sobota, 31 lipca 2021

Rowerowe podsumowanie czerwca i lipca

Tegoroczne lato upływa dla mnie pod znakiem dwóch wielkich imprez sportowych - Euro 2020 i Igrzysk Olimpijskich 2020. Obie imprezy odbywają się z rocznym opóźnieniem,, ale jest między nimi tylko kilka dni przerwy. Przez półtora miesiąca mam ogromny natłok pracy związany z transmisjami z tych zawodów. Pracy często połączonej z zarywaniem całych nocy. Nie mam ani czasu ani energii na długie rowerowe trasy. W dodatku nie sprzyja im wielka fala upałów i niemal codziennych silnych burz. 

 

Udało mi się tylko raz pokonać dystans większy niż 50 km. Tylko raz! Zresztą nie w Warszawie, a na Mazurach. A w zeszłym roku robiłem takie dystanse niemal co drugi dzień. Owszem, staram się jakoś ruszać, jakoś korzystać z roweru np. dojeżdżając nim do pracy. Jednak całkowity dystans pokonany w czasie czerwca i lipca to raptem 600 km. Jak na dwa miesiące to bardzo mało. Z utęsknieniem wypatruję końca igrzysk w Tokio, by wreszcie móc zrealizować coś ciekawszego niż dojazdy do pracy czy jazda po najbliższej okolicy.  

 




Mapki tras powyżej 30 km są bardzo wymowne i pokazują, że wszystkie warszawskie wycieczki to niemalże jazda "dookoła komina" i raczej nigdy nie przekroczyłem dwóch godzin. Jedynie mazurska wycieczka wokół jeziora Nidzkiego i Bełdany była dłuższą przygodą. No cóż, idzie końcówka lata i jesień, wtedy z pewnością zarówno pogoda jak i czas pozwolą na rowerowe rozwinięcie skrzydeł.

niedziela, 18 lipca 2021

Spływ kajakowy Wkrą i rowerowa wycieczka przez Brudzeński Park Krajobrazowy

Kolejny wolny weekend przede mną. Mimo, że nie mam jakiś wielkich planów, to jednak pojawia się ciekawa propozycja na aktywny wypoczynek. Moi znajomi, Ola i Michał, organizują spływ kajakowy na Wkrze dla kilkunastu osób. Grzech z takiej okazji nie skorzystać, więc ja i Madzia podłączamy się pod grupę. Ostatnio na kajakach byliśmy wiosną na Krutyni (patrz tu), gdzie Madzia zrobiła mnóstwo zdjęć ptakom. Liczymy, że i teraz się uda.

Cały szlak Wkry jest długi i zdecydowanie trzeba nań poświęcić kilka dni. Sama rzeka ma 249 km długości i zajmuje pod tym względem 14 miejsce w Polsce. Sam szlak kajakowy przekracza 200 km, gdzie jedynie górny, najwęższy odcinek może sprawiać problemy, a poza nim rzeka jest spokojna, na wielu odcinkach uregulowana. Nasz spływ ma być jednodniowy, właściwie to kilkugodzinny. Michał wybiera środkowy odcinek rzeki, między miejscowościami Sochocin i Joniec. Ten fragment to 17,5 km, więc przy leniwym wiosłowaniu jakieś 3-4 godziny w kajaku. W dodatku jest to na tyle blisko Warszawy, że można tam dojechać w ciągu godziny. Umawiamy się na parkingu przy wypożyczalni w Jońcu na 8 rano.

Letni weekend sprzyja korkowaniu się wyjazdów z Warszawy już wczesnym rankiem. Mimo że spóźniamy się z Madzią i jesteśmy 8:05 na parkingu, to i tak jesteśmy pierwsi. Wkrótce przybywa reszta ekipy. Rozliczamy się za kajaki i transport, pakujemy się w dwa busiki i ruszamy na północ, do Sochocina. To kilkanaście kilometrów jazdy. Wkrótce docieramy na piaszczysty brzeg, gdzie chłopaki z wypożyczalni z naszą pomocą sprawnie zrzucają kajaki z przyczepy. Jeszcze kilka minut i wszyscy jesteśmy na wodzie.


Wkra, jako rzeka typowo nizinna, ma niespecjalnie szybki nurt. Część z naszej ekipy wiosłuje w niezbyt szybkim tempie, a część w ogóle niemal nie wiosłuje, po prostu płynąc z prądem rzeki. Mimo że jest 9 rano, to robi się już dość gorąco. Wkra jednak jest dość szeroka i rosnące na brzegach drzewa nie dają wystarczającego cienia. Postanawiamy z Madzią popłynąć nieco szybciej, choć głównie ja wiosłuję, a ona robi zdjęcia ptakom i licznym ważkom. Razem z nami płyną Michał i Ola i jeszcze jedni znajomi. Reszta została gdzieś z tyłu. 



 

Mijamy jakiś innych kajakarzy, którzy kąpią się w rzece. A może by tak wejść do wody? Jednak brzegi są takie, że nie ma właściwie miejsc by wyjść z kajaków. A to podmokła łąka, a to wysoki na dwa metry brzeg podziurawiony gniazdami jaskółek brzegówek, a to gęsty, ale podmokły las, który schodzi do samej wody. Gdy próbujemy wyjść w jednym z takich miejsc, okazuje się, że woda jest tu mocno głęboka i właściwie nie da się zrobić tego bezpiecznie.

Po 7 kilometrach niezbyt szybkiego spływu docieramy do jedynej przeszkody na całej trasie. To mała elektrownia wodna (a właściwie wodno-słoneczna) w miejscowości Bolęcin. Wyciągamy z wody nasze kajaki. Jest to krótka przenoska, jakieś 50 metrów. Musimy jednak poczekać na pozostałych, by pomóc im w pokonaniu zapory. Mamy minimum kilkanaście minut. To całkiem niezłe miejsce na kąpiel, choć woda jest dość mętna. 





Pojawia się wreszcie brakująca część ekipy. Przenoska idzie sprawnie, po kilku minutach wszyscy są po drugiej stronie jazu elektrowni. Ja podpływam jeszcze by zobaczyć ją z bliska. Pora ruszać dalej, w dół rzeki. Robi się coraz goręcej, zbliża się powoli południe. Postanawiam z Madzią popłynąć nieco szybciej, szczególnie, że w tym miejscu przybywa innych kajakarzy i przez moment robi się dość tłoczno na rzece. Robimy sporo zdjęć ptaków, m.in. bocianów, czapli, łabędzi i kaczek. Cały czas wokoło nas latają też mniejsze i większe motyle i ważki, lądując regularnie na kajaku i na nas.


 

Ten odcinek momentami staje się nużący. Są spore, proste fragmenty, zero cienia, krajobraz jest dość monotonny. Dopiero po jakimś czasie rzeka zaczyna meandrować. Tu niestety jest jakaś wieś, gdzie wypożyczalnie przywożą inne ekipy kajakarzy. Znów robi się tłok na rzece. Płyniemy już szybciej, zostawiając całą naszą ekipę z tyłu. Mijamy stary, rozpadający się młyn.





 

To już końcówka, jeszcze jakiś kilometr i docieramy do Jońca, gdzie wyciągamy kajak na brzeg i oddajemy go. Piszę SMS do Oli, okazuje się, że są obok młyna, ale nie będą zaraz, bo znaleźli miejsce gdzie chcą poczekać na resztę ekipy i jeszcze się wykąpać. Ja z Madzią chcemy jechać na działkę do Rodziców, więc zależy nam na czasie. Zdalnie żegnamy się, wsiadamy do rozgrzanego do granic możliwości samochodu i ruszamy w trasę. 


Po nieco ponad godzinie jazdy docieramy do domu moich Rodziców, położonym w Brudzeńskim Parku Krajobrazowym, między Płockiem i Włocławkiem. Witamy się z Flo, która była z dziadkami na wakacjach. Odpoczywamy, bo ruch na palącym słońcu dał nam się we znaki. Wieczorem przychodzi dość dziwna burza, bo nie ma w ogóle wiatru, ale raz za razem grzmi i błyska się i to przez wiele godzin. Burza jest niemal stacjonarna, choć na szczęście u nas nie ma jakiejś większej ulewy.

Wrzucam tu mapkę odcinka Wkry który pokonaliśmy.


Rano okazuje się, że ta niby niewinna burza dosłownie 20 km dalej, pod Płockiem, spowodowała wielkie szkody. Wielogodzinny opad deszczu spowodował powódź natychmiastową i zerwał dwa mosty, odcinając jedną z miejscowości od świata. Tu natomiast trochę popadało i tyle. 

