piątek, 31 sierpnia 2018

Tatry - sierpień 2018

Choć ostatnio nieco czasu spędziłem w górach Skandynawii, postanowiłem na ostatnie dni sierpnia wyskoczyć na kilka dni w Tatry.

Pojechałem z Flo, razem chodzimy właściwie od jej urodzenia - w nosidłach a potem już jako równoważni wędrowcy :) No dobra, ja dźwigam wspólny plecak, więc nie jesteśmy jeszcze całkowicie równoważni ;) Teraz ma 8 lat, więc trudno by nosiła ze sobą wielkie obciążenia.


Pierwszego dnia, w poniedziałek, zaraz po przyjeździe, ruszamy na mały spacerek rozruchowy. Gdzie by tak szybko i krótko? Przysłop Miętusi. Wycieczka nieangażująca, ale dobra po kilku godzinach siedzenia w samochodzie. Pogoda też nie jest za specjalna. Idziemy Drogą pod Reglami z Krzeptówek do wylotu Doliny Małej Łąki. O godzinie 14 nie ma tu prawie nikogo, co jest dość zaskakujące. Od roku dolina jest przystosowana dla ludzi z wózkami - dawną kamienistą i wyboistą drogę wyrównano i wysypano równo żwirkiem. Docieramy do rozstaju szlaków i odbijamy na szlak niebieski, na Przysłop Mietusi. Przypominamy sobie, że rok temu widzieliśmy w tym miejscu młodego jelenia. Chwila marszu i jesteśmy na przełęczy. Siedzą tu dwie osoby, poza tym nie ma nikogo. Chwila odpoczynku i ruszamy do Doliny Miętusiej. nie ma dziś za specjalnych panoram, szczyty chowają się w chmurach. Szlak miejscami jest uszkodzony przez lawiny, trzeba uważać, TPN nawet wygrodził niebezpieczny fragment. Schodzimy na dno doliny - tu również jest odnowiona droga. Jeszcze chwila i dochodzimy do Doliny Kościeliskiej. Kilkanaście minut marszu i jesteśmy w Kirach. Wsiadamy do jakiegoś busa i wracamy na Krzeptówki. Kolacja i kładziemy się spać, ustalamy, że rano wybieramy się na Słowację, więc trzeba wstać wcześnie.




Kolejnego dnia, we wtorek, wstajemy o 5 rano. Pakowanie, napełnienie termosu i ładujemy się do samochodu. Ruszamy na Słowację, do parkingu przy Popradzkim Stawie. To spory kawałek drogi, jazda zajmuje ponad godzinę. Wreszcie jesteśmy. Chwila narady - Rysy czy Osterwa? Wygrywa ta druga opcja. Pogoda jest ładna i zapowiada się pewnie, ale uznajemy, że Rysy to naprawdę duży kawał drogi i zwyczajnie nam się nie chce tak wysoko. Drogę przez Dolinę Mięguszowiecką urozmaicamy sobie rozmową na temat dinozaurów.

 
Docieramy wreszcie do Popradzkiego Stawu. Chwila odpoczynku, teraz jeszcze bez tłumów turystów. Flo znów cieszy się widząc pień drzewa na którym zawieszono tabliczki podające odległości do różnych znanych szczytów na całej Ziemi.

 
Potem ruszamy gęstymi zakosami w górę, na Osterwę. Coraz wyżej i wyżej, Flo jest jednak bez energii. Cieszę się że jednak wybraliśmy ten szlak niż Rysy, bo tam mogłaby dziś nie dać rady. Po godzinie marszu meldujemy się na przełęczy, a chwilę później na szczycie Osterwy. To 1980 m n.p.m. Widoki ładne, szczególnie na Wysoką, która wręcz wybija się w panoramie.


