Kombinat siarkowy w Tarnobrzegu. Paskudztwo, obrzydlistwo! To już wina marki "Arizona" czy "Biały Patyk" jakie pamiętam z końca lat 90-tych były znacznie lepsze.