Korzystając z ładnej pogody postanawiam zrobić małą wycieczkę rowerową po okolicy. Niby znam tu każdą drogę, ale w sumie rzadko bywałem nad Skrwą Prawą - dopływem Wisły, który płynie tu w malowniczej, głębokiej dolinie przecinającej wysoczyznę Płocką. Swoją drogą to rzeka, którą kiedyś chciałbym pokonać kajakiem. Tereny są na tyle ciekawe, że jest tu Brudzeński Park Krajobrazowy, który je ochrania. To właśnie Skrwa, jej dopływy i głębokie, niezwykle malownicze jary. Ostatnio z Madzią zwiedzaliśmy okolicę zimą (patrz tu). Teraz będzie znacznie więcej liści, więc pewnie zobaczę mniej.

Niestety nie mam ze sobą własnego roweru, więc muszę wziąć rower Taty. Nie jest to jakaś specjalna maszyna, no ale jeździ i nie mam co narzekać. Ruszam na zachód, docieram do Brudzenia Dużego. Za miejscowością jest rezerwat "Brudzeńskie Jary". Znajduję zarośniętą leśną ścieżkę, którą podążam jakiś czas. Jedzie się tak sobie, pełno pajęczyn i zwalonych drzew. W końcu po lewej stronie pojawia się głęboka dolina, a na jej dnie widzę płynącą Skrwę. Jadę dalej ścieżką, która coraz bardziej zanika i wiedzie jakimś wąskim grzbietem. Wreszcie ostro w dół. Tędy mam zejść z rowerem nad samą rzekę? Tam jest jakiś gąszcz. Zostawiam rower i kawałek schodzę w dół. Kończy się to tym, że wyjeżdżają mi nogi i ląduję w błocie. Po prostu super! Klnąc podnoszę się i wracam niemal na czworaka pod górę. Rezerwatów mi się zachciało. Uznaję, że nie da się tu przejechać i muszę wrócić. Próbuję jeszcze odbić rowerem gdzieś w bok, ale dobrze zapowiadająca się ścieżka po chwili zanika w gąszczu. Wracam tak jak przyjechałem. 



W Brudzeniu skręcam w asfaltową drogę na Janoszyce. Tu dotrę do Skrwy, ale nie będzie już żadnych błotnistych niespodzianek. Zjeżdżam stromo w dół i docieram do mostu na rzece. Mogę przynajmniej opłukać się z tego błota.. No i pora ostro pod górę. Męczę się na niedopasowanym do mnie rowerze, wreszcie robi się płasko. Uff... znów robi się gorąco.


Po kilku kilometrach mijam znane mi jezioro Józefowo. By jednak dotrzeć nad jego brzeg, muszę objechać je od wschodu i północy. Jednak wreszcie jestem. Jezioro jest małe i jest jednym z kilku podobnych w okolicy. Jako jedyne ma też nazwę. Latem kąpią się w nim ludzie z okolicy i teraz również jest tu kilku plażowiczów. 




Kieruję się teraz na północ, Docieram do Bożewa. Mijam krążącego nisko jastrzębia, który poluje na jakieś gryzonie. Wszędzie wokoło widać skutki ostatnich burz. Pola są miejscami zalane, zboże w sporej części jest położone. Kiepsko to wygląda.

Teraz kieruję się znów na zachód, na wysoką skarpę ograniczającą dolinę Skrwy. Stąd rzeka w dole wygląda naprawdę ciekawie. Jadąc dalej docieram wreszcie na dół, bo kolejnego mostka w miejscowości Zdziembórz. Wiem jednak, że nie ma tu logicznej drogi i należy kawałek wrócić. Po 20 minutach jazdy szutrowymi drogami docieram do domu Rodziców. Pokonałem 32 km przez piaski i leśne drogi, na niedopasowanym zupełnie do mnie rowerze. Zajęło mi to niemal 3 godziny, ale należy brać uwagę na przedzieranie się lasami. Wycieczka okazała się całkiem fajna, bo okolica jest bardzo malownicza.




Wczesnym popołudniem ruszamy do Warszawy. Unikamy na szczęście największych korków, związanych z weekendowymi powrotami. Weekend okazał się całkiem aktywny i zróżnicowany. Mimo że nie pojechaliśmy nigdzie dalej, to czujemy że nieco oderwaliśmy się od codzienności.



Na koniec zdjęcie Mazowieckich Zakładów Rafineryjno-Petrochemicznych w Płocku, czyli głównego zakładu PKN Orlen, które zrobiłem w czasie powrotu, a także mapka mojej rowerowej trasy.

EDIT: Po opublikowaniu tego wpisu odezwała się do mnie Karolina, moja koleżanka, która uświadomiła mi, że miejsce gdzie wyłożyłem się na błocie na stromej skarpie nad Skrwą to... pozostałości średniowiecznego grodziska z X wieku! No i rzeczywiście, skojarzyłem, że wszystko wyglądało jakoś dziwnie jak na zwykły las, a ścieżka wiodła grzbietem wysokiego na 2-3 m podłużnego i zawijającego w pierścień wzniesienia o stromych zboczach. To musiały być resztki obwałowania. Takich grodów było podobno na Mazowszu sporo i związane były z funkcjonowaniem Szlaku Bursztynowego. Ten konkretny leżał w idealnym miejscu do obrony, na wąskim "cyplu" wysokiej skarpy, a zapewne w tamtych czasach nie było tu lasu. Resztki obwałowań widać bardzo dobrze na mapie Geoportalu, która pokazuje rzeźbę terenu.

 

Niestety w Brudzeniu nie było żadnej informacji, że jest tam ukryty w lesie taki ciekawy obiekt historyczny, a on sam daje się poznać że jest tym czym jest, jeśli mamy odpowiednią wiedzę. Teraz już jestem w nią bogatszy i wrócę tam na pewno jesienią. Nieco więcej o samym grodzisku można przeczytać tutaj.

niedziela, 11 lipca 2021

Podwarszawski urbex i rowerowa wycieczka przez Puszczę Piską

Ostatni miesiąc spędziłem właściwie bez żadnego wolnego dnia w pracy. Cały miesiąc dzień w dzień, często kończąc około północy, czy nawet po niej. No cóż, największa piłkarska impreza ma swoje wymagania. Jednak ostatni weekend to już finał. Mam po raz pierwszy wolne i to aż dwa dni pod rząd. To wreszcie pozwala na jakiś mały odpoczynek i reset. 


Jako że aktualnie "wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni" to w sobotę wybieram się z Madzią zrobić mały urbex w okolicach Zalewu Zegrzyńskiego. Chcemy zobaczyć dwa ciekawe obiekty. Pierwszy to ruiny spichlerza w Nowym Dworze Mazowieckim, który znajduje się tuż przy ujściu Narwi do Wisły. Dojeżdżamy rano do centrum handlowego, gdzie zostawiamy samochód. Aby dotrzeć do celu wybieramy ścieżkę która prowadzi niemal samym brzegiem Wisły. Jest tu pełno pokrzyw i zarośli, momentami trzeba się wręcz przedzierać. Co ciekawe, jest tu pełno śmieci... zawsze mnie zastanawia fakt wyrzucania ich w takich miejscach. Ciężko tu iść piechotą, a jest ich tyle i w takim nagromadzeniu, jakby ktoś przywiózł je samochodem. W końcu musimy wejść nieco pod stromą górę, gdzie o dziwo jest... droga ze śladami kół samochodowych. Po chwili docieramy do celu wycieczki.

Spichlerz powstał w 1844 roku. Podczas bombardowań w 1939 został poważnie uszkodzony i spalony, ale przetrwały jego mury. Po wojnie cześć wyburzono, ale potem prace przerwano. W 2010 roku trafił w prywatne ręce, ale nic tu się nie dzieje i popada w coraz większą ruinę. Obiekt jednak imponuje nadal rozmiarami i wyglądem. W środku robimy nieco zdjęć. Da się tu zejść nad samą Narew, są nawet resztki dźwigów, którymi ładowano zboże na barki. Niektóre ściany trzymają się na słowo honoru, raczej nie trzeba pytać czy się zawalą, tylko raczej - kiedy.








Idziemy jeszcze jakieś 100 m dalej na zachód. Tu schodzimy na wydłużony cypel. Po prawej Narew, po lewej Wisła. Obie rzeki zlewają się w jedną. Widać stąd ładnie budynki Twierdzy Modlin, a także most w Zakroczymiu. Miejsce dość klimatyczne, spędzamy tu chwilę, ale pora w końcu wracać. Wybieramy tą lepszą drogę, idziemy dłuższy czas wzdłuż płotu jakiejś jednostki wojskowej. Na jej terenie widać stare koszary, chyba jeszcze z czasów carskich. Jest też sporo pojazdów pożarniczych. To nie jednostka wojskowa a poligon doświadczalny Straży Pożarnej. Tu okazuje się, że rzeczywiście droga jest zagrodzona bramą i jest tabliczka zakazująca wejścia. No cóż, na ścieżce nad Wisłą takich nie było. Omijamy bramę jakimś obejściem przez las i wracamy na parking.

Ruszamy teraz do Serocka. Po półgodzinnej jeździe docieramy do celu, a właściwie do jednego z dwóch celów, czyli ogromnej truskawki reklamującej przedsiębiorstwo Sadpol. Kiedyś widoczna z daleka, obecnie przewrócona i zniszczona. Robimy jakieś zdjęcia, bo jednak jej rozmiary są imponujące. Ja byłem przy niej w zeszłym roku (patrz tu), ale Madzia widzi ją po raz pierwszy.

 

Po sesji z truskawką ruszamy na południe Serocka, gdzie docieramy do opuszczonego hotelu Panorama. Należał on kiedyś do Polfy Tarchomin, ale od wielu lat jest opuszczony i zdewastowany. Byłem tu wiosną, ale przyjechałem rowerem i nie miałem go jak bezpiecznie zostawić, więc zrobiłem tylko kilka zdjęć. Obecnie nie ma problemu by zwiedzić całość, ponadto mamy lepsze aparaty. 

Ośrodek jest dość ciekawy, ale rzeczywiście totalnie zdewastowany. Zarówno w górnym budynku, gdzie były stołówki i sale taneczne, jak i w dolnym gdzie były pokoje i hangary na sprzęt wodny obecnie są pustki. Szkoda trochę tego ośrodka, bo położony jest naprawdę w pięknym miejscu. Nad samą Narwią odpoczywamy chwilę i wracamy do samochodu. Pora jechać do Warszawy.


















Wycieczka okazała się ciekawa i pozwoliła na zrobienie kilku ładnych zdjęć. Dobre prognozy pogody na jutro powodują, że decyduję się na samodzielny już wyjazd z rowerem na Mazury, by pokonać ciekawą trasę w lasach Puszczy Piskiej. Nastawiam budzik na 4:30

 

Rano pogoda jest bardzo ładna. Bez marudzenia pakuję się i ruszam w trasę. Biorę rower górski, bo moje plany dotyczą raczej szutrowych i leśnych dróg. Z tego powodu nie zamierzam też przekroczyć dystansu 100 km, bo nie chodzi o odległość, co o ładną wycieczkę i kontakt z przyrodą. 3 godziny jazdy wczesnym rankiem mijają szybko. Mam maleńki problem w Ostrołęce, gdzie jest całkowicie rozkopana jedna z większych ulic i co gorsza nie ma informacji o objeździe. Jednak jakoś omijam ten remont i podążam dalej na północ. W końcu docieram do leśnego parkingu przy leśniczówce Pranie. To ten sam parking gdzie dotarłem w czasie listopadowej wycieczki z zeszłego roku. Jakże teraz jest cieplej i przyjemniej :) 

 

Przebieram się, pakuję potrzebne rzeczy do plecaka i ruszam na północ, w kierunku Rucianego-Nidy. Po kilku kilometrach orientuję się, że nie zabrałem z samochodu kremu z filtrem... nie chce już wracać, uznając, że dam radę. Trasa w końcu w dużej mierze prowadzi lasami i w cieniu. 

Zauważam, że mój zegarek z GPS traci sygnał z satelitów. Nie wiem czemu tak jest, czasem się przycina. Zjeżdżam na Zieloną Bindugę nad jeziorem Nidzkim, tu restartuję zapis trasy. Nie będzie dwóch kilometrów, ale trudno. Telefon nadal rejestruje jako urządzenie zapasowe.  


Wracam na drogę, po chwili dojeżdżam do Nidy. To spore osiedle betonowych bloków. Dawniej był tu duży zakład produkujący pyły wiórowe i pilśniowe. Największy w Europie! Zatrudniał 1500 pracowników. Jednak w połowie lat 90-tych zakład upadł, a cała miejscowość musiała zmagać się z ogromnym bezrobociem. Fabryka obecnie to ruina i ciekawe miejsce na urbex, a Nida wraz z pobliskim Rucianem postawiła na turystykę. Miasteczko ma szczęście leżeć na południowym końcu głównego szlaku żeglugowego Wielkich Jezior Mazurskich i latem jest tu masa turystów. Między Nidą a Rucianem muszę zjechać w sporą dolinkę, którą płynie lokalna rzeczka - Nidka. Po chwili trzeba znów podjechać pod górę. Docieram do drogi Pisz - Mrągowo i stacji kolejowej. Kieruję się na zachód, przez centrum Rucianego, ale pod chwili odbijam na północ. 


Wkrótce skręcam w szutrową drogę prowadzącą zachodnim brzegiem jeziora Bełdany. Jedzie się niby blisko brzegu, ale jezioro widać tylko momentami. Są tu spore wzgórza i regularnie podjeżdża się kawałek, by zaraz zjeżdżać. Droga jest kiepska. Niby to ubity szuter, ale raz, że momentami jest sporo piasku, a dwa że droga jest ubita maszyną, więc w efekcie robi się "tarka" na której strasznie trzęsie. Po kilku kilometrach bolą dłonie i nadgarstki. 

Mijam Wygryny, nieco większą wieś, która również żyje z turystyki. Nad jeziorem jest spory port, a w samych Wygrynach jest dużo domów oferujących noclegi. Jest tu również asfalt, który jednak kończy się wraz z miejscowością. Dalej znów trzęsienie i kolejne górki i dołki. Kilometry mijają, a ja zastanawiam się czy mam cisnąć szybciej, by dotrzeć do promu do Wierzby na godzinę 10, czy jednak jechać wolniej. Uznaję, że nie ma sensu aż tak się spieszyć, poza tym na tej nawierzchni jest to mało wykonalne. Jak na taką drogę jest tu zaskakująco duży ruch samochodowy, choć głównie są to warszawskie rejestracje, a więc turyści. 

Gdy docieram do Iznoty, zaskakuje mnie tabliczka o "wysoce zjadliwej grypie ptaków". Rozumiem że to ma znaczenie dla hodowców drobiu, ale oni chyba dobrze wiedzą że taka choroba panuje w okolicy, nie trzeba chyba o tym informować wszystkich przejeżdżających drogą. To podobne ostrzeżenia jak "zgnilec amerykański pszczół, obszar zapowietrzony" i "obszar zagrożony afrykańskim pomorem świń" które bywają nawet przy autostradach, a nie mają znaczenia dla przeciętnego Kowalskiego. Za to jakoś nie widziałem tabliczek ostrzegających o "SARS-CoV-2, obszar zapowietrzony", choć akurat to ma znaczenie dla wszystkich. 

 

W Iznocie pojawia się zniszczony asfalt, ale gdy mijam ujściowy odcinek Krutyni, zwany właśnie Iznotą, to znów skręcam w piaszczystą leśną drogę. Do promu pozostało jakieś 5 km. Tu znów są całkiem pokaźne wzgórza, raz po raz jedzie się w górę by zaraz zjeżdżać w piachu. W pewnym momencie moja wysłużona przerzutka zrzuca łańcuch nieco za daleko i wpada on pomiędzy najmniejszą zębatkę a ramę. Na szczęście nie muszę odkręcać koła, wystarczy łańcuch wyszarpnąć. Jednak mam teraz całą rękę w smarze... liczę że zaraz będę ją mógł umyć w jeziorze. Jeszcze dłuższa chwila i docieram nad jezioro Bełdany.



Okazuje się, że prom pływa od godziny 11, a nie od 10 jak mi się wydawało. Mam prawie pół godziny czekania. Jest już kilku rowerzystów i jeden samochód. Schodzę nad wodę po betonowej pochylni i staję w miejscu gdzie woda już omywa beton... jak się okazuje miejsce to pokrywa biofilm z glonów i jest to śliskie jak lodowisko. Momentalnie obie nogi wyjeżdżają mi do przodu, buty wpadają w wodę, a ja w widowiskowy sposób... siadam w wodzie :) Bardziej śmieszy mnie ta sytuacja niż wkurza, choć dokładnie to samo zrobiłem w czasie majowego spływu na Krutyni. Woda jest ciepła, więc już siedząc w niej opłukuję dłonie ze smaru i dopiero wstaję. Ludzie za mną tłumią wesołość. Sam się uśmiecham i mówię otwarcie, że ogólnie nie jestem pierdołą, ale każdemu może się zdarzyć :) Na szczęście jest już upał i buty i spodenki szybko wyschną. 

Kilka minut po 11 prom rusza z przeciwnego brzegu i po chwili dociera na nasz. W międzyczasie zrobił się tu już mały tłum. Wchodzą 3 samochody, 2 motocykle i dobre 30 rowerów. Jak za taki transport cena jest niewygórowana - 3 zł, tak samo za rowerzystę jak i osobę pieszą. Jest nawet chyba możliwość płacenia kartą! Przynajmniej tak mi się wydaję, bo widzę terminal w kabinie promu. 

Przepływamy na drugi brzeg jeziora Bełdany. Panuje tu duży ruch jachtów i motorówek, ale nic dziwnego. To główny szlak, a samo jezioro jest wąską rynną, więc wszyscy się zagęszczają. Na północ zaczyna się już jezioro Mikołajskie, które później płynnie przechodzi w Tałty, a to z kolei w Ryńskie. Całość ma 38 km długości. To właśnie to jezioro, choć zmieniające na rożnych odcinkach nazwy jest najdłuższe w Polsce, a nie Jeziorak, który liczy 27 km. Gdyby jeszcze doliczyć jezioro Nidzkie i Guzianka, oddzielone śluzą i krótkim kanałem to razem będzie 64 km, choć rzeczywiście tu już są to osobne jeziora i dokładanie ich jest nieco na wyrost. 




 

Po drugiej stronie, w Wierzbie znajduje się ekskluzywna marina. Nie zamierzam tu jednak dłużej zabawić. Kieruję się do Popielna, położonego nad brzegiem jeziora Śniardwy. Byłem tam ostatnio w 1997 roku i zapamiętałem to jako obskurną, postpegeerowską osadę na końcu świata. Ciekawe jak bardzo zmieniła się od tego czasu? Pokonuję całkiem spore wzgórze, skąd widać już wody największego polskiego jeziora i zjeżdżam nad brzeg. Popielono ewidentnie zmieniło się na lepsze. Nadal są tu stare bloki, ale i one zostały odnowione. Są tu też ładne domy nastawione na turystów, jest też całkiem niebrzydki port żeglarski. Podjeżdżam i tam, by zrobić zdjęcie Śniardw. Jednak cześć widoku zasłania duża kępa trzcin i nie widać całej ogromnej wodnej "patelni". 



 

Wracam w kierunku Wierzby. W Popielnie jest też jeszcze jedna rzecz - ośrodek PAN, który zajmuje się hodowlą konika polskiego. Ta rasa prymitywnego konia została odratowana z jakiś ostatnich osobników i obecnie jest tu całkiem spore stado. Co ciekawe, wokoło rozpościera się rezerwat, gdzie konie żyją na wolności, tak jak ich dzicy przodkowie. Podjeżdżam do jednej z zagród i robię kilka zdjęć ładnych zwierząt.




W Wierzbie kieruję się na południe. Teraz droga prowadzi przez rezerwat koni. Są tu ostrzeżenia o potencjalnym niebezpieczeństwie spotkania z nimi, a także o tym, że mogą uszkodzić samochody. Teren jest mocno falisty, upał coraz mocniej daje się we znaki. W pewnym momencie zauważam kilka samochodów stojących na poboczu. Czemu stoją? Sprawa wydaje mi się jasna i moje domysły sprawdzają się. W lesie niedaleko drogi jest całe stado koników polskich. Robię kilka zdjęć, ale nauczony doświadczeniem z Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia i spotkań z dzikimi końmi Przewalskiego wolę nie podchodzić zbyt blisko.  


Po kilku kilometrach kończy się rezerwat, ale kończy też las. Mijam Wejsuny, gdzie pora na mały postój i zakupy w lokalnym sklepie. Kawałek jadę drogą w stronę Rucianego, ale wkrótce odbijam w las. Jak mi się wydaje - będzie to optymalny skrót w stronę Szerokiego Boru i Wiartla. Droga jest nieco zarośnięta, ale dam radę. 


 

Dwa kilometry przedzierania się przez zarośniętą drogę, przez wzgórza, przez miękkie podłoże i mech, utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie był to jednak optymalny skrót. Kieruję się na zachód, w stronę przecinki przeciwpożarowej, którą odnajduję na mapie. Po kilkuset metrach wyjeżdżam na nią. Uff... spora ulga, bo jest to utwardzona droga szutrowa. Kilka kilometrów jedzie się bardzo dobrze, wreszcie mijam ruchliwą drogę Ruciane - Pisz i po chwili docieram do drogi Ruciane - Wiartel.

Tu małe zaskoczenie, bo jakoś wydawało mi się, że droga jest asfaltowa. Asfaltowy jak widać jest sam jej początek w Rucianem, bo tutaj jest to już poniemiecki bruk. A za torami kolejowymi bruk się kończy i zaczyna się szuter. Twardy, względnie równy, ale jednak szuter. Można po tym jednak sprawnie i szybko jechać, a na dwucalowych oponach jest to niemal komfortowe. Na rowerze gravelowym jednak już trzęsło by porządnie.  



Droga jest prosta, w ogóle nie skręca. Docieram w końcu do Szerokiego Boru, gdzie zaczyna się znów bruk. To ja już wolę szuter! Po bruku jedzie się fatalnie. Jednak kawałek dalej zaczyna się już asfalt i jazda robi się lekka i przyjemna. Z prawej strony momentami widać jezioro Jaśkowo, położone w sporym obniżeniu terenu. 

Docieram do Wiartla. Byłem tu w listopadzie, wtedy miejscowość była wręcz wymarła. Teraz jest sporo ludzi, a na jeziorze Wiartel pływa nieco łódek i rowerów wodnych. Co ciekawe, są tu też małe bloki. Co tu mogło być? PGR? Jakiś tartak? W takich miejscowościach, w środku wielkich kompleksów leśnych, trudno znaleźć inne wytłumaczenie istnienia takich budynków.  




Za Wiartlem czeka mnie mały podjazd i jazda na południe i zachód znaną mi dobrze, odnowioną całkiem niedawno drogą. Tu jedzie się wręcz komfortowo, asfalt jest gładziutki. Zatrzymuję się jeszcze na wyniosłym brzegu jeziora Nidzkiego, skąd je fotografuję. Do zamknięcia pętli pozostało jakieś 15 km. 


W Przerośli skręcam w leśną szutrową drogę. Podobnie jak poprzednie - jest robiona maszyną utwardzającą, co powoduje że to nieprzyjemna "tarka". Wszystko boli od wstrząsów, których nie da się uniknąć. Mijam stary, poniemiecki cmentarz. Przerośl jest już tylko punktem na mapie. Wieś została opuszczona po wojnie i nigdy nikt do niej nie wrócił. Obecnie pozostał z niej tylko cmentarz. Mijam kilka pól namiotowych nad jeziorem, niemal wszystkie są dość mocno wypełnione namiotami i przyczepami kempingowymi.

Powoli mam dość ostatnich trzęsących kilometrów. W końcu odpada mi lusterko, bo wstrząsy poluzowały mocowanie w gripie. Trudno, nie chcę mi się go przykręcać, dojadę bez niego. Wreszcie docieram do Karwicy, gdzie znów zaczyna się poniemiecki bruk a potem dziurawy asfalt. Docieram tu jeszcze na plażę. Ludzi pełno, nie jestem w stanie zrobić zdjęcia roweru na pomoście, jak udało mi się to w listopadzie



Pozostało ostatnie kilka kilometrów. Najpierw mocno piaszczysta droga i wzgórze na tyle strome, że w piachu postanawiam nie walczyć z podjazdem, tylko wprowadzić rower. Tu, jak i zresztą w czasie całej trasy, są ogromne ilości jagód na krzaczkach. Kawałek dalej zaczyna się piękna trasa wśród sosnowych borów. Uwielbiam ten fragment, przypomina mi tajgę w Finlandii.  





Docieram w końcu na parking przy leśniczówce Pranie. Jest tu kilka samochodów, ale ogólnie jest dość pusto. Na liczniku 75 km. Trasa niezbyt długa, ale ładna i niespieszna. O to chodziło, nie chciałem tym razem robić jakiś długich odcinków. Przebieram się, pakuję rower do bagażnika. Teraz trzeba się spieszyć, by dotrzeć do Warszawy, nim zacznie się masowy powrót z weekendu. Do Ostrołęki jedzie się zupełnie znośnie. W sumie nawet na trasie S8 jest całkiem ok. Dopiero za Wyszkowem zaczyna się korkować a prędkość znacznie spada. Niemal każdy węzeł drogowy oznacza korek. Powrót zajmuje mi 1,5 h dłużej niż poranna jazda na Mazury. W końcu jestem jednak w domu. Zmęczony, mocno spalony słońcem (jednak zemściło się nie zabranie kremu z filtrem), ale szczęśliwy.  


Mapka mojej wycieczki. Pętla wokół jeziora Bełdany i Nidzkiego zajęła mi nieco ponad 5 h, ale zdecydowanie się nie spieszyłem. Polecam ją każdemu, bo jest ona w zasięgu każdego przeciętnego rowerzysty, dystans nie jest jakiś duży, raptem 75 km. Są za to spore różnice poziomów - wyszło ponad 1500 m sumy podjazdów i zjazdów. Jedyne na co bym zwrócił uwagę to fakt, że szutrowe drogi są albo mocno trzęsące, albo mocno piaszczyste i lepszy będzie tu chyba rower górski niż gravelowy. Przy czym jeśli by chcieć powtórzyć dokładnie moją trasę, to są tam odcinki nie do pokonania na gravelu, bo typowo leśne, z miękkim podłożem i wysoką trawą. Trasa jest bardzo ładna, pozwala na kontakt z naturą - jeziorami, lasami, a nawet dzikimi leśnymi końmi :) Miałem nieco szczęścia do pogody - wieczorem pojawiły się potężne burze niemal w całej Polsce.