 
Planujemy jeszcze albo podejść na Tępą (ale to już wariant pozaszlakowy, choć całkowicie bezpieczny) albo zejść do Batyżowieckiego Stawu. Ten drugi szlak jest piękny, ale trzeba przetrawersować jeszcze zbocza Tępej i to dość daleko. Idziemy jeszcze kawałek, ale Flo źle się czuje, coś musiało jej zaszkodzić. Prawdę mówiąc i wczoraj była niezbyt wyraźna i narzekała że ma dreszcze i dokucza jej żołądek. Jedyna sensowna decyzja to powrót do Popradzkiego Stawu i na parking. Idziemy zakosami w dół, Flo nadal nie ma energii, ale w sumie jej się nie dziwię, więc jakoś specjalnie nie poganiam. pogoda się nieco psuje, ale na szczęście nie zapowiada się na burzę, jaka dopadła nas tutaj w zeszłym roku.


Docieramy wreszcie do schroniska, tam odpoczywamy. Ludzi już dużo, zupełnie co innego niż rano. Flo wreszcie odżywa, dolegliwości mijają i nagle okazuje się że ma mnóstwo energii. Schodzimy asfaltową drogą do parkingu, cały czas zawzięcie dyskutując na rożne tematy. Wycieczka choć nie jakaś ekstremalna, to i tak była już dość spora, w końcu wysokość 2000 metrów :) Najgorszy i w zasadzie najdłuższy był sam dojazd na drugą stronę Tatr, ale wart był tych pięknych widoków. W drodze powrotnej jeszcze zatrzymujemy się na zdjęcia, a potem w słowackim sklepie, by kupić słowackie smakołyki (lentylki i czekoladę Studentską)


W środę uznajemy rano, że nie ma potrzeby znów jechać 100 km, lepiej ruszyć bezpośrednio w góry. Wybieramy się na Ciemniak przez Adamicę. Tym razem biorę samochód by podjechać do Kir. Rano może być problem z transportem, na busa można trochę poczekać. W Kościeliskiej nie ma jeszcze żywego ducha, ale gdy skręcamy w Miętusią i zaczynamy podejście przez las mija nas kilka osób. Mijamy Adamicę i Piec, ilość ludzi zwiększa się, choć nadal jest właściwie pusto. Nie mogę powiedzieć jednak że jest jakikolwiek tłok. Aż do szczytu towarzyszy nam pani, która nas zagadała i jakoś tak się zagadaliśmy, że całość idziemy razem. Twardy Upłaz i wszystko powyżej tonie w chmurach.

 
Nasza towarzyszka ma pewne obawy, boi się mgły, ale upewniamy ją by szła z nami, bo to nic takiego. Wreszcie Ciemniak.  Chmury stoją tylko po północnej stronie grani, od południa są jak ucięte nożem. To ciekawe zjawisko, już kilka razy przeze mnie widziane.


Nie zatrzymawszy się dochodzimy jeszcze na Krzesanicę, gdzie chwilkę odpoczywamy i robimy nieco zdjęć ładnych układów chmur.



Potem powrót na Ciemniak i ruszamy w dół do Chudej Przełączki. Wybieramy zejście do Doliny Tomanowej. Większość tego ładnego szlaku pokonujemy niemal w samotności. Nie byłem tu już dawno, ale wiele się nie zmieniło. Jak niegdyś - nie ma tu właściwie nikogo.

 
Nie ma też już większych widocznych śladów ścieżki na Tomanową Przełęcz, a był to fajny szlak i szybkie przejście na Słowację :/ Umówmy się - nadal trafiłbym tędy do Cichej, ale teraz to już delikatnie nagannie nielegalne :P Potem schodzimy do Kościeliskiej. Tu o dziwo też niemal nie ma ludzi. Ewidentnie kończy się letni sezon. Ruszamy w dół drogą w dolinie. Zachodzimy jeszcze na chwilkę w bok, do Wąwozu Kraków. Ludzie w większej ilości pojawiają się dopiero poniżej Jaskini Mroźnej. To była fajna i dość już długa wycieczka, bo ok. 20 km marszu po górach.


W czwartek pogoda znów jest bardzo ładna, więc obieramy za cel fragment Orlej Grani który nie wymaga zbytniej ekwilibrystyki, czyli Granaty. Celowo jako start wycieczki wybieramy Brzeziny - raz wprost z parkingu rusza się od razu w góry, dwa że to najkrótsze i najszybsze dojście do Gąsienicowej, a trzy - nie ma tam na ogół żywego ducha :) Szlak może nie jest tak widokowy jak przez Boczań, ale bardzo spokojny.

 
W ramach dyskusji omawiamy wszystkie części "Przygód Tomka Wilmowskiego". Spotykamy całe 3 osoby po drodze :) Przy Murowańcu jesteśmy o 8:30 rano, jeszcze zanim pojawiają się u turyści "masowi" :) Ruszamy do Czarnego Stawu, a potem wokół niego. Pogoda jest bardzo ładna, kolorystyka też, więc robimy trochę zdjęć.

 
Potem zaczynamy podejście pod próg Zmarzłego Stawu i do Koziej Dolinki. Uff, coraz wyżej.

 
Na niebie pojawiają się delikatne chmurki, ale widać że nie kondensują w nic groźnego. Tu krótkie wahanie - wchodzimy Żlebem Kulczyńskiego czy wprost na Zadni Granat? Wybieramy wariant drugi, jako po prostu szybszy, bo ok. 14 ma być pogorszenie pogody, może nawet mała burza. Podejście na Granaty z tej strony jest upierdliwe i mozolne, ale wysokość zdobywa się szybko. Nie ma też większych trudności poza kilkoma małymi progami skalnymi, więc szlak nadaje się nawet dla dzieci, w przeciwieństwie do tego prowadzącego Żlebem Kulczyńskiego, który miejscami jest trudniejszy. O 13 jesteśmy na szczycie. Pojawia się już trochę chmur, więc nieco obawiając się deszczu na skałach Orlej Perci uznaję że trudno, olewamy przejście granią i zejście ze Skrajnego Granatu, tylko wracamy szybko w dół tak jak tu doszliśmy. Jeszcze tylko kilka kostek czekolady, picie i trochę zdjęć.





 
Po godzinie jesteśmy nad Czarnym Stawem, ale na szczęście chmury tylko postraszyły i nie spadła z nich ani kropla. Dalej w dół.


W Murowańcu jemy po szarlotce - pierwszy posiłek poza kilkoma kostkami czekolady tego dnia - i w dół Suchą Wodą. Nagle... stop! Cholera, zostawiłem na ławce pod schroniskiem aparat! Niemal biegnę. A niech to, minęło 5 minut i już go nie ma! Jestem wściekły. Mimo wszystko idę do baru i... jest! Przywraca mi to wiarę w człowieka, nikt nie wziął tego tylko odniósł w bezpieczne miejsce. Już uspokojeni ruszamy w dół. Ta droga jest może i najkrótsza, ale też najbardziej upierdliwa w zejściu, jak jest się już zmęczonym. Wysadzana nie wiedzieć po co i na co kamieniami na całej szerokości powoduje, że wykręca się na niej nogi i idzie wybitnie niewygodnie. Z dużą ulgą docieramy do Brzezin. Łącznie 24 km marszu.


W piątek rano, gdy i tak już mamy wracać - pogoda się zepsuła. Żegnamy się z naszymi gospodarzami i jedziemy do Warszawy. Wyjazd okazał się fajny, udany pogodowo i wycieczkowo. Mimo że chodziliśmy głównie przez niezbyt lubianych przeze mnie (bo przemierzanych wiele razy i mocno zatłoczonych) popularnych szlakach Tatr Polskich, to o dziwo było mało turystów, a tym bardziej turystów typu "stonki".

sobota, 11 sierpnia 2018

XIV Bieg Katorżnika w Lublińcu

Dziś pokonałem kolejny Bieg Katorżnika. Impreza "ekstremalna", która z samym bieganiem ma niewiele wspólnego. Jest to jednak chyba najbardziej kultowy bieg przeszkodowy w Polsce, a dziś była jego 14 edycja. Impreza cieszy się tak wielką popularnością, że gdy rozpoczynają się zapisy, jakoś w lutym, to... wolnych miejsc nie ma już po 5 minutach! A miejsc startowych jest ok. 1000! Na trasie występuje minimalna ilość sztucznych przeszkód w postaci mostków i betonowych rur, wszystko inne zapewnia sama natura.

Bieg wymyślili żołnierze z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. Wymyślili przypadkiem, gdy w czasie jednego ze swoich treningów musieli biegać w wodzie i błocie. Któryś z nich powiedział "ale to była katorga" i wpadli na pomysł by realizować to w formie imprezy dla wszystkich. To był strzał w dziesiątkę. 14 lat temu nie było prawie żadnych tego typu biegów i taka formuła przyjęła się świetnie.

Warto podkreślić, że Katorżnik nie jest właściwie biegiem, bo na trasie liczącej 10-13 km (zależnie od roku) biegu jest ok. 10-15%, a i tak jest to bieg przez leśne chaszcze i wiatrołomy. Cała reszta dystansu to przedzieranie się przez przeszkody wodno-błotne - jezioro, trzcinowiska, bagna, rowy melioracyjne wypełnione błotem itp. W czarnej mazi poruszamy się często po szyję, więc nie ma fizycznie możliwości biegania. Ponadto pod powierzchnią jest ogromna ilość naturalnych przeszkód jak pnie drzew, kołki, murki, kamienie, dołki itp. W takich warunkach każdy gwałtowny krok może skutkować poważną kontuzją. Najczęściej jednak kończy się na bolesnym uderzeniem w piszczel, albo unurzaniu się w błocie razem z głową. Co roku zdarzają się jednak poważniejsze kontuzje zawodników.

Okolice Lublińca, położone w pięknych sosnowych borach są wręcz wymarzone na taki bieg. Skąd natura zgromadziła w tym obszarze taką ilość różnorodnych naturalnych przeszkód? Nie wiem, ale ciężko aż uwierzyć ile może być rodzajów bagna i błota :P

Trasa nie jest fizycznie w stanie naraz pomieścić taką ilość ludzi, więc starty odbywają się co godzina w ok. 150 osobowych grupach. Kobiety które są tu w mniejszości mają swoją własną godzinę startu. Stąd też nie ma jednego zwycięzcy, tylko są zwycięzcy swoich grup. Są tez liczne biegi towarzyszące - dla dzieci, dla seniorów, jak też ekstremalna Ucieczka Zakładników, gdzie uczestnicy są całą noc intensywnie "przesłuchiwani" przez żołnierzy JWK, co pozwala nieco zasmakować tego co sami muszą przeżywać w ramach kursu SERE, a następnie "pozwala" im się uciec. Biegną całą trasę w parach, skuci kajdankami... Współpraca i wspieranie się pełnią tu kluczową rolę :)

Byłem na miejscu o 11, bo z Warszawy wiozłem dwie osoby, które startowały wcześniej. Mój start to godzina 14, miałem okazję poobserwować poprzednie starty, zjeść coś, a nawet zdrzemnąć się ;)






Dzisiejszy bieg był nieco krótszy niż zeszłoroczny, gdzie było aż 13,5 km i pokonanie trasy zajęło mi ok 4 h. Tyle co trasa biegu maratońskiego! Dziś było to ok 10,5 km i było też sporo jeziora i trzcinowisk, gdzie można poruszać się nieco sprawniej niż w rowach melioracyjnych pełnych pni lub w zasysającym błocku.

Zawsze start wygląda podobnie - 150 chłopa grupowo wskakuje do jeziora i pokonują nim ok. 1,5 km, a potem przechodzą do rowów melioracyjnych. Tym razem trzymałem się tu w ścisłej czołówce, wiedząc że później już nie będzie wielkich możliwości wyprzedania. Różnica temperatury jest bardzo wyraźna. Jezioro jest względnie ciepłe, a w rowach jest co najmniej 10 stopni mniej. W tym roku było dużo trzcinowisk, gdzie przy braku doświadczenia można stracić bardzo dużo sił. Wiedząc już jak się sprawnie poruszać w takim terenie nie miałem jakiś większych problemów. Tempo najbardziej spada w rowach z błotem. To już walka, ciągłe uderzanie o podwodne przeszkody, niespodziewane zanurzenia się w tym syfie i nużący, trwający w nieskończoność marsz. Było też kilka odcinków gdzie dało radę normalnie biec, najdłuższy miał z 500 m! Potem znów fragment przez jezioro i pod rozpadającym się ze starości pomostem, a potem znów w błotnistym lesie. Wreszcie meta przed którą kilka przeszkód sztucznych.


Ukończyłem Katorżnika w 2 h 35 min. co jest moim najlepszym wynikiem, ale nie można tego porównywać, bo co roku trasa jest inna, poza tym nawet na tych samych odcinkach co roku natura coś sama zmienia. Dobiegłem na 90 miejscu, czyli gdzieś w połowie stawki, co też jest całkiem dobrym wynikiem. Najlepsi byli ode mnie szybsi o ok. godzinę, ale ja byłem o ok. 1,5 godziny szybszy od końcówki. Bieg był jednak wyraźnie lżejszy od edycji zeszłorocznej. Co ciekawe, po raz pierwszy nie mam nawet większego siniaka, a po pierwszej edycji miałem kilka nieładnie zakażonych ran na skórze. Moje doświadczenie jak widać wzrasta :P

Na taki bieg bierze się najgorsze ciuchy i najlepiej stare buty, które można po tym po prostu wywalić. Ja po raz kolejny stosuję najzwyklejsze trampki za 20 zł, których nie szkoda wyrzucać. Ubranie idzie doprać, ale to kwestia kilku prań! Samego siebie z bagiennego smrodu zgniłego mułu też idzie domyć... po kilku dniach :P Na razie wszędzie czuję wyraźny zapach bajora i wodnika szuwarka :P I mój standard - zapalenie spojówek od brudnego mułu który dostał mi się do oczu i nie było ich jak przemyć i wypłukać. Co roku to samo...

 
Medal na Katorżniku też jest wyjątkowy, bo jest to ważąca 2-3 kg podkowa na łańcuchu :) Trzeba solidnego haka by kilka takich medali gdzieś sobie powiesić :P




Ukończenie Biegu Katorżnika, Biegu o Nóż Komandosa, Maratonu Komandosa i Setki Komandosa w jednym roku pozwala zdobyć piękne i cenne trofeum Superszlema Lublinieckiego. Mam już takie dwa, więc w tym roku trzeba zdobyć trzecie :) Pozostał mi Bieg o Nóż i Maraton, ale to na jesieni.

Polecam każdemu start w tym przedsięwzięciu. Atmosfera tworzona przez żołnierzy JWK i klubu WKB Meta, świetna trasa, ludzie spotkani na trasie (np. taki gen. Roman Polko), zmierzenie się z różnorakimi trudnościami powodują, że bieg ten jest wyjątkowy, zostaje w pamięci i chce się wracać.

A wracając podjechałem sobie na zachód słońca nad największą dziurą w ziemi w Europie, czyli KWB Bełchatów. Kilkunastokilometrowy, głęboki na 200 m dół, gdzie widać pokłady węgla brunatnego robi wielkie wrażenie. Szkoda tylko że nie miałem normalnego aparatu i zdjęcia robiłem telefonem, bo dużo straciły... A potem jeszcze jakaś ultra-ulewa pod Łodzią, gdzie po autostradzie dało radę jechać w porywach do 80 km/h z powodu ściany wody :)



 
Acha - na trasie oczywiście nie miałem żadnego telefonu z oczywistych powodów, więc nie mam żadnych zdjęć z trasy. Jak coś będę miał od organizatorów to dodam. Wrzucam pochodzące z internetu zdjęcie z innej edycji, tak dla wyobrażenia sobie co tam się przeżywa.
 

niedziela, 5 sierpnia 2018

Rowerowa wycieczka do Zielonki i Kobyłki oraz rowerowe podsumowanie ostatniego miesiąca

Od kilkunastu dni nad Polską zalega fala gorącego powietrza znad Afryki. Jest tak gorąco, że ciężko wytrzymać w jakimkolwiek nieklimatyzowanym pomieszczeniu, a o intensywnej aktywności na powietrzu nie ma mowy. Co prawda już od jakiegoś czasu skupiam się głównie na treningach biegowych pod kątem jesiennych startów, ale i tak raz na jakiś czas staram się znaleźć czas na rowerową wycieczkę. Upalne lato i duża ilość zajęć w pracy powodują jednak, że rzadko udaje się zrobić cokolwiek dłuższego.

Dziś rano były burze z piorunami, a około południa jest wręcz rześko! Wieje wiatr, na niebie są chmurki, więc słońce tak mocno nie pali. Nad Polską przechodzi chłodny front atmosferyczny. Co prawda z 35 stopni zrobiło się 27, więc nadal jest ciepło, ale to wspaniała odmiana po afrykańskich upałach. Postanawiam wykorzystać względnie wolną niedzielę na rowerową wycieczkę... bez większego celu.

Ruszam moim klasycznym już szlakiem na północ Warszawy. Mijam Stegny i Dolny Mokotów, ale gdy docieram na drogę rowerową wzdłuż Wisły rozumiem, że słoneczna niedziela ma swoje prawa - są duże ilości rowerzystów i ruch zagęszcza się coraz mocniej. Jego apogeum jak zwykle wypadnie w okolicy Mostu Świętokrzyskiego. Postanawiam ominąć to miejsce i przejeżdżam Mostem Łazienkowskim na drugą stronę Wisły. Jadę wzdłuż Trasy Łazienkowskiej, coraz mocniej oddalając się od centrum miasta. Skręcam w ulicę Marsa i docieram do Rembertowa. Ta peryferyjna dzielnica Warszawy znana jest z licznych jednostek wojskowych (stacjonuje tu m.in. GROM) i wojskowej uczelni jaką jest Akademia Sztuki Wojennej. Układ zabudowań jest typowy dla osiedli wojskowych, choć wszędzie wkrada się już nowa zabudowa.

Przecinam teren uczelni i dojeżdżam w końcu do zamkniętej bramy z napisem "teren wojskowy, wstęp wzbroniony". Jest tu m.in. strzelnica, a dalej rozległy poligon, ciągnący się aż do Sulejówka. Szutrową drogą jadę w lewo, mijam stację kolejową Mokry Ług. To już zupełnie podmiejskie tereny. Dalej asfalt się kończy, a ja wjeżdżam w las.



Wkrótce kolejna brama i zasieki. Za nią budynki wojskowe. Muszę posłużyć się nawigacją w telefonie. Odnajduję drogę i docieram na asfaltówkę prowadzącą w stronę Zielonki. Po kilku minutach przecinam uliczki tego miasteczka. W Zielonce znajduje się Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia, którego budynki zajmują północny skraj poligonu. Mijam je i wyjeżdżam na główną drogę prowadzącą z Warszawy do Wołomina. Z czym kojarzy się Wołomin? Oczywiście z Mafią Wołomińską ;) Mi jednak kojarzy się jeszcze z czymś innym - wiele lat temu pracowałem tam, prowadząc zajęcia judo dla dzieci. Teraz przypominają mi się dojazdy do tego miasta. Droga jest jednak bardzo ruchliwa i chętnie bym nie jechał jej poboczem.

Po kilku kilometrach skręcam w boczną drogę w stronę Kobyłki. O dziwo są tu nowe ścieżki rowerowe, po których jedzie się komfortowo. Widzę od północnej strony nadciągający front i kłębiące się ciemne chmury. To już 40 km od domu, nie dam rady uciec przed deszczem, jedyna nadzieja, że przejdzie bokiem. Docieram wreszcie do kościoła w centrum Kobyłki.



Teraz kolejna analiza mapy. Mogę jechać dalej w stronę Wołomina, ale jeśli deszcz ma być długotrwały, to dłużej będę na niego wystawiony. Postanawiam odbić w stronę Warszawy, ale... przecież od jakiegoś czasu jest autostradowa obwodnica Marek, która przecięła wiele lokalnych dróg i teraz nie da się przedostać na jej drugą stronę. Analizuję którędy da się ją przeciąć. Okazuje się że muszę jechać bardziej na południe. Trudno, Wołomin i Radzymin innym razem.

Jadę dalej, połykam kolejne kilometry. Mijam malownicze stawy w Zielonce, gdzie są tłumy ludzi na plażach i w ogóle wszędzie. Front na szczęście oddala się bokiem na południe.



Przejeżdżam pod obwodnicą i wjeżdżam do Marek. To miasteczko pamiętam z dzieciństwa, jako taką podwarszawską dziurę. Wiele się zmieniło, ale nadal są tu stare, ceglane, dziś opuszczone budynki. Jest nawet cała opuszczona fabryka!



Teraz jadę wzdłuż ulicy Radzymińskiej, odbijam w końcu w kierunku Białołęki. To już teren Warszawy. Coś jednak źle sobie wyliczam i w końcu dojeżdżam do Trasy Toruńskiej. Tu przynajmniej są normalne ścieżki rowerowe. Co prawda przy wielopoziomowych skrzyżowaniach ścieżki znikają i trzeba sobie radzić jakimiś schodami i podjazdami.

Odbijam w ulice Marywilską na Żeraniu. Jest tu chłodnia, w której kiedyś pracowała moja Mama. Odżywają wspomnienia z dzieciństwa, choć okolica mocno się zmieniła. Potem mijam Kanał Żerański. Okazuje się, że stoi tu przycumowany statek Białej Floty, wożący ludzi do Serocka. Jest nawet miejski autobus przywożący ludzi na tą przystań. Nie wiedziałem, że te statki nadal działają.

Mijam Tarchomin i wjeżdżam na Most Północny. Stąd zawsze jest piękny widok na dziką w tym rejonie Wisłę.


Potem Żoliborz, Huta Warszawa, Wawrzyszew i Chomiczówka. Wzdłuż ul. Broniewskiego dojeżdżam w okolice Ronda Radosława. Przez Wolę i Ochotę jadę na południe, w stronę domu. Mijam lotnisko na Okęciu, jest tu również przy drodze stary i zaniedbany fort otoczony fosą. Potem przejeżdżam nad drogą ekspresową łączącą Mokotów z autostradą A2 i docieram na Ursynów.


Łącznie 88 km jazdy. Wycieczka fajna, zróżnicowana. Celu nie było, a zrobił się objazd niemal całej Warszawy i jej północnych okolic. Na szczęście upału nie było i było całkiem przyjemnie!

Podsumowując ostatni miesiąc - szału nie było. Wycieczek rowerowych powyżej 25 km było zaledwie 5. Trochę słabo. Inna sprawa że teraz znów więcej biegam i nie tracę czasu na rower.



W zeszłym miesiącu przejechałem łącznie zaledwie około 250 km. To jest tyle co nic! Mam nadzieję że uda mi się jeździć więcej, ale to zależy od pogody, od czasu wolnego i od treningów biegowych.