czwartek, 31 grudnia 2020

Podróżnicze i rowerowe podsumowanie roku 2020

Kończy się rok 2020, pora więc na jego podróżnicze podsumowanie. Był to rok dość szczególny, pandemia koronawirusa dość radykalnie ograniczyła możliwości organizacji dalszych wypadów. Nie oznacza to, że nic nie udało się zrobić, ale wiele planów uległo daleko idącym zmianom. Moja aktywność turystyczna skupiała się głównie na Polsce, choć byłem też w kilku najbliższych krajach. Więcej w tym roku podróżowałem z córką, byliśmy kilka razy w różnych pasmach Karpat, na Mazurach, nad węgierskim "morzem", a nawet dotarliśmy na sam Koniec Świata :)



Sporo jeździłem na rowerze. Rok zamykam całkowitym dystansem 6500 km, przy czym najdłuższa jednorazowa trasa miała 410 km. Zazwyczaj poruszałem się rowerem szosowym, choć zrobiłem też kilka bardzo ciekawych wypadów na rowerze górskim w różnych niezwykłych miejscach Polski. Taka jazda ma jednak ograniczenia co do możliwości pokonania dłuższych dystansów jednorazowo. 


Mapka pokazuje tegoroczne trasy przekraczające 100 km. Tylko dwie z nich to trasy MTB, pozostałe pokonałem rowerem szosowym.

Ciężko mi planować coś większego na rok 2021, bo będzie on wielką niewiadomą. Pandemia raczej nie skończy się z dnia na dzień i nadal będą spore utrudnienia w poruszaniu się. Mam jednak w głowie powrót na Islandię i dotarcie do jej trudniej dostępnych rejonów, myślę o powrocie do Norwegii, a także o zrealizowaniu wyprawy na Bałkany, którą miałem zaplanowaną na rok 2020, ale w końcu nie zdecydowałem się na nią. Z pewnością nadal będę dużo jeździł na rowerze i pokonywał równie długie trasy, a może i jeszcze dłuższe. Bardzo dziwny sezon biegowy 2020 spowodował, że przebiegłem tylko 600 km, co jest najmniejszym dystansem od wielu lat. Liczę że w nadchodzącym roku będzie tych kilometrów sporo więcej.

Rowerowe podsumowanie grudnia

Grudzień w tym roku był miesiącem raczej mało przyjemnym jeśli chodzi o pogodę. Nie było może szczególnie zimno, ale regularnie padał deszcz, co uniemożliwiało sensowne rowerowe wycieczki nawet w granicach Warszawy. Nie oznacza to jednak ze nic nie robiłem, udało się zrealizować dwie nieco dłuższe trasy i kilka przejażdżek.


W grudniu pokonałem 400 km rowerem, najdłuższy jednorazowy dystans to 123 km. Jak na tak kapryśny pogodowo czas nie uważam, że to jakoś szczególnie mało, choć oczywiście nie jest to wiele. 


Mapka pokazuje wszystkie trasy powyżej 30 km. Liczę na to, że w styczniu pogoda się poprawi, co pozwoli na znaczne zwiększenie rowerowej aktywności. Ograniczenia w podróżowaniu narzucone przez władze niejako wymuszają szukania rekreacji i ciekawych miejsc w najbliższym otoczeniu.

niedziela, 27 grudnia 2020

Rowerowa wycieczka wokół Warszawy

Od kilki dni Warszawa ma nowy most, który bardzo usprawnia rowerowe wycieczki. Most Południowy, bo o nim mowa, wraz z będącą ciągle w budowie Południową Obwodnicą Warszawy, łączy Wilanów z południową częścią Wawra. W tym rejonie bardzo brakowało możliwości pokonania Wisły, trzeba było nadkładać wiele kilometrów przez Most Siekierkowski lub w sezonie letnim przez prom Gassy - Karczew. 

Przeprawę przetestowałem już w dniu otwarcia, by zorientować się w stanie zaawansowania budowy ścieżek rowerowych. Pogoda była wybitnie paskudna, lało, wiało, a ja wjechałem na most dopiero na Zawadach. Dwa dni później znów zrobiłem rozpoznanie, co prawda po ciemku, ale przy lepszej pogodzie. Zorientowałem się jak jechać by sprawnie pokonać budowane nadal ścieżki rowerowe, które momentami nagle się urywają. Nowy most pozwolił pomyśleć o ładnej i sensownej pętli rowerowej wokół Warszawy, którą postanowiłem przejechać w najbliższym czasie.

