niedziela, 11 lipca 2021

Podwarszawski urbex i rowerowa wycieczka przez Puszczę Piską

Ostatni miesiąc spędziłem właściwie bez żadnego wolnego dnia w pracy. Cały miesiąc dzień w dzień, często kończąc około północy, czy nawet po niej. No cóż, największa piłkarska impreza ma swoje wymagania. Jednak ostatni weekend to już finał. Mam po raz pierwszy wolne i to aż dwa dni pod rząd. To wreszcie pozwala na jakiś mały odpoczynek i reset. 


Jako że aktualnie "wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni" to w sobotę wybieram się z Madzią zrobić mały urbex w okolicach Zalewu Zegrzyńskiego. Chcemy zobaczyć dwa ciekawe obiekty. Pierwszy to ruiny spichlerza w Nowym Dworze Mazowieckim, który znajduje się tuż przy ujściu Narwi do Wisły. Dojeżdżamy rano do centrum handlowego, gdzie zostawiamy samochód. Aby dotrzeć do celu wybieramy ścieżkę która prowadzi niemal samym brzegiem Wisły. Jest tu pełno pokrzyw i zarośli, momentami trzeba się wręcz przedzierać. Co ciekawe, jest tu pełno śmieci... zawsze mnie zastanawia fakt wyrzucania ich w takich miejscach. Ciężko tu iść piechotą, a jest ich tyle i w takim nagromadzeniu, jakby ktoś przywiózł je samochodem. W końcu musimy wejść nieco pod stromą górę, gdzie o dziwo jest... droga ze śladami kół samochodowych. Po chwili docieramy do celu wycieczki.

Spichlerz powstał w 1844 roku. Podczas bombardowań w 1939 został poważnie uszkodzony i spalony, ale przetrwały jego mury. Po wojnie cześć wyburzono, ale potem prace przerwano. W 2010 roku trafił w prywatne ręce, ale nic tu się nie dzieje i popada w coraz większą ruinę. Obiekt jednak imponuje nadal rozmiarami i wyglądem. W środku robimy nieco zdjęć. Da się tu zejść nad samą Narew, są nawet resztki dźwigów, którymi ładowano zboże na barki. Niektóre ściany trzymają się na słowo honoru, raczej nie trzeba pytać czy się zawalą, tylko raczej - kiedy.








Idziemy jeszcze jakieś 100 m dalej na zachód. Tu schodzimy na wydłużony cypel. Po prawej Narew, po lewej Wisła. Obie rzeki zlewają się w jedną. Widać stąd ładnie budynki Twierdzy Modlin, a także most w Zakroczymiu. Miejsce dość klimatyczne, spędzamy tu chwilę, ale pora w końcu wracać. Wybieramy tą lepszą drogę, idziemy dłuższy czas wzdłuż płotu jakiejś jednostki wojskowej. Na jej terenie widać stare koszary, chyba jeszcze z czasów carskich. Jest też sporo pojazdów pożarniczych. To nie jednostka wojskowa a poligon doświadczalny Straży Pożarnej. Tu okazuje się, że rzeczywiście droga jest zagrodzona bramą i jest tabliczka zakazująca wejścia. No cóż, na ścieżce nad Wisłą takich nie było. Omijamy bramę jakimś obejściem przez las i wracamy na parking.

Ruszamy teraz do Serocka. Po półgodzinnej jeździe docieramy do celu, a właściwie do jednego z dwóch celów, czyli ogromnej truskawki reklamującej przedsiębiorstwo Sadpol. Kiedyś widoczna z daleka, obecnie przewrócona i zniszczona. Robimy jakieś zdjęcia, bo jednak jej rozmiary są imponujące. Ja byłem przy niej w zeszłym roku (patrz tu), ale Madzia widzi ją po raz pierwszy.

 

Po sesji z truskawką ruszamy na południe Serocka, gdzie docieramy do opuszczonego hotelu Panorama. Należał on kiedyś do Polfy Tarchomin, ale od wielu lat jest opuszczony i zdewastowany. Byłem tu wiosną, ale przyjechałem rowerem i nie miałem go jak bezpiecznie zostawić, więc zrobiłem tylko kilka zdjęć. Obecnie nie ma problemu by zwiedzić całość, ponadto mamy lepsze aparaty. 

Ośrodek jest dość ciekawy, ale rzeczywiście totalnie zdewastowany. Zarówno w górnym budynku, gdzie były stołówki i sale taneczne, jak i w dolnym gdzie były pokoje i hangary na sprzęt wodny obecnie są pustki. Szkoda trochę tego ośrodka, bo położony jest naprawdę w pięknym miejscu. Nad samą Narwią odpoczywamy chwilę i wracamy do samochodu. Pora jechać do Warszawy.


















Wycieczka okazała się ciekawa i pozwoliła na zrobienie kilku ładnych zdjęć. Dobre prognozy pogody na jutro powodują, że decyduję się na samodzielny już wyjazd z rowerem na Mazury, by pokonać ciekawą trasę w lasach Puszczy Piskiej. Nastawiam budzik na 4:30

 

Rano pogoda jest bardzo ładna. Bez marudzenia pakuję się i ruszam w trasę. Biorę rower górski, bo moje plany dotyczą raczej szutrowych i leśnych dróg. Z tego powodu nie zamierzam też przekroczyć dystansu 100 km, bo nie chodzi o odległość, co o ładną wycieczkę i kontakt z przyrodą. 3 godziny jazdy wczesnym rankiem mijają szybko. Mam maleńki problem w Ostrołęce, gdzie jest całkowicie rozkopana jedna z większych ulic i co gorsza nie ma informacji o objeździe. Jednak jakoś omijam ten remont i podążam dalej na północ. W końcu docieram do leśnego parkingu przy leśniczówce Pranie. To ten sam parking gdzie dotarłem w czasie listopadowej wycieczki z zeszłego roku. Jakże teraz jest cieplej i przyjemniej :) 

 

Przebieram się, pakuję potrzebne rzeczy do plecaka i ruszam na północ, w kierunku Rucianego-Nidy. Po kilku kilometrach orientuję się, że nie zabrałem z samochodu kremu z filtrem... nie chce już wracać, uznając, że dam radę. Trasa w końcu w dużej mierze prowadzi lasami i w cieniu. 

Zauważam, że mój zegarek z GPS traci sygnał z satelitów. Nie wiem czemu tak jest, czasem się przycina. Zjeżdżam na Zieloną Bindugę nad jeziorem Nidzkim, tu restartuję zapis trasy. Nie będzie dwóch kilometrów, ale trudno. Telefon nadal rejestruje jako urządzenie zapasowe.  


Wracam na drogę, po chwili dojeżdżam do Nidy. To spore osiedle betonowych bloków. Dawniej był tu duży zakład produkujący pyły wiórowe i pilśniowe. Największy w Europie! Zatrudniał 1500 pracowników. Jednak w połowie lat 90-tych zakład upadł, a cała miejscowość musiała zmagać się z ogromnym bezrobociem. Fabryka obecnie to ruina i ciekawe miejsce na urbex, a Nida wraz z pobliskim Rucianem postawiła na turystykę. Miasteczko ma szczęście leżeć na południowym końcu głównego szlaku żeglugowego Wielkich Jezior Mazurskich i latem jest tu masa turystów. Między Nidą a Rucianem muszę zjechać w sporą dolinkę, którą płynie lokalna rzeczka - Nidka. Po chwili trzeba znów podjechać pod górę. Docieram do drogi Pisz - Mrągowo i stacji kolejowej. Kieruję się na zachód, przez centrum Rucianego, ale pod chwili odbijam na północ. 


Wkrótce skręcam w szutrową drogę prowadzącą zachodnim brzegiem jeziora Bełdany. Jedzie się niby blisko brzegu, ale jezioro widać tylko momentami. Są tu spore wzgórza i regularnie podjeżdża się kawałek, by zaraz zjeżdżać. Droga jest kiepska. Niby to ubity szuter, ale raz, że momentami jest sporo piasku, a dwa że droga jest ubita maszyną, więc w efekcie robi się "tarka" na której strasznie trzęsie. Po kilku kilometrach bolą dłonie i nadgarstki. 

Mijam Wygryny, nieco większą wieś, która również żyje z turystyki. Nad jeziorem jest spory port, a w samych Wygrynach jest dużo domów oferujących noclegi. Jest tu również asfalt, który jednak kończy się wraz z miejscowością. Dalej znów trzęsienie i kolejne górki i dołki. Kilometry mijają, a ja zastanawiam się czy mam cisnąć szybciej, by dotrzeć do promu do Wierzby na godzinę 10, czy jednak jechać wolniej. Uznaję, że nie ma sensu aż tak się spieszyć, poza tym na tej nawierzchni jest to mało wykonalne. Jak na taką drogę jest tu zaskakująco duży ruch samochodowy, choć głównie są to warszawskie rejestracje, a więc turyści. 

Gdy docieram do Iznoty, zaskakuje mnie tabliczka o "wysoce zjadliwej grypie ptaków". Rozumiem że to ma znaczenie dla hodowców drobiu, ale oni chyba dobrze wiedzą że taka choroba panuje w okolicy, nie trzeba chyba o tym informować wszystkich przejeżdżających drogą. To podobne ostrzeżenia jak "zgnilec amerykański pszczół, obszar zapowietrzony" i "obszar zagrożony afrykańskim pomorem świń" które bywają nawet przy autostradach, a nie mają znaczenia dla przeciętnego Kowalskiego. Za to jakoś nie widziałem tabliczek ostrzegających o "SARS-CoV-2, obszar zapowietrzony", choć akurat to ma znaczenie dla wszystkich. 

 

W Iznocie pojawia się zniszczony asfalt, ale gdy mijam ujściowy odcinek Krutyni, zwany właśnie Iznotą, to znów skręcam w piaszczystą leśną drogę. Do promu pozostało jakieś 5 km. Tu znów są całkiem pokaźne wzgórza, raz po raz jedzie się w górę by zaraz zjeżdżać w piachu. W pewnym momencie moja wysłużona przerzutka zrzuca łańcuch nieco za daleko i wpada on pomiędzy najmniejszą zębatkę a ramę. Na szczęście nie muszę odkręcać koła, wystarczy łańcuch wyszarpnąć. Jednak mam teraz całą rękę w smarze... liczę że zaraz będę ją mógł umyć w jeziorze. Jeszcze dłuższa chwila i docieram nad jezioro Bełdany.



Okazuje się, że prom pływa od godziny 11, a nie od 10 jak mi się wydawało. Mam prawie pół godziny czekania. Jest już kilku rowerzystów i jeden samochód. Schodzę nad wodę po betonowej pochylni i staję w miejscu gdzie woda już omywa beton... jak się okazuje miejsce to pokrywa biofilm z glonów i jest to śliskie jak lodowisko. Momentalnie obie nogi wyjeżdżają mi do przodu, buty wpadają w wodę, a ja w widowiskowy sposób... siadam w wodzie :) Bardziej śmieszy mnie ta sytuacja niż wkurza, choć dokładnie to samo zrobiłem w czasie majowego spływu na Krutyni. Woda jest ciepła, więc już siedząc w niej opłukuję dłonie ze smaru i dopiero wstaję. Ludzie za mną tłumią wesołość. Sam się uśmiecham i mówię otwarcie, że ogólnie nie jestem pierdołą, ale każdemu może się zdarzyć :) Na szczęście jest już upał i buty i spodenki szybko wyschną. 

Kilka minut po 11 prom rusza z przeciwnego brzegu i po chwili dociera na nasz. W międzyczasie zrobił się tu już mały tłum. Wchodzą 3 samochody, 2 motocykle i dobre 30 rowerów. Jak za taki transport cena jest niewygórowana - 3 zł, tak samo za rowerzystę jak i osobę pieszą. Jest nawet chyba możliwość płacenia kartą! Przynajmniej tak mi się wydaję, bo widzę terminal w kabinie promu. 

Przepływamy na drugi brzeg jeziora Bełdany. Panuje tu duży ruch jachtów i motorówek, ale nic dziwnego. To główny szlak, a samo jezioro jest wąską rynną, więc wszyscy się zagęszczają. Na północ zaczyna się już jezioro Mikołajskie, które później płynnie przechodzi w Tałty, a to z kolei w Ryńskie. Całość ma 38 km długości. To właśnie to jezioro, choć zmieniające na rożnych odcinkach nazwy jest najdłuższe w Polsce, a nie Jeziorak, który liczy 27 km. Gdyby jeszcze doliczyć jezioro Nidzkie i Guzianka, oddzielone śluzą i krótkim kanałem to razem będzie 64 km, choć rzeczywiście tu już są to osobne jeziora i dokładanie ich jest nieco na wyrost. 




 

Po drugiej stronie, w Wierzbie znajduje się ekskluzywna marina. Nie zamierzam tu jednak dłużej zabawić. Kieruję się do Popielna, położonego nad brzegiem jeziora Śniardwy. Byłem tam ostatnio w 1997 roku i zapamiętałem to jako obskurną, postpegeerowską osadę na końcu świata. Ciekawe jak bardzo zmieniła się od tego czasu? Pokonuję całkiem spore wzgórze, skąd widać już wody największego polskiego jeziora i zjeżdżam nad brzeg. Popielono ewidentnie zmieniło się na lepsze. Nadal są tu stare bloki, ale i one zostały odnowione. Są tu też ładne domy nastawione na turystów, jest też całkiem niebrzydki port żeglarski. Podjeżdżam i tam, by zrobić zdjęcie Śniardw. Jednak cześć widoku zasłania duża kępa trzcin i nie widać całej ogromnej wodnej "patelni". 



 

Wracam w kierunku Wierzby. W Popielnie jest też jeszcze jedna rzecz - ośrodek PAN, który zajmuje się hodowlą konika polskiego. Ta rasa prymitywnego konia została odratowana z jakiś ostatnich osobników i obecnie jest tu całkiem spore stado. Co ciekawe, wokoło rozpościera się rezerwat, gdzie konie żyją na wolności, tak jak ich dzicy przodkowie. Podjeżdżam do jednej z zagród i robię kilka zdjęć ładnych zwierząt.




W Wierzbie kieruję się na południe. Teraz droga prowadzi przez rezerwat koni. Są tu ostrzeżenia o potencjalnym niebezpieczeństwie spotkania z nimi, a także o tym, że mogą uszkodzić samochody. Teren jest mocno falisty, upał coraz mocniej daje się we znaki. W pewnym momencie zauważam kilka samochodów stojących na poboczu. Czemu stoją? Sprawa wydaje mi się jasna i moje domysły sprawdzają się. W lesie niedaleko drogi jest całe stado koników polskich. Robię kilka zdjęć, ale nauczony doświadczeniem z Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia i spotkań z dzikimi końmi Przewalskiego wolę nie podchodzić zbyt blisko.  


Po kilku kilometrach kończy się rezerwat, ale kończy też las. Mijam Wejsuny, gdzie pora na mały postój i zakupy w lokalnym sklepie. Kawałek jadę drogą w stronę Rucianego, ale wkrótce odbijam w las. Jak mi się wydaje - będzie to optymalny skrót w stronę Szerokiego Boru i Wiartla. Droga jest nieco zarośnięta, ale dam radę. 


 

Dwa kilometry przedzierania się przez zarośniętą drogę, przez wzgórza, przez miękkie podłoże i mech, utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie był to jednak optymalny skrót. Kieruję się na zachód, w stronę przecinki przeciwpożarowej, którą odnajduję na mapie. Po kilkuset metrach wyjeżdżam na nią. Uff... spora ulga, bo jest to utwardzona droga szutrowa. Kilka kilometrów jedzie się bardzo dobrze, wreszcie mijam ruchliwą drogę Ruciane - Pisz i po chwili docieram do drogi Ruciane - Wiartel.

Tu małe zaskoczenie, bo jakoś wydawało mi się, że droga jest asfaltowa. Asfaltowy jak widać jest sam jej początek w Rucianem, bo tutaj jest to już poniemiecki bruk. A za torami kolejowymi bruk się kończy i zaczyna się szuter. Twardy, względnie równy, ale jednak szuter. Można po tym jednak sprawnie i szybko jechać, a na dwucalowych oponach jest to niemal komfortowe. Na rowerze gravelowym jednak już trzęsło by porządnie.  



Droga jest prosta, w ogóle nie skręca. Docieram w końcu do Szerokiego Boru, gdzie zaczyna się znów bruk. To ja już wolę szuter! Po bruku jedzie się fatalnie. Jednak kawałek dalej zaczyna się już asfalt i jazda robi się lekka i przyjemna. Z prawej strony momentami widać jezioro Jaśkowo, położone w sporym obniżeniu terenu. 

Docieram do Wiartla. Byłem tu w listopadzie, wtedy miejscowość była wręcz wymarła. Teraz jest sporo ludzi, a na jeziorze Wiartel pływa nieco łódek i rowerów wodnych. Co ciekawe, są tu też małe bloki. Co tu mogło być? PGR? Jakiś tartak? W takich miejscowościach, w środku wielkich kompleksów leśnych, trudno znaleźć inne wytłumaczenie istnienia takich budynków.  




Za Wiartlem czeka mnie mały podjazd i jazda na południe i zachód znaną mi dobrze, odnowioną całkiem niedawno drogą. Tu jedzie się wręcz komfortowo, asfalt jest gładziutki. Zatrzymuję się jeszcze na wyniosłym brzegu jeziora Nidzkiego, skąd je fotografuję. Do zamknięcia pętli pozostało jakieś 15 km. 


W Przerośli skręcam w leśną szutrową drogę. Podobnie jak poprzednie - jest robiona maszyną utwardzającą, co powoduje że to nieprzyjemna "tarka". Wszystko boli od wstrząsów, których nie da się uniknąć. Mijam stary, poniemiecki cmentarz. Przerośl jest już tylko punktem na mapie. Wieś została opuszczona po wojnie i nigdy nikt do niej nie wrócił. Obecnie pozostał z niej tylko cmentarz. Mijam kilka pól namiotowych nad jeziorem, niemal wszystkie są dość mocno wypełnione namiotami i przyczepami kempingowymi.

Powoli mam dość ostatnich trzęsących kilometrów. W końcu odpada mi lusterko, bo wstrząsy poluzowały mocowanie w gripie. Trudno, nie chcę mi się go przykręcać, dojadę bez niego. Wreszcie docieram do Karwicy, gdzie znów zaczyna się poniemiecki bruk a potem dziurawy asfalt. Docieram tu jeszcze na plażę. Ludzi pełno, nie jestem w stanie zrobić zdjęcia roweru na pomoście, jak udało mi się to w listopadzie



Pozostało ostatnie kilka kilometrów. Najpierw mocno piaszczysta droga i wzgórze na tyle strome, że w piachu postanawiam nie walczyć z podjazdem, tylko wprowadzić rower. Tu, jak i zresztą w czasie całej trasy, są ogromne ilości jagód na krzaczkach. Kawałek dalej zaczyna się piękna trasa wśród sosnowych borów. Uwielbiam ten fragment, przypomina mi tajgę w Finlandii.  





Docieram w końcu na parking przy leśniczówce Pranie. Jest tu kilka samochodów, ale ogólnie jest dość pusto. Na liczniku 75 km. Trasa niezbyt długa, ale ładna i niespieszna. O to chodziło, nie chciałem tym razem robić jakiś długich odcinków. Przebieram się, pakuję rower do bagażnika. Teraz trzeba się spieszyć, by dotrzeć do Warszawy, nim zacznie się masowy powrót z weekendu. Do Ostrołęki jedzie się zupełnie znośnie. W sumie nawet na trasie S8 jest całkiem ok. Dopiero za Wyszkowem zaczyna się korkować a prędkość znacznie spada. Niemal każdy węzeł drogowy oznacza korek. Powrót zajmuje mi 1,5 h dłużej niż poranna jazda na Mazury. W końcu jestem jednak w domu. Zmęczony, mocno spalony słońcem (jednak zemściło się nie zabranie kremu z filtrem), ale szczęśliwy.  


Mapka mojej wycieczki. Pętla wokół jeziora Bełdany i Nidzkiego zajęła mi nieco ponad 5 h, ale zdecydowanie się nie spieszyłem. Polecam ją każdemu, bo jest ona w zasięgu każdego przeciętnego rowerzysty, dystans nie jest jakiś duży, raptem 75 km. Są za to spore różnice poziomów - wyszło ponad 1500 m sumy podjazdów i zjazdów. Jedyne na co bym zwrócił uwagę to fakt, że szutrowe drogi są albo mocno trzęsące, albo mocno piaszczyste i lepszy będzie tu chyba rower górski niż gravelowy. Przy czym jeśli by chcieć powtórzyć dokładnie moją trasę, to są tam odcinki nie do pokonania na gravelu, bo typowo leśne, z miękkim podłożem i wysoką trawą. Trasa jest bardzo ładna, pozwala na kontakt z naturą - jeziorami, lasami, a nawet dzikimi leśnymi końmi :) Miałem nieco szczęścia do pogody - wieczorem pojawiły się potężne burze niemal w całej Polsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz