sobota, 30 listopada 2019

XVI Maraton Komandosa w Lublińcu

Koniec listopada od kilku lat kojarzy mi się ze startem w trudnym i wymagającym biegu, czyli w Maratonie Komandosa. Bieg jest rozgrywany w Lublińcu, a organizują go Wojskowy Klub Biegacza "Meta" i Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. To dla mnie już piąty start w tych zawodach.

Wymagający maratoński dystans to jedno, ale tu dochodzi szereg innych utrudnień. Na trasie nie ma żadnych punktów odżywczych znanych z miejskich maratonów, niemal całość trasy to leśne ścieżki i żwirowe lub piaszczyste drogi. Największym wyzwaniem jest jednak konieczność biegu w pełnym umundurowaniu polowym, wysokich na minimum 8 cali wojskowych butach i z plecakiem ważącym minimum 10 kg. Przy czym jest to minimalny ciężar, ale prawie zawsze zawodnicy mają na sobie więcej - trzeba mieć zapas płynów na tak ciężką trasę. Tradycyjnie są to dwie pętle po 21 km, a na półmetku, będącego zarazem metą można sobie coś własnego zostawić przed biegiem - jakieś żele, batoniki, kanapki, wodę itp.

Bieg jest kierowany głównie do służb mundurowych, ale wystartować może każdy, o ile będzie przestrzegał regulaminu co do stroju i obciążenia. Większość biegnących to jednak żołnierze, policjanci, strażacy, strażnicy miejscy i więzienni. Niewielki procent startujących stanowią też kobiety, dla których bieg jest jeszcze bardziej wymagający niż dla mężczyzn - wszak mimo mniejszej siły fizycznej, muszą nieść tak samo duże obciążenie, nie ma tu żadnej taryfy ulgowej.

Trasę w zeszłym roku zmieniono i jak dla mnie nieco utrudniono. Poprzednia miała znacznie więcej odcinków twardo ubitych i asfaltowych. O ile na tej poprzedniej mój rekord wynosi 5 h 47 min. to na nowej uzyskałem zaledwie 6 h 13 min. Liczę jednak, że tym razem uzyskam czas lepszy niż 6 h, a ideałem byłoby pobicie własnego rekordu. Kluczem do sukcesu jest tu umiejętne rozłożenie sił, tak by nie przeszarżować na początku. Łatwo się podpalić i pobiec tak jak większość, czyli zbyt dużym tempem jak na taką trasę.

W piątkowe popołudnie ruszam do Lublińca. Z Warszawy to 250 km jazdy, jednak trasa się dłuży, bo od Piotrkowa do Częstochowy trwa budowa drogi ekspresowej. Dawna "gierkówka" jest rozkopana i rozdłubana, nie da się jechać ani szybko ani płynnie. Na szczęście dziś mam tylko dotrzeć na miejsce i odebrać swój pakiet startowy. W Lublińcu jestem kilka minut po 18, biuro zawodów dopiero zaczęło działać. Zawody nie są w samym mieście, tylko w Kokotku - odległej części Lublińca położonej w lasach. Odbieram swój pakiet i wracam do centrum, gdzie mam zarezerwowany nocleg. Idę jeszcze na mały spacer, by rozruszać się po podróży i coś zjeść.





Dzisiejszy wieczór jest wyjątkowo ciepły, liczę jednak na to, że do rana temperatura spadnie. Optymalnie by było około zera lub nawet minimalny mróz. Nie daj Boże by było kilkanaście stopni... wtedy bieg będzie mordęgą.

Wstaję o 7 rano, przebieram się w mundur i ruszam do Kokotka. Jest już sporo ludzi, a zawodników ciągle przybywa. W tegorocznej edycji startuje ok. 500 zawodników, ale bywały lata, że było ich jeszcze więcej. Leśny parking zapełnia się całkowicie. Idę do strefy ważenia plecaków. Wraz z bukłakiem z wodą będę miał na plecach ponad 12 kg. Po zważeniu, plecaki są odkładane do specjalnej strefy.



O 8:45 pada hasło do pobrania plecaków. Kilkaset osób zakłada swoje obciążniki i rusza na odległą o dobre 500 metrów polanę, skąd tradycyjnie zaczyna się bieg. Zebranie się wszystkich trwa dłuższą chwilę.


Kilka minut po godzinie 9 są już wszyscy. Ostatnie słowa od organizatorów, odliczanie i start! Mundurowy tłum rusza przed siebie. Oczywiście startują tu znakomici biegacze, którzy od razu mocno wyrywają do przodu. Jednak większość zawodników biegnie raczej spokojnie. Tu nie ma co cisnąć zbyt mocno. Trasa jest długa, ciężka, a bieg w tak specyficznym stroju pozbawia sił o wiele skuteczniej niż bieg w stroju sportowym. Najgorszy jest jednak plecak, który jest głównym "spowalniaczem". Po kilku kilometrach jeszcze się go nie odczuwa, ale kryzys przychodzi zazwyczaj dopiero na drugiej pętli.



Zróżnicowana trasa prowadzi przez piękne lasy. Momentami wychodzi słońce, co sprawia, że jest bardzo przyjemnie, ale wzmaga moje obawy o to, czy temperatura nie podniesie się za mocno. Jak na razie jest jednak chłodno, momentami wieje dość silny wiatr. Biegniemy groblą nad jeziorem, potem piaszczystymi drogami. Takie podłoże samo w sobie nie jest zbyt miłe do biegania, a co dopiero w takim stroju. Tempo jakie utrzymuję nie jest wysokie, ale jeśli utrzymam je go końca, to bieg skończę w 5 h 30 min.




Wybiegamy na żwirową drogę, mijamy zabudowania i znów zagłębiamy się w las. Stawka rozciąga się coraz mocniej. Zaczyna się wilgotna łąka, ale za nią jest znów twarda, choć żwirowa droga. Pamiętam z zeszłego roku, że był tu naprawdę długi, niekończący się prosty odcinek.



W końcu skręcam w prawo. Jeszcze jakiś kilometr prosto, by skręcić w lewo i potem znowu w lewo. W efekcie trasa zawraca niemal w miejsce gdzie było się pół godziny wcześniej.



Jeszcze jeden długi odcinek. Do półmetka jeszcze kilka kilometrów. Docieramy do szosy i zawracamy w stronę jeziora Posmyk. Tu jest kawałek po starej i zniszczonej asfaltowej drodze. Wreszcie jezioro, kawałek miękką szutrówką i półmetek. 2 h 45 min. za mną. Na półmetku tracę 3 minuty - tyle zajmuje mi uzupełnienie wody w bukłaku, chwila oddechu i uzupełnienie zapasu żeli na dalszą trasę. Pora ruszać.

Druga pętla zawsze jest o wiele cięższa. Jak by nie rozkładać sił i nie oszczędzać się na pierwszej połówce, to i tak będziemy silnie zmęczeni już na starcie drugiej. Wszyscy powtarzają, że pierwsze okrążenie biegnie się nogami, a drugie głową. Mogę to potwierdzić w stu procentach. Ruszam na drugie okrążenie starając się utrzymać dotychczasowe tempo. Sporo osób już tu idzie. Biegnę cały czas, ale czuje przez skórę, że nie da rady wytrzymać w ten sposób do końca.

Moje tempo zaczyna spadać, choć robię wszystko by tak się nie stało. Doświadczenie podpowiada mi, że najgorsze mogą być skurcze, które miałem jak dotąd na każdej edycji. Rozciąganie takiego skurczu to strata czasu, sił, ale przede wszystkim mnóstwo bólu, który nie pomaga skończyć wyścigu z uśmiechem. Lepiej po prostu do tego nie dopuścić. Na 30 kilometrze trasy czuję, że biegnę już na granicy skurczu, więc przechodzę w szybki marsz.

Po kilkuset metrach znów przechodzę w lekki bieg, ale zauważam, że moje tempo nie jest wiele szybsze niż szybko maszerujących, za to kosztuje mnie więcej sił. Idę więc szybkim krokiem, pozwalając sobie na moment wytchnienia. Znów podmokła łąka i znów długie, leśne odcinki twardej, żwirowej drogi.



Już 39 kilometr. Już wiem, że nie pobiję swojego rekordu. Trudno, postaram się choć zejść poniżej 6 godzin. Zaczynam znów biec, a właściwie truchtać. Teraz idzie mi o wiele lepiej, przebiegam ponad kilometr, ale teren robi się lekko pofalowany. Pod górkę nie daję rady biec rozsądnym tempem, więc znów przechodzę w marsz. I znów w bieg. Jeszcze kilometr. Cholera, aby złamać 6 godzin musiałbym teraz do mety utrzymać tak duże tempo jak na początku trasy. Nie dam rady. Staram się przyspieszyć, ale już nie jestem w stanie. Truchtam.

W końcu asfalt, ostatnie bardzo strome podbiegnięcie tuż przed metą. I wreszcie koniec. Medal, uścisk ręki. Obowiązkowe ważenie plecaka. 11,7 kg, część wody została mi w bukłaku. Mój czas to 6:03:40. Jest lepszy o 10 minut od zeszłorocznego, ale jednocześnie o wiele gorszy od najlepszego. Nie mogę być szczególnie zadowolony. Nowa trasa mi jakoś nie leży, jest wolniejsza i trudniejsza od poprzedniej. Jestem zły, że nie zmieściłem się poniżej 6 godzin, bo było to jak najbardziej wykonalne, gdyby rozsądniej rozkładać siły. Z drugiej strony biegam dla siebie, dla przyjemności i kilka minut nie ma znaczenia. Mój czas daje mi 292 miejsce na niemal 450 startujących.



Po krótkim odpoczynku ruszam do stołówki na obiad. Jest doskonały, choć na dużym zmęczeniu ciężko mi to wszystko zjeść. Odbieram jeszcze nagrodę za tzw. Szlema Komandosa - otrzymują ją ci, którzy ukończyli Bieg o Nóż, Ćwierćmaraton, Półmaraton, Maraton i Setkę Komandosa. Najcięższa była oczywiście Setka, ale i Maraton jest biegiem niezwykle wymagającym. Wszystkie te biegi to razem 185 km w wojskowym stroju. To mój czwarty Szlem.



Robi się coraz zimniej, a ja nadal jestem w mokrym mundurze. Szczękając zębami wracam do samochodu. Przebieram się i pakuję. Teraz powrót do domu. I dopiero teraz wychodzi całe zmęczenie. Zaczynają mnie łapać skurcze w jakieś dziwne mięśnie - a to gdzieś w dłoni, a to gdzieś w klatce piersiowej. Często tak mam po tego typu biegach.

Wracam do Warszawy inną drogą, przez Olesno i Wieluń. Nigdy tędy nie jeździłem, ale droga okazuje się pusta i bardzo ładna, choć nieco dłuższa. Przynajmniej nie denerwuję się stojąc w korkach.

To ostatni bieg jaki planowałem na ten rok, mogę sobie teraz nieco odpuścić dłuższe treningi biegowe i nieco zwiększyć ilość jazdy rowerem. Czy w kolejnym roku znów podejmę rywalizację w całym Szlemie Komandosa? Zapewne tak, bo bardzo lubię ten cykl i atmosferę tych biegów.

Wśród mężczyzn triumfował niezawodny sierżant Artur Pelo z Lęborka z czasem 3:07:57. To biegająca maszyna, absolutny dominator nie tylko tego biegu, ale również całego Szlema. Jego największy konkurent, kapitan Piotr Szpigiel z Braniewa, który jest rekordzistą trasy i kilkukrotnie wygrywał z Arturem, tym razem w ogóle nie ukończył biegu, mimo że na półmetku był drugi. Jestem zaskoczony, bo byłem przekonany, że miedzy tymi dwoma zawodnikami będzie walka do samego końca. Prawdopodobnie dopadła go jakaś kontuzja.

Wśród kobiet wygrała Patrycja Bereznowska z czasem 4:21:25. To również biegająca maszyna - mistrzyni świata w biegach 24-godzinnych i rekordzistka trasy w Spartathlonie, który jest ultramaratonem na dystansie... 246 km. Dla niej Maraton Komandosa to bułka z masłem ;) Jednak dla mnie na szczególny szacunek zasługują wszystkie kobiety, które po prostu kończą ten niełatwy przecież bieg. Dla każdego jest to próba charakteru, ale dla kobiet w szczególności. Przecież nie mają tu żadnej taryfy ulgowej.

Rowerowe podsumowanie listopada


Listopad okazał się ładnym i dość pogodnym miesiącem. Nie jeździłem jednak dużo na rowerze, bo wyszło zaledwie 250 km. Miałem dwa ważne dla mnie biegi i większość dni poświęciłem na treningi biegowe - wyszło ponad 200 km biegania, więc niewiele mniej niż jazdy rowerem. Co więcej, dłuższych wycieczek nie było niemal wcale, zaledwie raz przekroczyłem 100 km, a większość o ile w ogóle była dłuższa niż 30 km, to raczej niewiele.

Liczę na to, że w grudniu uda mi się nieco zmienić te proporcje, choć zapewne pogoda nie będzie rozpieszczać i na jakieś dłuższe trasy będę musiał poczekać aż do wiosny.


To mapka moich listopadowych tras. Wyjątkowo uboga, ale już tradycyjnie wrzucam.

niedziela, 17 listopada 2019

Rowerowa wycieczka do Tarczyna i Grójca

Mimo, że jest połowa listopada, to zrobiło się zaskakująco pogodnie i ciepło. W dodatku mam wolną niedzielę, więc postanawiam to wykorzystać na rowerową wycieczkę. Jest na tyle ciepło, że jadę w krótkich spodenkach, choć w plecaku mam jeszcze coś dłuższego na wszelki wypadek.

Wyruszam dopiero po 10 rano, wycieczka nie może być więc zbyt długa, jeśli chcę wrócić przed zmrokiem. Uważam, że mogę sobie pozwolić maksymalnie na 100 km jazdy. W tym zasięgu jest już kilka ciekawych miejsc. Postanawiam pojechać na południe, bo już od jakiegoś czasu myślałem o dotarciu do Grójca. Okoliczne drogi są dość równe i puste, a tereny malownicze.

Jadę z Ursynowa przez Las Kabacki. Kawałek muszę pokonać błotnistą drogą pełną opadłych liści. Potem jednak czeka mnie gładki i równy asfalt nowej ścieżki rowerowej wzdłuż ulicy Puławskiej. Docieram do granic Warszawy i kieruję się na zachód. W Dawidach jest nowy wiadukt nad torami kolejowymi, co pozwala na ich sprawne pokonanie. Skręcam na południe i w Lesznowoli przecinam ruchliwą drogę nr 721. Celowo wybrałem jazdę przez tą okolicę, by uniknąć przeciskania się przez centrum Piaseczna. Tam zawsze jest duży ruch, drogi są dziurawe, a infrastruktura rowerowa jest dopiero w budowie. A tak mijam wszystko bokiem.



W Gołkowie skręcam w prawo. Do Tarczyna zostało kilkanaście kilometrów. Jedzie się lekko, pogoda jest piękna, wiatru prawie nie ma. Miejscami przecinam całkiem rozległe i ładne obszary leśne. W końcu docieram do ruchliwego skrzyżowania z drogą nr 7, łączącej Warszawę z Krakowem. Przejeżdżam na drugą stronę i wjeżdżam na uliczki Tarczyna. Jeszcze kawałek pod sporą górkę i jestem na małym rynku. Akurat jest msza w kościele i docierają do mnie chóralne śpiewy. Ale to nie z kościołem kojarzy się Tarczyn. Cała okolica to warszawskie zagłębie sadownicze - wszędzie jak okiem sięgnąć są drzewka owocowe, głównie jabłonie. Czego więc pomnik stoi na rynku? Oczywiście pomnik jabłka :) W dodatku pełni on rolę całkiem ładnej fontanny.



Ruszam dalej na południe. Niestety nie ma żadnej sensownej trasy do Grójca. Wszelkie boczne drogi wiodą dookoła i trzeba nadłożyć sporo kilometrów. Postanawiam jechać wzdłuż "siódemki", bo z pewnością jest tam jakaś równoległa droga lokalna. Podjeżdżam pod sporą górę, mijam fabrykę soków owocowych. No niestety... nie ma żadnej równoległej drogi, ale za to jest bardzo szerokie pobocze. Nie ma więc niebezpieczeństwa dla mnie i ja sam nie przeszkadzam w ruchu.

Kawałek dalej zaczyna się jednak przebudowa "siódemki" w drogę ekspresową. Pojawiają się słupki, pojawia się błoto. No ale jadę dalej, po drugiej stronie słupków jest nawet jeszcze bezpieczniej. Równolegle biegnie nowa, nieoddana jeszcze do użytku asfaltówka. Postanawiam pojechać nią. Jednak po kilku kilometrach asfalt się kończy i zaczyna się błoto, więc wracam na pobocze ruchliwej dwupasmówki.


Docieram w końcu do Głuchowa. Tu już zaczyna się ekspresówka, nie mogę tam jechać rowerem. Ale jak mam wobec tego jechać? Patrzę w mapkę w telefonie i w zasadzie nie ma innej opcji, bo nie ma tu żadnej innej drogi do Grójca. Wjeżdżam do miejscowości, gdzie też jest jakaś fabryka soku i unosi się tu intensywna woń jabłek. Nie ma jednak drogi w stronę Grójca. Wracam i jadę na wschód. Po kilku minutach asfaltówka dociera do jakiegoś domu i... kończy się. No co jest? Nie da się do Grójca dotrzeć rowerem? Wracam znów do początku ekspresówki. Okazuje się że jest tu jednak droga techniczna, tyle że trzeba zupełnie nielogicznie pojechać kawałek "pod prąd" poboczem po lewej stronie drogi. Jednak z daleka tego wjazdu nie było widać. Uff... jadę dalej.

Teren jest zaskakująco falisty. Raz pod górę raz długo w dół. Przecinam ruchliwą drogę nr 50 i po dłuższym podjeździe docieram na uliczki Grójca. W sumie urocze miasteczko, choć też jednoznacznie kojarzące się z jabłkami. I jak się okazuje na rynku... też jest pomnik jabłka!


Rynek jest ładny i zadbany, jest tu pomnik upamiętniający żołnierzy walczących we wrześniu 1939, żołnierzy AK i Żołnierzy Wyklętych. Jest też kilka tablic o historii miasta i ważniejszych wydarzeniach. Na przykład o nalotach w 1939 roku i bohaterskich pilotach broniących miasta.


Jadę jeszcze kawałek dalej, docieram do Ogrodu Jordanowskiego i szpitala. Nie spodziewałem się, że w sumie w tak niewielkim miasteczku jest tak okazały szpital.


Pora kierować się w stronę Warszawy. Ruszam drogą nr 722 w kierunku Piaseczna. Znów zaczynają się rozległe sady owocowe, choć już z większości drzewek zebrano wszystkie jabłka.


Zerkam na mapkę w telefonie. Nie chcę jechać przez Piaseczno, postanawiam więc odbić na wschód i dotrzeć do Konstancina. Docieram do Prażmowa, gdzie skręcam w drogę nr 683. Po raz drugi tego dnia przecinam Jeziorkę - malowniczą rzeczkę, po której można zrobić całkiem fajny spływ kajakowy, choć ten jej odcinek jest raczej trudny i zarośnięty.


Za Prażmowem mijam Jeziorkę po raz kolejny. Rzeczywiście pokonanie tego odcinka kajakiem wymagałoby sporego samozaparcia. Musze kiedyś spróbować. Są tu też jakieś stare zabudowania, coś jakby dworek, czy młyn wodny. Ciężko zresztą stwierdzić, bo zostały głównie mury.



Kieruję się dalej na wschód, na Czachówek i Dobiesz. Te tereny znam dobrze, często wybieram się w tamtą okolicę na krótkie wycieczki rowerowe. W Czachówku jest spory węzeł kolejowy, ale udaje się go sensownie minąć, bo pod torami kolejowymi są tunele. Lokalne drogi są równe i zupełnie puste, jedzie się doskonale.


Wreszcie docieram do bardziej ruchliwej drogi, którą kieruję się na północ. Mijam Dobiesz, mijam całkiem ładne lasy i dojeżdżam w końcu do drogi nr 79, łączącej Piaseczno z Górą Kalwarią. Aby przejechać na drugą stronę muszę czekać kilka minut, by pojawiła się dostateczna luka w sznurze samochodów. Wreszcie się udaje i jadę już prosto do Konstancina. Po prawej mijam wysypisko śmieci w Łubnej. Tu jest już cały pas wyznaczony dla rowerów, jedzie się więc komfortowo.

Przecinam urocze uliczki Konstancina. Ładna pogoda sprawiła, że w Parku Zdrojowym są dzikie tłumy, więc rezygnuję z pomysłu pojechania tam. Po prostu kieruję się główną drogą. Docieram do skrzyżowania z drogą nr 724, która prowadzi do Powsina i jest wręcz zakorkowana. Wszystko stoi. Nie chcę się tu przeciskać, więc kieruję się dalej na wschód, w stronę charakterystycznego ceglanego komina dawnej papierni.


Słońce zachodzi, postanawiam jednak konsekwentnie poruszać się wzdłuż Jeziorki. Za Parkiem Zdrojowym jest tama i rzeka tutaj traci swój dziki charakter, właściwie jest to zwykły, uregulowany kanał.


Jadę na wschód jeszcze dalej. Okoliczne drogi znane wśród rowerzystów jako "Gassy" oferują dośc gładkie asfalty i całkowitą pustkę. Docieram w końcu do ujścia Jeziorki do Wisły. Słońce akurat zachodzi, wieczór jest piękny.


 
Do domu mam góra 10 km. Będę tam za kilkanaście minut. W pewnym momencie, po przejechaniu przez jakieś dziury, czuję jednak, że coś nie tak jest z tylnym kołem. Zatrzymuję się. Cholera! Opona wyraźnie mięknie. Złapałem kapcia, ale przebicie musi być małe, bo nie zeszło od razu. Pewnie na tej dziurze dobiłem dętkę do obręczy. Ale w sumie nie po takich dziurach jeździłem i nic nigdy się nie działo.

Zatrzymuję się w miejscu gdzie jest jakiś murek. Wyciągam z plecaka dętkę, z rowerowego "przybornika" zaimprowizowanego z bidonu wyjmuję łyżki. Zdejmuję tylne koło. Każdy kto zmieniał dętkę w rowerze szosowym wie ile trzeba do tego celu użyć siły. Opony są bardzo ściśle spasowane i ich zdjęcie wymaga użycia dwóch łyżek i zdrowego narobienia się. Zdejmuję w końcu oponę, wyjmuję dętkę, zakładam nową. Niewygodnie to robić na stojąco gdzieś na poboczu. Dłuższą chwilę morduję się z właściwym ułożeniem dętki i opony i ich założeniu na koło. Ręczną pompką dmucham ile się da, choć wiem, że i tak ciężko osiągnąć właściwe ciśnienie. No ale to tylko na dojazd, na kilka kilometrów. W domu dopompuję dużą, stacjonarną pompką. Ręce mam wręcz czarne. Dobrze że awaria zdarzyła się gdy jeszcze było nieco światła. Wreszcie ruszam dalej.

Moja radość trwa... kilka kilometrów. Już w Powsinie okazuje się że mimo zmiany dętki powietrze nadal schodzi. Co robić? Co się dzieje? Może po prostu ta dętka miała jakąś wadę, może nie trzyma sam zaworek? Mam jeszcze jedną dętkę, ale znów mam ją zmieniać? Jest prawie ciemno. Powietrze nie schodzi jakoś szybko, wiec mogę co jakiś czas dopompować i jechać.

Po kilkuset metrach znów koło zaczyna stawiać wyraźny opór. Pompuję jeszcze raz. I znów starcza tego na kolejne kilkaset metrów. No dobra, kapituluję. Do domu mam 4 kilometry, dojdę piechotą. A tam na spokojnie już zmienię dętkę na nową. Moja wycieczka bardzo się wydłużyła czasowo, no ale taki urok jazdy rowerem - może zdarzyć się coś nieoczekiwanego.

W końcu jestem w domu. Cała trasa to 108 km. Wycieczka byłaby wręcz idealna, gdyby nie ten zgrzyt pod koniec. Zdejmuję koło, zakładam kolejną dętkę. Pompuje do 7 barów. Trzyma doskonale, czyli w tej drugiej dętce była jakaś wada.

Po jakimś czasie coś mi jednak mówi, bym sprawdził, gdzie obie uszkodzone dętki mają dziury. Pompuję je i wkładam do wody. I co? Obie mają malutkie dziurki dokładnie w tym samym miejscu. Czyli to nie żadna wada, tylko jakiś szpikulec siedzi mi nadal w oponie! Oglądam oponę... no i mam dziada! Maleńki kawałek cienkiego, ale ostrego drutu, wbity dokładnie tam gdzie są uszkodzenia dętek. Usuwam go, spuszczam powietrze, znów mozolę się ze zdjęciem opony. Upewniam się że od środka nie pozostał jakiś jego fragment. Całe szczęście, że nie przebił mi trzeciej dętki, pewnie tylko dlatego że po jej założeniu nie siadłem na rower.


Mimo wszystko dzień był bardzo fajny, trasa zróżnicowana i ładna, a doskonała pogoda pozwoliła się cieszyć jazdą. Powyżej mapka pokonanej trasy. 108 km nie jest jakimś wielkim dystansem, ale nie jest to znów krótka przejażdżka.

niedziela, 10 listopada 2019

V Ćwierćmaraton Komandosa w Czarnem i kilka atrakcji po drodze


Na początku listopada startuję w jednym z wojskowych biegów zaliczanych do tzw. Szlema Komandosa. Ćwierćmaraton Komandosa w Czarnem to najkrótszy z biegów w mundurze i z plecakiem organizowanych przez WKB Meta z Lublińca. Dystans 10,5 km, czyli ćwiartka maratonu. To piąta edycja tego biegu, w tym roku wyjątkowo w listopadzie. Bieg zawsze odbywał się w styczniu, ale tragiczne wydarzenie z Gdańska z początku roku i związana z nim żałoba narodowa w całym województwie spowodowały przeniesienie biegu o wiele miesięcy, na jesień.

Wraz ze mną startuje Ola, moja przyjaciółka, która biegała ze mną zarówno Ćwierćmaraton jak i Półmaraton Komandosa. W tym roku nie było jakiś dłuższych przygotowań z jej strony, więc uznajemy, że musimy biec spokojnie, bieg po prostu ukończyć i nie silić się na wynik. I tak ja startuję pod koniec miesiąca w Maratonie Komandosa, więc potraktuję to jako trening.

Ruszamy w piątkowe popołudnie z Warszawy, po drodze zgarniając jeszcze Michała. Dziś wyjątkowo postanawiam nie jechać autostradami A2 i A1, tylko skierować się na Płock i Włocławek, bo tak będzie bliżej i chyba szybciej czasowo. Udaje nam się wyjechać jeszcze przed największym szczytem na warszawskich ulicach. Pogoda jest nieszczególna, robi się szaro i ponuro. W Płocku kilka minut tracimy w sporym korku, potem już bez problemów docieramy do Włocławka i kawałek jedziemy autostradą A1. Przed Toruniem zjeżdżam z autostrady i kieruje się w stronę Bydgoszczy. Tu stajemy na dobre pół godziny, a potężny korek jest wywołany... w sumie nie wiadomo czym, bo nagle po prostu zaczynamy jechać dalej. Mijamy Bydgoszcz, Nakło, Piłę i wreszcie docieramy o godzinie 22 do Szczecinka, gdzie wcześniej zaklepałem nocleg.


Noc okazuje się mocno deszczowa, ale na szczęście rano już nie pada. Przebieramy się w mundury i ruszamy do Czarnego. To małe miasteczko zagubione w lasach Pomorza. Przez wiele lat był to tzw. Zielony Garnizon - obok był spory poligon czołgowy i duże jednostki wojskowe. Obecnie w Czarnem stacjonuje 52. Batalion Remontowy. Ponadto jest tu jedno z większych więzień w Polsce. Ze Szczecinka jedzie się tu 20 minut. Docieramy do szkoły, w której zorganizowane jest biuro zawodów. Jak na wszystkich imprezach "Komandoskich" organizacja jest wręcz wzorowa. Przypinamy numery startowe, ważymy nasze plecaki (muszą mieć minimum 10 kg) i odstawiamy je na salę gimnastyczną.



Do startu pozostała dobra godzina, idziemy więc na spacer po pobliskim skwerku. Stoi tu pomnik - czołg T-34. W 1945 r. w okolicznych lasach rozegrała się bitwa o przełamanie Wału Pomorskiego. Potężna linia niemieckich umocnień została zdobyta przez 1. Armię Wojska Polskiego, co utorowało drogę do zdobycia samego wybrzeża i zabezpieczenia północnej flanki Operacji Berlińskiej. Bitwa kosztowała jednak życie wiele tysięcy żołnierzy. Napis na pomniku "Przechodniu, czcij i szanuj to miejsce! Tu znajduje się ziemia z pól bitewnych Wałcza, Podgaja, Kołobrzegu, Gdańska i Czarnego. To prochy naszych dziadów i ojców, którzy za tę ziemię oddali swe życie, by nowe pokolenia mogły żyć w pokoju." przypomina o tych wydarzeniach.



Po odebraniu plecaków specjalne autobusy dowożą nas na miejsce startu. Zawsze bieg zaczynał się na rynku miasteczka, ale aktualnie jest on w przebudowie. Dziś startujemy spod Zakładu Karnego. W pobliżu bramy więzienia jest ciekawy niemiecki cmentarz, na którym spoczywają żołnierze polegli w czasie I wojny światowej.




Chwila na przemówienia i na oficjalne otwarcie zawodów. Jako że pojutrze jest Święto Niepodległości, to jest pewna niespodzianka. Rozwijamy 100-metrową flagę, z którą idziemy na miejsce startu. Zwinięcie trwa dość długo, ale wszyscy uważają, by flaga nie znalazła się przypadkiem na ziemi. W końcu ostatnie odliczanie i tradycyjny wystrzał armatni daje znak do rozpoczęcia biegu.







Ola od początku martwi się, że wszyscy nas wyprzedzają. Uspokajam ją, że to normalne, że ludzie się wyrywają a potem tracą siły i idą. Jeśli jakoś specjalnie nie trenowała pod ten bieg, to nie ma co żyłować tempa od początku, bo skończy się to "ścianą". Mamy biec, cieszyć się z biegu i tyle. I tak nie mamy szans nawiązać walki z lepszymi zawodnikami. No i rzeczywiście powoli, ale konsekwentnie mijamy pierwsze osoby, które narzuciły zbyt wielkie tempo. Nasze też wielkie nie jest, ale wiem że nie mamy co gonić. Dla kobiety 10 kg na plecach to duże obciążenie, o wiele większe niż dla mnie. Ukończmy na spokojnie.

Mijamy jakiś leśny cmentarz wojenny, wbiegamy na były poligon czołgowy. Tu jest mnóstwo piachu, co dodatkowo kosztuje sporo sił. Kolejne kilometry za nami, wreszcie ulice Czarnego. Mobilizuję Olę, przed metą nieco przyspieszamy. Kończymy bieg bliżej końca stawki niż jej początku, ale... czy to takie ważne? To fajna przygoda, a uważam że każda kobieta, która taki bieg ukończy w całości biegnąc, zasługuje na szacunek za siłę charakteru. Na mecie wita nas Michał.







Dostajemy fajne medale. Mają wybitą datę 19 stycznia, bo były już gotowe na styczniowy termin, gdy okazało się, że bieg trzeba odwołać. Poczekały na nas wiele miesięcy. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i idziemy zjeść przygotowany przez organizatorów posiłek. Gulasz, chleb z pysznym smalcem i pączki. Mam wrażenie, że uzupełniłem zapas kalorii z dużą nawiązką.



Wracamy do samochodu i postanawiamy wykorzystać pozostałą część dnia na zobaczenie kilku ciekawostek w okolicy. Niestety pogoda się psuje, zaczyna padać i to dość mocno. Jedziemy z powrotem przez Szczecinek, potem kierujemy się na Czaplinek. Kilka kilometrów dalej skręcam w lewo, w lokalną drogę prowadzącą do ciekawego miasteczka. To Borne Sulinowo. Przez dziesięciolecia oficjalnie nie było go na żadnej mapie! W mieście i okolicy stacjonował wielki garnizon Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Było ono wyłączone spod kontroli polskich władz. Oczywiście okoliczni mieszkańcy wiedzieli co kryją okoliczne lasy i prowadzili handel z radzieckimi żołnierzami. Jednak oficjalnie niczego tu nie było.

Borne Sulinowo "wróciło do cywila" w 1992 roku. Przez wiele lat zmagało się ze swoją wojskową przeszłością - opuszczone budynki zostały rozszabrowane i nie za bardzo wiedziano co z tym robić. Mało kto chciał się tu osiedlać. Obecnie wszystko wygląda o wiele lepiej, mieszka tu kilka tysięcy ludzi i jest to w sumie normalne miasteczko, położone w przepięknej okolicy. Wojskowa historia i związany z nią "klimat" powodują, że są tu rożne militarne zloty i imprezy.

Okolice Bornego Sulinowa kryją wiele militarnych ciekawostek. Wszędzie są bunkry umocnień Wału Pomorskiego. Ponadto był tu oficerski obóz jeniecki Gross Born, dla mnie szczególnie istotny - w tym obozie był przetrzymywany po 1939 roku przez całą wojnę mój Dziadek.

Jedziemy na południe, droga jest niesamowicie klimatyczna - obsadzona omszałymi drzewami. Są tu jeziorka, które przypominają mi Finlandię. Docieramy do Nadarzyc, gdzie do dziś funkcjonuje poligon dla Sił Powietrznych. Jest tu sztuczne lotnisko, które można do woli bombardować.

Za Nadarzycami skręcam w dziurawą leśną drogę. Byłem tu już kiedyś kilka lat temu, ale dla moich znajomych to nowość. Docieramy do Kłomina. To miasto jeszcze bardziej tajemnicze niż Borne Sulinowo. O ile Borne po opuszczeniu przez Rosjan i odtajnieniu stało się normalnym miastem, to Kłomino pozostało na zawsze miastem duchów. W blokowisku pośród lasów nikt nie chciał mieszkać. Zostało totalnie rozkradzione i zdewastowane. Większość bloków wyburzono, obecnie pozostały tylko trzy. Dwa z nich to totalna ruina. Ale co ciekawe - trzeci jest we względnie dobrym stanie i ktoś tu jednak mieszka.




Wchodzimy do jednego z  bloków. Szabrownicy burzyli ścianki działowe, kradli nawet przewody elektryczne! Cud, że bloki nadal stoją. Obok są jeszcze poniemieckie zabudowania, również w większości opuszczone. Wygląda to niezwykle ponuro, aczkolwiek... ma swój klimat, szczególnie przy tej pogodzie.




Wracamy dziurawą leśną drogą do normalnej szosy.  Kilka kilometrów dalej znów skręcam w las. Szutrowa droga po pewnym czasie staje się betonowa i docieramy do małego parkingu. To kolejne arcyciekawe miejsce. Było jeszcze bardziej tajne niż radzieckie miasteczka garnizonowe. Wiedziało o nim tylko kilka najwyżej postawionych osób w PRL. W lasach koło Brzeźnicy-Kolonii kryje się były radziecki skład ładunków jądrowych. Podobne składy były jeszcze w Templewie w okolicy Wędrzyna i w Podborsku w okolicy Białogardu. Ta ostatnia lokalizacja zachowała się w idealnym stanie i można ją zwiedzać z przewodnikiem jako Muzeum Zimnej Wojny. Niestety dziś była nieczynna, co zmusiło nas do obejrzenia podobnej bazy w Brzeźnicy-Kolonii.

Idziemy kilkaset metrów w las. Byłem tu już, więc wiem czego szukać. Skręcamy w prawo i naszym oczom ukazuje się potężny betonowy schron w kształcie rury. Mógł pomieścić jakiś wielki pojazd, prawdopodobnie mobilną wyrzutnię rakietową. Do dziś robi wielkie wrażenie.





Nieco dalej są dwa bunkry typu "Granit". Z zewnątrz wyglądają niepozornie - ot leśny wzgórek. Bunkier kryje się jednak pod ziemią, a choć potężne stalowe wrota zostały ukradzione i pocięte na złom (ciekawe jak tego dokonano, przecież to ogromna masa) i same wejścia zostały zasypane ziemią i betonem przed ciekawskimi, to i tak udaje mi się wśliznąć do środka.

Robię kilka zdjęć w kompletnej ciemności. W dole jest główne pomieszczenie, od którego odchodzą komory boczne. To tutaj trzymano głowice jądrowe. Na dół jednak nie ma jak zejść, bo metalowe schody też zostały ukradzione. Wracam na powierzchnię.




To tyle jeśli chodzi o tą bazę. Pada mocno, więc nie ociągając się wracamy do samochodu. Ruszamy dalej na południe. Mijamy Wałcz i docieramy na drogę między miejscowościami Strączno i Rutwica. To kolejna ciekawostka. Jest tu tzw. Czarodziejska Górka. Niektórzy nazywają ją Magnetyczną Górką. Przy leśnym parkingu jest wzniesienie. Gdy brakuje jeszcze kilka metrów do szczytu zatrzymuję samochód i puszczam hamulec. O dziwo... toczymy się "pod górę". Droga tworzy tu jakieś złudzenie optyczne, wydaje się, że nadal jeszcze jest podjazd, gdy w rzeczywistości jest to już zjazd. Robimy eksperyment z butelką wody, która również toczy się "pod górę". Cieszymy się jak dzieci :)




Ruszamy w końcu w drogę powrotną. Mijamy Wałcz, Piłę, Nakło, Bydgoszcz i wreszcie docieramy do Torunia. Obiecałem Michałowi i Oli, że w ramach małej przerwy zrobimy sobie spacer po toruńskiej starówce. Pogoda na szczęście się poprawia, już nie pada. Idziemy na rynek, obchodzimy urocze uliczki. Potem jeszcze posiłek - doskonałe pierogi.




Pora ruszać do domu. Jeszcze 200 km jazdy. Docieramy do Warszawy o północy. Dziękuję znajomym za fajny wyjazd. To był nie tylko bieg, ale też kilka naprawdę ciekawych miejsc po drodze.