środa, 29 kwietnia 2020

Rowerowa wycieczka w Góry Łańcuchowe i rowerowe podsumowanie kwietnia


Dziś znów trafia mi się w środku tygodnia wolny dzień w pracy. Mimo, że pogoda nie jest rewelacyjna, postanawiam wykorzystać czas i zrobić nieco dłuższą wycieczkę rowerową. Od wielu miesięcy chodzi mi po głowie ciekawe i dość tajemnicze miejsce, znane jako Góry Łańcuchowe. Można by się zastanowić - co to za pasmo? Gdzie to jest? Nie jest to oczywiście żadne prawdziwe pasmo górskie, a jedynie ciąg wysokich śródlądowych wydm. Nazwę stworzyli rowerzyści górscy, dla których jest to ciekawe miejsce do treningów. Góry Łańcuchowe zlokalizowane są kilka kilometrów na południe od Mińska Mazowieckiego. Aby tam dotrzeć bez większych problemów i aby zobaczyć same wydmy a także interesujące miejsca po drodze, decyduję się na jazdę tam rowerem górskim. Już kiedyś chciałem w tą okolicę dotrzeć na rowerze szosowym, ale uznałem, że to bez sensu, bo do samego celu nie dotrę. To jednak dobre 50 km w jedną stronę, a i to jeśli sporą część trasy pokonać leśnymi szutrowymi drogami. Jak na rower górski i to w takim terenie to już dość wymagający dystans.

Ruszam dopiero około południa. Mijam Powsin, kieruję się do Konstancina. Tu na stacji benzynowej korzystam z kompresora, dobijając opony do 4,5 barów. Takie ciśnienie zapewnia większy komfort jazdy po asfaltach i twardych szutrowych nawierzchniach. Z Konstanicna kieruję się na wschód, w stronę Wisły. Wszystkie okoliczne drogi, w rowerowym światku znane jako "Gassy" to wręcz mekka kolarzy szosowych. Niemal zerowy ruch, dobre i miejscami zupełnie gładkie asfalty i bliskość Warszawy - to w pogodne dni przyciąga całe peletony. Sam tu nieraz jeżdżę rowerem szosowym ot tak, by przejechać 30-50 km treningowo i nieco się zrelaksować. Dziś jednak nie ma prawie nikogo. To wina niezbyt pewnej pogody, bo wyraźnie zanosi się na deszcz. Długą, kilkukilometrową prostą docieram do Gassów, mijam wiślany wał i wjeżdżam na prom. Bilet kosztuje 5 zł, zresztą cena nie zmienia się od lat.




Po kilku minutach jestem na drugim brzegu Wisły. Teraz kawałek niewygodną nawet dla roweru górskiego drogą zbudowaną z betonowych płyt. Mijam kolejny wał i ruchliwą drogę nr 801. Wjeżdżam na uliczki Karczewa, wkrótce docieram do centrum miasta. Tu niespodzianka - główna droga jest w przebudowie, aczkolwiek daję radę przejechać rowerem. Kieruję się w stronę wysokiego komina ciepłowni. Objeżdżam całą dzielnicę przemysłową, docierając w końcu do miejsca, gdzie kończy się droga asfaltowa. To początek naprawdę dużych terenów leśnych, jest tu nawet tabliczka informująca o Mazowieckim Parku Krajobrazowym.



W okolicy jest kilka ciekawych obiektów, które są zlokalizowane wzdłuż drogi, którą podążam. Postanawiam stracić nieco czasu, ale zobaczyć rezerwat "na torfach". Kawałek jadę piaszczystą drogą, ale wkrótce skręcam w prawo.



Zaczyna się tu zupełnie wąska leśna ścieżka. Wiem że samo jeziorko i torfowiska są już niedaleko, ale powalone drzewa miejscami uniemożliwiają jazdę. Prowadzę rower i po chwili docieram w bagnisty teren.




Wracam do głównej drogi i kieruję się nią dalej na wschód. Po chwili coś mi zaczyna nie pasować. Zatrzymuję się i zerkam w nawigację. Aha, to droga biegnąca nieco dalej na południe od zaplanowanej trasy, ale jest twarda i równa, więc postanawiam jechać nią jak najdalej się da.



W końcu muszę jednak odbić w lewo, w znacznie gorszą i piaszczystą leśną drogę. Tabliczki informują mnie, że w pobliżu są bunkry z czasów wojny. Im bliżej tym warunki robią się gorsze. Miejscami piach jest tak głęboki, że po prostu nie da rady jechać. Omijam to gdzieś bokiem, ale i tak tempo spada do niemal ślimaczego. W końcu docieram do bunkrów, które stanowiły w latach 1915-1945 jeden z elementów dalekich umocnień przedpola Warszawy.

Wchodzę na szczyt piaszczystej wydmy. W jej wnętrzu kryje się pierwszy z bunkrów, w którym było zlokalizowane stanowisko obserwatora artyleryjskiego. Robi duże wrażenie, ale niestety nie można wejść do środka, drzwi są zamknięte na kłódkę.






Prowadzę rower na kolejne wzniesienie. To bunkier ze stanowiskiem karabinu maszynowego, ale podobnie jak poprzedni - jest zamknięty. Robię więc kilka zdjęć z zewnątrz.




Pora jechać dalej na wschód. Z początku koszmarnie piaszczysta droga zmienia się w końcu w zwykłą i twardą szutrówkę. Okoliczny teren jest jednak zaskakująco pagórkowaty i jazda jest momentami dość męcząca. Docieram do miejscowości Dąbrówka. Tu jest dość ruchliwa droga prowadząca w stronę Kołbieli. Wkrótce docieram do ronda w Celestynowie, gdzie wyznaczony jest objazd. Objazd jest zapewne spowodowany tym, że trasa Warszawa-Lublin jest przebudowywana na drogę ekspresową i nie można bezpośrednio na nią wjechać... to znaczy nie można samochodem. Górskim rowerem zapewne dam radę. Na wschód prowadzi bardzo dobra i teraz zupełnie pusta asfaltówka, która przecina piękne lasy. Znaki mówią, że nie ma przejazdu, ale moja mapa w telefonie mówi, że jest tu sporo leśnych dróg. Po kilku kilometrach skręcam w taką drogę i wkrótce docieram do budowanej ekspresówki. Są już obie jezdnie, ale ruch jest prowadzony tylko po jednej z nich. Przecinam budowaną drogę i po chwili trafiam na... "starą" drogę nr 17, czyli Warszawa-Lublin. Jeździłem nią wielokrotnie, zawsze była bardzo ruchliwa. A teraz nikogo, całkowita pustka. Nagle została zdegradowana do drogi lokalnej. Ruszam nią kawałek na północ, ale znów zerkam w nawigację i znów skręcam w jakąś drogę na wschód.



Po kilku kilometrach znów się zatrzymuję i znów na mapie w telefonie ustalam jak ja mam właściwie jechać. Nie ma tu jakiejś jednej drogi do mojego celu. Trzeba kombinować, łączyć drogi szutrowe z asfaltowymi, tak by wyszło to w miarę sensownie. Co i rusz się zatrzymuję i sprawdzam moje położenie, a to znacząco spowalnia moją jazdę. Przecinam meandry i rozlewiska rzeki Świder.



W miejscowości Rudno mijam jakiś okazały pałac. Nie chce już mi się po raz kolejny zatrzymywać by zrobić zdjęcie. Asfalt wkrótce się kończy, przecinam linię kolejową i wjeżdżam w las. Znów klnę, bo droga jest wybitnie piaszczysta i męcząca. I jak wynika z nawigacji czeka mnie kilka kilometrów w tych warunkach.




W końcu wyjeżdżam na równy i dobry asfalt. Uff... jeszcze kilka kilometrów i dotrę do celu. Ale licznik pokazuje, że już przejechałem 50 km, to pewnie dlatego, że nieco kluczyłem i zajeżdżałem do rożnych miejsc, których wcześniej nie planowałem. Całość z pewnością przekroczy 100 km.

Teren nadal jest dość silnie pofalowany, co powoduje, że mam momenty sporego wysiłku na podjazdach i potem chwile wytchnienia na zjazdach. W miejscowości Nowodwór skręcam na północ... ale czeka mnie tu dłuższy podjazd. W końcu docieram do Nowej Pogorzeli. Tu również jest jakiś okazały pałac, który teraz pełni chyba rolę hotelu. Tabliczka informuje mnie, że do Mińska Mazowieckiego jest 6 km.


Koło Nowej Pogorzeli jest kolejne ciekawe miejsce, które planowałem zobaczyć. To bagno i torfowisko, które są rezerwatem przyrody. Jest tu mały parking oraz tablice informacyjne. A cel mojej wycieczki jest dosłownie o kilometr stąd.



Jadę jeszcze kawałek na północ ruchliwą drogą nr 802 i skręcam w niepozorną leśną ścieżkę. To gdzieś tu, ale gdzie? Po kilkuset metrach dojeżdżam do pierwszego wyraźnego wzniesienia. To początek długiej i wysokiej wydmy. Wjeżdżam na nią i jadę cały czas w górę.




Krajobraz przypomina ten, który można spotkać na wydmach w Kampinoskim Parku Narodowym. Wystają one dobre 30-40 metrów ponad okoliczny teren i choć daleko im do prawdziwych gór, to jednak na mazowieckiej równinie są zaskakująco ciekawym urozmaiceniem. Dla rowerzystów MTB to idealne miejsce na treningi.








Wydma ciągnie się i ciągnie, a ja jestem coraz wyżej. Mijam jakieś skocznie i pomosty, całość jak widać została zagospodarowana właśnie na potrzeby MTB. Wreszcie docieram na szczyt wzniesienia. To 165 m n.p.m. Całkiem sporo jak na Mazowsze. Dalej ciągną się kolejne wydmy, ale żadna nie wybija się jakoś znacząco większą wysokością, więc odpuszczam dalszą jazdę. Robię małą przerwę i sprawdzam w telefonie jak mam wracać, by ominąć te najgorsze piaski. Mogę nawet jechać nieco na północ i wracać przez most Siekierkowski, ale stwierdzam że przez Gassy będzie przyjemniej, bez przebijania się przez Warszawę. Układam jakiś plan i ruszam w dół.



Mimo piachu jedzie się dobrze, jedynie na samym końcu robi się stromiej i węziej, więc tu sprowadzam rower.



Docieram do ruchliwej szosy, kieruję się tak jak przyjechałem, czyli w stronę Nowej Pogorzeli. Skręcam na zachód, ale wybieram inny wariant trasy. Wydaje się idealny - jest asfalt, jest gładko, a ponadto wieje w plecy. Jednak wkrótce próbując logicznie skrócić trasę wjeżdżam znów w koszmarną i piaszczystą drogę. Po co tak skracałem? To kilometr różnicy, a umęczę się jak na kilku kilometrach. Już przeklinam te mazowieckie piaski. Już mam powoli dosyć, a przecież kawał przede mną. W końcu docieram do budowanej trasy ekspresowej. Tu korzystam z nieoddanej jeszcze jedni i kieruję się na południe. W miejscu gdzie wcześniej przecinałem ta drogę odbijam w znaną mi już szutrówkę.



Po kilku kilometrach dojeżdżam do ślepej drogi, którą jechałem w tamtą stronę. Doskonały asfalt pozwala na szybką jazdę. Zaczyna jednak padać, liczę, że nie zmieni się to w ulewę.



Zaczynam zastanawiać się, do której kursuje prom w Gassach. Zakładam że do 18, ale kto wie, może tylko do 17? To byłby pech dotrzeć tam kilka minut później i być zmuszonym jechać do najbliższego mostu, co wydłużyłoby trasę o kilkadziesiąt kilometrów. Zerkam na zegarek... jak nie będę się specjalnie zatrzymywał, to jest szansa że zdążę przed 17. Mijam Celestynów, mijam Dąbrówkę i znów wjeżdżam w piaski. Na szczęście tym razem jadę w dół, więc jest przyjemniej. Docieram w rejon, gdzie są widziane wcześniej bunkry. Tu niestety czeka mnie spory podjazd, a na dokładkę w koszmarnym piachu. W końcu kapituluję, schodzę z roweru i prowadzę go.



Wreszcie w dół, ale piach się nie kończy. Omijam najgorszy odcinek bokiem po lesie i wreszcie wjeżdżam na względnie równą drogę. Względnie, bo choć nie ma kopnego piachu, to i tak jest sporo pofalowań. Cisnę mocno, bez zatrzymywania się. Za kilka kilometrów dotrę do Karczewa. Już powoli mam dość. Szutry i piachy znacznie szybciej odbierają siły niż asfalty.

W końcu dojeżdżam na uliczki Karczewa. Znaną już mi trasą omijam centrum i docieram nad Wisłę. Jest punkt równo godzina 17, prom właśnie ma odpływać, ale obsługa widząc mnie zatrzymuje się i udaje mi się wjechać na pokład. Uff... Okazuje się jednak, ze prom pływa codziennie do 20, więc mój pośpiech był niepotrzebny. Mam teraz chwilę oddechu.



Po drugiej stronie Wisły ruszam na północ wzdłuż wału. Drogę znam doskonale, pokonywałem ją wielokrotnie.



Ostanie kilkanaście kilometrów mija jednak wolno. Moja wycieczka trwa już 6 godzin, jest o wiele bardziej wyczerpująca niż pokonanie takiego dystansu rowerem szosowym. W końcu melduję się pod domem. Cała trasa to 108 km, ale praktycznie połowa z niej to były drogi szutrowe lub zupełnie piaszczyste.



Mapka pokazuje moją trasę. Góry Łańcuchowe okazały się bardzo ciekawym i fajnym miejscem i cieszę się, że w końcu tam dotarłem. Droga dojazdowa też była fajna i obfitująca w zarówno przyrodnicze jak i historyczne ciekawostki. Jednak brak wcześniej wyznaczonej trasy i szukanie jej spontanicznie powodował, że moja wycieczka nie była wariantem optymalnym i była dość długa. Co i rusz zatrzymywałem się by skontrolować jak mam jechać dalej. Posuwałem się często przypadkowymi piaszczystymi drogami, gdy kawałek dalej biegły komfortowe asfaltówki. Nie żałuję jednak, bo w miły sposób spędziłem kilka godzin i poznałem trochę nowych terenów.

Jeśli podsumować pod kątem rowerowym kwiecień, to mimo iż jego pierwsza połowa była dość mocno obwarowana rządowymi ograniczeniami w poruszaniu się, co zawężało moje trasy do dojazdów do pracy i rejonów Ursynowa i Mokotowa, to później zrobiłem kilka ciekawych wycieczek. Łącznie w kwietniu pokonałem rowerem 700 km.



Mapka tradycyjnie pokazuje wszystkie trasy, które przekroczyły 30 km. Dwie wycieczki były dłuższe niż 100 km. Mam nadzieję, że nadchodzące miesiące pozwolą na więcej dłuższych tras.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz