niedziela, 19 marca 2017

I Setka Komandosa

Pokonałem najtrudniejszy bieg w życiu, czyli Setkę Komandosa. Bieg zorganizował klub WKB Meta Lubliniec, wraz z JWK w Lublińcu. Atmosfera była bardzo fajna, jak zresztą na wszystkich ich biegach. Setka z racji swojej długości (105 km) była cięższa niż klasyczny Maraton Komandosa (42,2 km). Różnica jest też taka, że na maratonie biegniemy 42,2 km w pełnym umundurowaniu i z plecakiem ważącym minimum 10 kg. Tu obowiązek niesienia plecaka był przez pierwsze 10 km, potem do 42,2 km dobiegaliśmy w samych mundurach i jeśli ktoś chciał, można było przebrać się w strój sportowy i tak dotrwać już do mety. Większość tak robiła, choć byli wybitni twardziele, którzy do końca biegli w mundurze i wojskowym obuwiu. Tak metę osiągnął plut. Artur Pelo z Lęborka, który całość zrobił w czasie 9 h 33 min. Mega szacun! Jak ja kończyłem trzecią z pięciu pętli to Artur mnie dogonił, chwilę pogadaliśmy. Wiedziałem że biega bardzo szybko, że zazwyczaj wygrywa wszystkie tego typu biegi. Wiedziałem że dla niego to ostatnie kółko. Ale ten mundur wprawił mnie w osłupienie, bo ciężko mi sobie wyobrazić taki czas w takim stroju :) Biegowy zakapior i tyle :)

Na całej trasie lał deszcz, wiał zimny wiatr, było mnóstwo błota i piachu. Zaczęliśmy o 22:00, na 10 kilometrze wrzuciliśmy plecaki do ciężarówki. Dalej tylko z bidonem w pasie biodrowym. Wtedy jeszcze podbiegałem, choć wiedziałem, ze muszę oszczędzać siły ile się da, że nie mogę przeszarżować. Na końcu pierwszej pętli (21,1 km) wziąłem mniejszy plecak z camelbagiem i jakimiś bananami. Teraz stwierdziłem że chyba niepotrzebnie, że lepiej biegać tylko z pasem z bidonem lub jakimś ultralekkim plecaczkiem biegowym. No ale nie mam takiego plecaczka... I dalej w las przy świetle czołówki. Było nas tylko ok 120 osób, na tak długiej trasie to się bardzo rozciąga i były momenty że przez wiele kilometrów byłem zupełnie sam, bez nikogo w zasięgu wzroku. A w lesie ciemno jak w d... Jednak ani trochę nie było mi nieswojo, gdy zmęczenie zaczyna dominować, to w ogóle się nie myśli o samotności.

Miałem dwa ciche plany - zrobić całość w 15 h i całość aż do mety zrobić w mundurze. Jednak stwierdziłem, że wytrwanie 105 km w twardych trepach będzie bardzo bolesne i mało rozsądne, więc po 42,2 km przebrałem się w ciuchy sportowe, ale dalej cisnąłem z plecakiem. Zaczęło świtać. Zrobiło się przeraźliwie zimno. Zmęczenie w połączeniu z zeżartymi dotąd żelami energetycznymi dało też o sobie znać i zaczęły się jakieś dziwne problemy z żołądkiem. No ale jakoś to przetrwałem, choć moje tempo spadło. Czułem że 15 h jest mało realne. Po kolejnym przepaku wziąłem tylko pas biodrowy z bidonem. I jak wcześniej na każdym - bułka, banan, kabanos i gorąca herbata :) i dodatkowa kurtka, która chyba uratowała mi życie, bo było tak zimno. Nie miałem rękawiczek, bo wyjeżdżając z domu stwierdziłem że są mi one niepotrzebne... maraton i półmaraton biegłem bez nich, bo było mi zbyt gorąco. Nie wziąłem pod uwagę że tu wysiłek był trochę dłuższy a intensywność niższa. Ratowałem się zawijając raz jedną raz drugą rękę w buffa. Czwartą pętlę, już w całości za dnia, pokonałem w dużej mierze siłą woli. Momentami zamykałem oczy i dobre 500 m przemieszczałem się w ten sposób, mam wrażenie że lekko podsypiając ;) Nieco podłamujące było to, ze czasem mijali mnie ludzie, którzy już biegli ostatnie okrążenie, a ja dopiero kończyłem czwarte.

Na ostatnim przepaku zostawiłem nawet pas z bidonem. Ciążył mi nawet ten jeden kilogram. Jak ruszyłem to wszystko bolało tak, że pierwszy kilometr poruszałem się jak paralityk. Co ciekawe - jak się rozruszałem to stwierdziłem że poruszam się szybciej i z większą chęcią życia niż na dwóch poprzednich pętlach. Może to że powoli zbliżał się koniec tak mnie dopingowało? Tu już nie był bieg siłą woli, tylko po prostu konsekwentne zdobywanie kilometrów. Najpierw stwierdziłem że zrobię to poniżej 18 h, potem że poniżej 17 h 45 min, potem że nawet jak się zepnę to poniżej 17 h 40 min. Na metę wbiegłem z czasem 17 h 38 min. Ufff!!! Koniec tej katorgi. Dostałem świetną bluzę finishera, jakieś żarcie, gratulowało mi ileś osób. Zająłem 79 miejsce na 120 startujących, 73 w kategorii mężczyzn. Bo rzecz jasna startowało również kilka kobiet, niektóre z wspaniałymi wynikami (zwyciężczyni 13 h 14 min). Przebrałem się szybko, bo wiedziałem, ze za 20 min będę dygotał z zimna jak nie zrobię tego od razu. Niemal każdy kuśtykał, kulał, tępo wpatrywał się w podłogę lub dygotał pod folią NRC :) masochiści...

Oficjalna dekoracja była 2 h później, po zamknięciu trasy. Byłem zmęczony i stwierdziłem ze tyle nie dam rady czekać. Odebrałem swój medal wcześniej, znalazłem w pobliżu jakiś nocleg. Nie odebrałem fajnego dyplomu-certyfikatu ze zdjęciem z trasy, ale liczę że nie zginie i przy Katorżniku czy Maratonie Komandosa go odbiorę. Jak jadłem kolację to niemal zasnąłem nad nią, a po jednym piwie czułem się jak normalnie po czterech... zasnąłem jak dziecko, choć o 6 rano sam z siebie się obudziłem. Wszystko boli jak cholera, choć myślałem że będzie gorzej :) Bolą tylko mięśnie i stawy, ale nie mam żadnych otarć, a niektórzy na trasie byli wręcz poranieni.

Przeżycie ekstremalne. Ciekawe, pozwalające ocenić własne siły i determinację. Ogrom zdobytych doświadczeń. Ale przynajmniej na chwilę obecną nie podejmuję się kolejnej setki lub więcej. 50-60 km - spoko. Ale nie aż tak daleko jak teraz.





Startowałem po raz kolejny jako Judo Legia Warszawa i choć nie były to zawody judo, to już jestem rozpoznawalny, bo wszyscy mnie witają "O! Judo Legia" :) Więc sekcja jest już znana nie tylko w środowisku judo