Niedziela jest dniem, gdy do pracy idę dopiero na 16, więc mogę zacząć trasę rano i spokojnie się wyrobić. Liczę, że całość to będzie około 100 km. Ruszam dopiero po 9, więc nie mogę zbytnio marudzić. Na szczęście pogoda jest bardzo ładna, choć z południa wieje lodowaty i przeszywający wiatr. Jednak tylko część trasy będzie pod ten wiatr, 3/4 będzie z wiatrem w plecy lub z boku. 

Ruszam z Ursynowa, mijam nadal budowaną Południową Obwodnicę Warszawy i zjeżdżam na uliczki Miasteczka Wilanów. Tam przebijam się do ulicy Przyczółkowej i do miejsca, gdzie zaczyna się odcinek nowej trasy otwarty dla ruchu samochodowego i drogi techniczne. Ścieżka dla rowerów po kilkuset metrach jest przegrodzona betonowymi zaporami, bo kawałek dalej znika w błocie. Ale to wiem już z poprzedniego rozpoznania i jadę drogą techniczną wzdłuż trasy. Wiem też, że nad ulicą Ruczaj muszę z kolei przejechać ścieżką dla rowerów biegnącą wiaduktem, bo na dole urywa się w błocie droga techniczna. Im bliżej Wisły tym łatwiej, choć i tu polecam na razie jechać drogami technicznymi. 

 

Wreszcie długi wiadukt, mijam Wał Zawadowski i wjeżdżam na właściwy most. Po kilkuset metrach docieram do Wisły, w tym rejonie zupełnie dzikiej. Na moście krótki przystanek i kilka zdjęć. Mój szwagier podzielił się informacją, że stąd mogą być doskonałe kadry do fotografii z użyciem teleobiektywu. Rzeczywiście - wieżowce w centrum Warszawy są dokładnie ponad budynkami EC "Siekierki". Szczególnie nocą będzie to wdzięczny motyw do fotografii. Obecnie mam tylko telefon, więc zdjęcia zachwycające nie są. 


 


Ruszam dalej, po minięciu najwyższego punktu zaczyna się długi i łagodny zjazd w stronę Wału Miedzeszyńskiego. Tu był zawsze obraz nędzy i rozpaczy - zniszczone chodniki, brak poboczy, błoto i piach. I ogromny ruch. Strasznie nie lubiłem tędy jeździć rowerem. Teraz to całkowicie inne miejsce, są nowe i gładkie ścieżki rowerowe. Kieruję się na północ i docieram do ronda, gdzie zaczyna się Trakt Lubelski.

Na szczęście jest dziś niedziela, ruchu nie ma prawie w ogóle. Na tym odcinku mam wiatr w plecy, więc kolejne kilometry pokonuje bardzo szybko, nie zwalniając poniżej 30 km/h. Mijam niską zabudowę Wawra i docieram w końcu do ulicy Płowieckiej. Tu chwila zastanowienia, bo mam dylemat do dalszej trasy. Nie ma tu jednak sensownego przejazdu na drugą stronę, w kierunku Marysina Wawerskiego. Kieruję się w lewo, po dziurawym chodniku, a potem kostkową ścieżką rowerową wzdłuż Kanału Wawerskiego. Przejeżdżam dołem pod Płowiecką i docieram do dobrze mi znanego miejsca, gdzie zaczyna się ulica Marsa. Kieruję się na północ, wiaduktem nad torami kolejowymi. Stąd ładnie widać w oddali bloki Grochowa.


Dalsza trasa wiedzie wzdłuż ulicy Żołnierskiej. Kiedyś była to wiecznie zakorkowana i ruchliwa droga, ale obecnie, po jej gruntownej przebudowie i poszerzeniu - jest to komfortowy wyjazd z Warszawy. Wzdłuż drogi są oczywiście ciągi pieszo-rowerowe. Wiatr mam nadal w plecy, jadę więc bardzo szybko. Mijam granicę miasta, Przecinam Ząbki i tu niestety zaczyna się nieco gorsza nawierzchnia. Docieram w końcu do sporego ronda na granicy Ząbek i Zielonki.



Tu niestety kończy się ścieżka rowerowa. Trzeba spory kawałek pokonać w ruchu samochodowym, w dodatku droga ma mocno zniszczoną nawierzchnię. Przecinam linię kolejową i dojeżdżam do Zielonki, gdzie na rondzie skręcam w lewo, w kierunku Marek. Przejeżdżam pod wiaduktem trasy S8 i kieruję się ku centrum. Marki zawsze były bardzo zaniedbane jeśli chodzi o stan dróg i chodników i niewiele się zmieniło. Docieram do charakterystycznego ceglanego komina.


Przejeżdżam na drugą stronę Alei Marszałka Piłsudskiego i jadę na zachód, w kierunku Białołęki. Tutejsze drogi też do niedawna były w fatalnym stanie, ale obecnie wiele się zmieniło. Wybudowano dobrą ścieżkę rowerową. Docieram do nowych osiedli mieszkaniowych i kieruję się dalej na zachód, aż w końcu przejeżdżam nad Kanałem Żerańskim.

 

Przecinam ulicę Płochocińską i tereny tzw. Zielonej Białołęki. Jest tu Areszt Śledczy, który jest całkiem okazałą budowlą. Obok jest ponure blokowisko - osiedle dla załogi tego zakładu karnego.


Kierując się na zachód przejeżdżam wiaduktem nad linią kolejową w okolicy stacji Płudy i dojeżdżam do ulicy Modlińskiej. Cisnę dalej ulicami Tarchomina, gdzie jest stara infrastruktura rowerowa, mocno już zniszczona. Wjeżdżam na Most Północny, gdzie robię małą przerwę. Uff... to mniej więcej połowa mojej trasy. 



Za mostem chwilę myślę jak jechać dalej. Musze jakoś objechać Hutę. Można od północy, wzdłuż Cmentarza Północnego, ale to wydłuży wycieczkę, a już wyraźnie czuję zimno. Postanawiam więc pojechać wzdłuż trasy Mostu Północnego w stronę Chomiczówki i tam odbić na zachód, objeżdżając lotnisko Bemowo. Na tym odcinku ścieżki rowerowe są albo kostkowe, albo w ogóle ich nie ma, co zmusza mnie do jechania w ruchu samochodowym. W dodatku jadę już mocno pod wiatr, co potęguje wychodzenie. Palce u stóp powoli tracą czucie. Skręcam w ulicę Wólczyńską i po jeszcze kilku kilometrach docieram do Radiowa, gdzie odbijam na południe. Jest tu zlokalizowana duża baza paliw, oraz wielkie wysypisko śmieci. Tu też zaczyna się jazda dokładnie na południe, więc prosto pod wiatr. Czekają mnie najgorsze kilometry.


Na szczęście pierwszy odcinek biegnie przez ładne lasy i jest całkiem przyjemny, a sam wiatr tak nie przeszkadza. Docieram na Bemowo, mijam budynki Wojskowej Akademii Technicznej. Tu znów - ścieżka rowerowa raz pojawia się, a raz znika. 


Mijam po raz kolejny trasę S8 i docieram na Jelonki. Jeszcze kilka kilometrów na południe wzdłuż ulicy Lazurowej. Kiedyś był to synonim końca Warszawy. Z jednej strony betonowe blokowisko, z drugiej pola ziemniaków. Ale to już przeszłość. Ulicę poszerzono, zbudowano doskonałe ścieżki rowerowe, a wokoło rosną nowe budynki. Tu również będzie końcowa stacja lini M2 metra. Nawet planowane osiedle ma odpowiednią nazwę.


Docieram do ulicy Połczyńskiej. Tu zaczyna się Aleja Czerwca 1989 r. - droga, która bardzo zmieniła układ komunikacyjny tej części miasta. Kiedyś nie było tu żadnej możliwości przejazdu przez tory kolejowe. Jedyna trasa prowadziła przez tunele we Włochach, które zawsze były niesamowicie zakorkowane. Wybudowanie dwupasmówki do Ursusa rozładowało ten ruch i obecnie przejazd z Mokotowa czy Ursusa na Bemowo nie stanowi żadnego problemu. Są tu też porządne ścieżki rowerowe.


Mijam nowe osiedla Ursusa, skręcam w ulicę Ryżową, kierując się na południe. Przecinam Aleje Jerozolimskie i po kilku kilometrach docieram do wiaduktu nad trasą S2 w okolicy lotniska. Jeszcze kilka zdjęć.



Kieruję się na Raszyn. Tu są zupełnie nowe drogi asfaltowe, których nie było jeszcze w zeszłym roku. Przejeżdżam kolejnym wiaduktem, tym razem nad trasą S8, jej wylotem w kierunku Janek. Po chwili jazdy wjeżdżam do Raszyna. Do domu jakieś 10 km, ale mam już dość lodowatego wiatru. Palce u stóp straciły czucie. Wiem jednak, że wkrótce będę w domu, więc nie zatrzymuję się. W dodatku orientuję się, że... nie wystartowałem zapisu trasy w moim sportowym zegarku. Na szczęście telefon rejestruje ślad, ale denerwuje mnie moje gapiostwo. Mijam Rybie i docieram do miejsca, gdzie jest budowana obwodnica Piaseczna, a właściwie jej łącznik z trasą S2 w okolicy lotniska. Prace są już całkiem zaawansowane, tempo mnie zadziwia, bo latem niemal nic tu nie było. 

 

Wreszcie docieram w Pyrach do ulicy Puławskiej i skręcam na północ. Wiatr znów uderza w plecy, więc od razu jedzie się o wiele lżej. Nie jest już jednak cieplej, już zupełnie mam dość tego wychłodzenia. Skręcam w ulicę Kajakową i przecinam północną część Lasu Kabackiego.


Do domu już tylko kawałeczek. Po chwili docieram pod swój blok. Ufff... trasa okazała się jednak krótsza niż przewidziałem, licznik pokazuje 85 km. Teraz szybki prysznic i posiłek. Palce na szczęście szybko wracają do normy. Pora jechać do pracy.


Załączam mapkę mojej trasy. Jechałem niecałe 4,5 h i objechałem całe miasto dookoła, choć oczywiście w wielu miejscach dość mocno zbliżałem się do centrum, ale trzeba pamiętać, że Warszawa nie jest miastem na planie okręgu. Przyznam, że zarówno Most Południowy jak i coraz bardziej rozbudowane ciągi komunikacyjne w wielu dzielnicach i podwarszawskich miejscowościach "robią robotę" i można bez większego kombinowania zrobić taką wycieczkę w dość krótkim czasie. Ewidentnie brakuje jeszcze mostu w okolicy Łomianek, ale wiem że jest w bliżej nieokreślonych planach. To nie była pierwsza tego typu trasa, inne warianty można znaleźć tu i tu. Dla dociekliwych tu i tu jest ślad trasy do pobrania.

Prawdopodobnie była to ostatnia tak długa wycieczka w tym roku, bo obawiam się, że w najbliższych dniach nie znajdę tyle czasu. Mimo zimna była bardzo fajna i ciekawa, a ładna pogoda pozwoliła się nią nacieszyć.

sobota, 19 grudnia 2020

Rowerowa wycieczka z Opoczna do Warszawy

Dość przypadkowo trafia mi się możliwość zorganizowania fajnej wycieczki rowerowej. Mam niespodziewany transport do Opoczna i możliwość zabrania się z rowerem, więc decyzję podejmuję właściwie spontanicznie w piątek wieczorem. W sobotę rano razem z Ma i Flo ruszamy na południe. Jest przejmująco zimno i mgliście, temperatura zbliża się do zera stopni, ale wilgotność potęguje uczucie chłodu. Mam na sobie dwie pary spodni, dwie koszulki i kurtkę, a w plecaku awaryjne ubranie gdyby było nieznośnie zimno. Nie zabieram tylko termosu, bo uznaję, że w razie czego poratuję się czymś gorącym na jakiejś stacji benzynowej. Zresztą dystans do Warszawy to raptem około 130 km, nic wielkiego ani długiego. Choć w grudniu taki dystans potrafi już być niezbyt przyjemny.

Po półtorej godzinie jazdy docieramy do Opoczna. Zastanawiałem się by wracać do domu przez Inowłódź i Spalski Park Krajobrazowy, a później wzdłuż Pilicy na wschód i dalej na północ, zapewne przez Grójec. Jednak gdy wysiadam z samochodu jest mi tak zimno, że weryfikuję moje plany. Wybieram wariant najkrótszy, choć pewnie nieco mniej krajobrazowy. Zresztą, o jakich krajobrazach można mówić, skoro wszystko spowija mgła? Ruszam przez uliczki Opoczna, docieram do dość zaskakującego pomnika... chyba pegaza. 


 

Kieruję się na wschód, lokalnymi i mało uczęszczanymi drogami. Po kilku kilometrach rozgrzewam się na tyle, że zaczynam znów odczuwać że mam palce u rąk. Mimo rękawiczek drętwieją z zimna. Mijam miejscowość Zameczek i spore stawy rybne. Jakość asfaltu jest całkiem w porządku, jedzie się dość szybko i przyjemnie. W końcu docieram do Drzewicy. To nieco większa miejscowość, jest tu jakiś zalew i wypożyczalnie kajaków, są też ruiny starego zamku.



Moja dalsza trasa to droga nr 728 w kierunku Nowego Miasta nad Pilicą i Grójca. Obawiałem się tej drogi, ale ruch okazuje się niewielki i mimo mgły jedzie się bezpiecznie i dość przyjemnie. Asfalt jest gładki i szybki. Za to teren jest dość wyraźnie pofalowany, co i rusz są podjazdy i zjazdy, nie spodziewałem się tego. Mijam miejscowość Odrzywół.


 

Dalsza droga prowadzi przez dość podmokłe tereny wzdłuż rzeki Drzewiczki, prawego dopływu Pilicy. Kilkukrotnie przede mną podrywa się do lotu wielka czapla, jedna robi to tak, że niemal nie zderza się z jadącym samochodem. Ciężko mi jednak jechać z gotowym do fotografii telefonem, więc nie udaje mi się uwiecznić żadnego z tych majestatycznych ptaków. W końcu stawy rybne i docieram do Pilicy.

 

Za rzeką czeka mnie spory podjazd drogą wygiętą w serpentynę do Nowego Miasta nad Pilicą. Skarpa jest naprawdę bardzo wysoka. Na górze skręcam w prawo, ale zaraz odbijam w lewo. Mógłbym dalej jechać w stronę Grójca drogą nr 728, ale ruch gęstnieje, mgła również. Uznaję, że nie ma co bez sensu ryzykować. Na szczęście jest względnie równoległa lokalna droga, którą również można wykorzystać. Nie wjeżdżam już do centrum miasteczka, tylko przy kościele skręcam na północ, w stronę Rawy Mazowieckiej.

 

Droga prowadzi wzdłuż płotu lotniska. Było to kiedyś lotnisko wojskowe, bodajże zapasowe dla pobliskiego Nowego Glinnika. Przez lata niszczało, były pomysły budowy lokalnego lotniska pasażerskiego, a później miała tu powstać baza Wojsk Obrony Terytorialnej. Nie wiem czy powstała, ale płot jest nowy, a tabliczki ostrzegają, że to teren wojskowy. Za lotniskiem drogi się rozchodzą, a ja skręcam w prawo.

 

Niestety kończy się dobry asfalt. Drogi są co prawda spokojne i ruchu nie ma niemal żadnego, ale nawierzchnia nie pozwala na większą prędkość. O ile wcześniej bez problemu trzymałem ciągle 30 km/h, to obecnie rzadko jest to powyżej 22 km/h. W dodatku teren znów jest silnie pofalowany. Już trochę klnę że wybrałem ten wariant trasy. Mgła gęstnieje i wilgotność robi się tak duża, że zaczyna padać. Chwila odpoczynku i zjedzenie czegoś przywracają jednak nieco optymizmu.


 

Okolica zmienia się w typowe podwarszawskie zagłębie sadownicze. Długie rzędy drzewek, systemy zraszające, wielkie zbiorniki na wodę. I tak przez wiele kilometrów. Trasa staje się nudna. Ale co i rusz trzeba się namęczyć pod górkę albo po dziurach. Kiedy wreszcie będzie ten Grójec?


 

Wreszcie znów dojeżdżam do drogi nr 728, którą tak nie chciałem jechać. No i rzeczywiście - ruch jest bardzo duży, trzeba uważać. Mimo że jest dzień, to jednak ograniczona widoczność nakazuje odpalić lampki w rowerze. Lepiej być dobrze widocznym. Jeszcze kilka większych górek, kilka kilometrów i wreszcie przejeżdżam wiaduktem nad trasą S7 i wjeżdżam na uliczki Grójca. Tu trzeba zrobić małą przerwę, coś zjeść, ale też na chwilę zejść z roweru. Nie czuję już palców u stóp, kilka godzin naciskania na pedały i niska temperatura zrobiły swoje. Zatrzymuję się na rynku. Jest tu rzecz jasna pomnik jabłka, znany mi już z zeszłorocznej rowerowej wycieczki "jabłczanym szlakiem".


W plecaku mam drugą parę skarpet, które teraz zakładam. Robi się nieco cieplej, a kilka podskoków przywraca krążenie. Zjadam kilka kostek czekolady i wielką krówkę która miałem w zapasie. No dobra, pora jechać dalej, do domu dobre 45 km, a chcę zdążyć przed zmrokiem. Najpierw długi i szybki zjazd, a potem znana już mi droga nr 722 w stronę Piaseczna. Kawałek za miastem mijam malowniczą dolinę Jeziorki.

 

Pora już cisnąć bez większych przerw i nie marudzić. Mimo że mgła jest znacznie rzadsza, to robi się już powoli ciemno i widoczność nie jest jakaś specjalna. Do Piaseczna niemal 30 km. Godzina jazdy jak się zepnę. Ale ciężko już utrzymać taką średnią. Jestem zmęczony i zmarznięty. Na szczęście wiatr jest raczej w plecy. W Lasach Chojnowskich jeszcze malutki postój, jest tu cmentarz wojenny z 1915 roku, na którym spoczywają żołnierze niemieccy i rosyjscy.


 

Mijam Piaseczno od zachodu. Chciałem uniknąć jazdy przez to miasto, bo ruch jest w nim duży, a ma ono fatalną infrastrukturę rowerową, bardzo dziurawe drogi i jest w nim masa świateł. Kieruję się na Lesznowolę, a później na Zgorzałę. W końcu docieram do ulicy Puławskiej gdzie jest już normalna droga dla rowerów. Jeszcze kilka kilometrów i skręcam na Ursynów. Po kilku dalszych minutach jestem w domu. Cała trasa zajęła mi 6 godzin, przejechałem 123 km. Nie jest to może duży dystans, ale w mokry i zimny grudniowy dzień było to dość wymagające, głównie pod względem termiki. Według licznika, który liczy tylko czas jazdy osiągnąłem średnią 24 km/h, choć na wielu odcinkach trzymałem przez wiele kilometrów powyżej 30 km/h. Jednak średnia na długich trasach jest wartością którą jadąc turystycznie, z robieniem zdjęć i nawigowaniem - ciężko utrzymać na wysokim poziomie.

 

Mapka mojej trasy. Dla dociekliwych jej dokładny przebieg jest dostępny tu. Okazała się zaskakująco pagórkowata i obfitująca w podjazdy. Według zegarka suma zjazdów i podjazdów wyniosła aż 500 m.

sobota, 12 grudnia 2020

Wirtualny XVII Maraton Komandosa

Jesień od paru już ładnych lat stoi dla mnie pod znakiem biegów - Maratonu Warszawskiego, Biegu o Nóż Komandosa i Maratonu Komandosa. Te trzy obowiązkowe dla mnie starty, choć znacznie różniące się od siebie, powodują jednak, że drugą połowę lata i całą jesień intensywniej biegam, choć nigdy nie trenuję z jakimś szczególnym planem ukierunkowanym na bicie rekordów. Tym niemniej jest cyklizacja, są kolejne cele, są w końcu zawody i po nich zimowe roztrenowanie.

Rok 2020 jest jednak wyjątkowy. Ostatnim biegiem w jakim wystartowałem był Półmaraton Komandosa w lutym. Już na biegu czułem się średnio, a choć czas osiągnąłem dobry jak na mnie, to kolejny tydzień mocno odchorowałem. Gdy teraz to wspominam - objawy niemal książkowo przypominały COVID-19 - bardzo silny kaszel, wysoka gorączka, ogromne osłabienie. Wkrótce w Polsce pojawiły się oficjalnie pierwsze przypadki COVID-19, ogłaszano kolejne obostrzenia. Choć przygotowałem się do Setki Komandosa, bardzo wymagającego ultramaratonu - to jednak nie pobiegłem. Dosłownie dzień przed biegiem zakazano rywalizacji sportowej. Organizatorzy, czyli Wojskowy Klub Biegacza "Meta" z Lublińca, w końcu zdecydowali że nie mogą przeprowadzić normalnych zawodów, ale każdy może ten bieg ukończyć samodzielnie - czy to w Lublińcu czy gdzieś we własnej okolicy. Bieg należało udokumentować i wysłać to organizatorom. Podjąłem decyzję by jednak nie biec. Na takiej trasie, liczącej przecież 100 km, może się wiele wydarzyć. Można sobie skręcić mogę, można się przeziębić. Może wreszcie stać się jeszcze coś gorszego. A jak biegam w swojej okolicy to nie mam zabezpieczenia medycznego. Nie ma też atmosfery rywalizacji, a zmusić się do pokonania 100 km w zupełnej samotności i tylko dla siebie nie jest łatwo. Wtedy zwykłe przeziębienie równało się co najmniej dwutygodniowej kwarantannie. Odpuściłem więc ten bieg, a jako że ukończyłem go już trzykrotnie, to korona mi z głowy nie spadnie. Później zresztą organizatorzy zaproponowali przeniesienie opłaty startowej na kolejną edycję w 2021 roku, z czego skorzystałem.

Pandemia potrwała dłużej niż mogło by się wydawać na wiosnę. Minęło względnie spokojne lato i nadeszła jesień z jej ogromną falą zachorowań. Znów odwołano większość biegów, lub zmniejszono ilość uczestników do 250 osób. Do Maratonu Warszawskiego nawet nie próbowałem się zapisywać. Chętnych kilkanaście tysięcy na 250 miejsc. Szansa jak na trafienie w totka. Reszta mogła biec bieg "wirtualnie" gdzieś w samotności, co mnie w ogóle nie pociągało. Całe jesienne coroczne przygotowania właściwie nie miały miejsca, bo i nie było pewne czy biegi będą, kiedy i w jakiej formie. Biegałem od przypadku do przypadku, bez planu i celu, raczej by podtrzymywać jakąkolwiek formę. W końcu zapadła decyzja, że Bieg o Nóż Komandosa i Maraton Komandosa odbędą się 12 i 13 grudnia, dzień po dniu. Kolejne obostrzenia zakazały również organizacji tych zawodów. Tu jednak postanowiłem już nie odpuścić i oba biegi zaliczyć wirtualnie, bo była oczywiście taka możliwość.

Zacząłem od Biegu o Nóż Komandosa. To 10 km w wojskowym mundurze i butach. Wyznaczyłem trasę w pobliskim Lesie Kabackim. Przed właściwym biegiem zrobiłem zaledwie jeden trening w takim stroju. Mimo że dawno nie biegałem w mundurze, to doświadczenie i dobrze rozbiegane buty spowodowały, że nie było większych problemów. Problemem był mój brak formy. Wszystkie niedawne treningi biegowe były poniżej 8 km i w dodatku niezbyt szybkim tempem. Jak tu uzyskać dobry czas, w dodatku pierwszy fragment biegu pokonując w masce ze względu że prowadzi przez obszar zabudowany?

Bieg zacząłem późnym popołudniem. Jako pacemaker była ze mną moja córka, która jechała na rowerze. Jej równie wirtualna szkoła i zdalna nauka nie pozwoliły zacząć biegu wcześniej. Niezbędna okazała się czołówka. Na szczęście w lesie znam każdą ścieżkę jak własną kieszeń, więc przynajmniej nad samym przebiegiem trasy nie musiałem się zastanawiać. Biegło mi się dość ciężko, nie mogłem utrzymać takiego tempa jak co roku w Lublińcu. Na koniec zaplanowałem dodatkową atrakcję, czyli trzy wbiegi pod górkę i zbiegi z niej - to miało zasymulować trasę lubliniecką, gdzie są podobne urozmaicenia. I choć nie było tu piachu, choć nie było tłoku, choć trasę doskonale znałem - to mój czas wyniósł 1 h 10 min 20 sek. To o dobre 10 minut dłużej niż czasy z Lublińca, gdzie zazwyczaj przebiegałem w około godzinę. Wyszedł brak przygotowań i brak atmosfery zawodów, brak motywacji do szybszego biegu.

Do Maratonu Komandosa przygotowałem się stosując zaledwie trzy tygodniowe mikrocykle treningowe pod ten bieg. To nie są żadne przygotowania, a jedynie coś, co ma spowodować że ciało przypomni sobie jak biega się w mundurze i z ważącym 10 kg plecakiem. Mój najdłuższy bieg w tych miniprzygotowaniach to 8 km. A przecież maraton jest ponad 5x dłuższy!

Na dzień próby wybrałem sobotę, 12 grudnia. W ten właśnie weekend miał odbyć się bieg w Lublińcu, więc uznałem, że tak będzie uczciwie. W dodatku akurat miałem wolną sobotę. Trasa miała być dowolna, zresztą organizatorzy namawiali do przebiegnięcia jej właśnie w Lublińcu, gdzie liczyła 6 pętli po 7 km. To ewenement na ten rok, bo trasa klasyczna, to dwie pętle po 21 km - tam trzeba wodę i pokarm nieść ze sobą, bo nie ma żadnych punktów odżywczych, co jest dodatkowym obciążeniem i utrudnieniem. Mając większą ilość krótkich pętli można gdzieś to sobie zostawić i co okrążenie uzupełniać braki. Taką samą taktykę postanowiłem zastosować w Warszawie. Po prostu zaparkować z samego rana przy samym wejściu do lasu i mieć wszystko w samochodowym bagażniku. Co okrążenie podbiegać tam, pić i coś zjadać. Moja pętla miała nieco ponad 5,5 km.

Pod las podjechałem jeszcze przed świtem. O dziwo było już kilku biegaczy i kilka samochodów. Założyłem plecak, który teraz, bez wody, ważył 10,4 kg i ruszyłem na swoją pętlę. Biegłem niespiesznie, zdając sobie sprawę, że tylko równe i wolne tempo jest gwarancją bezproblemowego ukończenia maratonu. Tu nie ma co się rwać. Pierwsze dwa kółka biegło mi się w sumie bardzo dobrze. Co okrążenie meldowałem się przy samochodzie, uzupełniając braki. Mimo że to zawsze zajmowało chwilę, to uznałem, że to i tak lepiej niż to dźwigać. Mój wynik czasowy był mało istotny, istotne było by bieg ukończyć i się nie przeziębić!






 

Trzecie i czwarte kółko to już powoli narastające zmęczenie. Na leśnych ścieżkach pojawiło się sporo biegaczy. Spotkałem nawet mojego kolegę ze studiów, który biegał z rodziną. Miło było chwilę pogadać, to pozwoliło na oderwanie się myślami od monotonii samego biegu. Ktoś z kolei obcy spytał czy zaliczam wirtualnie Maraton Komandosa. Potwierdziłem, a on życzył mi powodzenia. Widać że bieg jest jednak szerzej znany. Ktoś inny minął mnie kilka razy biegając w drugą stronę, ale za każdym razem unosił w górę kciuk widząc faceta z plecakiem. Jakieś małżeństwo biegło chwilę ze mną i też pogadaliśmy. Okazało się, że na wiosnę pomagali koledze zaliczać Setkę Komandosa właśnie tu, w Lesie Kabackim.

Na półmetku, czyli po 21,1 km miałem 2 h 50 min biegu. Tempo wolne, wolniejsze niż zazwyczaj w Lublińcu. Te każdorazowe postoje przy samochodzie to sprawiły. Dobiegłem do 28 km i na moment przeszedłem w marsz. Potem znów w trucht i znów w marsz. Bieg zmienił się w marszobieg. A powyżej 30 km - już tylko w bardzo szybki marsz. Już nie miałem sił, już zaczął się kryzys. Normalnie, na zawodach - zawsze był ktoś przede mną czy za mną. Była motywacja by kogoś dogonić lub nie dać się dogonić. Tu nie było żadnej motywacji poza samym dotarciem do mety. 

Po siedmiu pętlach nie ruszyłem już na ósmą, bo do mety zostało około 4 km. Poszedłem w inną ścieżkę, dotarłem do jednostki wojskowej w Pyrach i zawróciłem. Jeszcze 1,5 km, więc znów w drugą stronę, doszedłem do jakiegoś punktu i znów zawróciłem. Oszacowałem precyzyjnie, bo mój zegarek wykazał 42 km 195 m dokładnie gdy podszedłem do samochodu. Uff! Koniec. Mój "wspaniały" czas to 6 h 32 min. Maraton Komandosa ukończony, ukończony z zachowaniem wszelkich reguł i w limicie. Ale czas jest o 45 min gorszy od mojego najlepszego wyniku na tych zawodach, a to jest przepaść. Słabe przygotowanie, brak atmosfery zawodów i brak silnej motywacji do większego wysiłku zrobiły swoje. 





Całą trasę oczywiście udokumentowałem zdjęciami i danymi z zegarka. Za oba biegi otrzymam medale pocztą... no właśnie, kolejny minus biegów wirtualnych to to, że na mecie nie ma żadnej nagrody. Całego Wielkiego Szlema Komandosa za ten rok nie zdobędę, bo nie ukończyłem Setki, no ale... ale zdobyłem już trzy takie Szlemy, co i tak stawia mnie w czołówce finisherów jeśli chodzi o ilość (bo jeśli o czasy, to jestem raczej daleko z tyłu).

 



EDIT: Medale przyszły po kilku dniach. W dodatku dostałem bardzo fajny medal za ukończenie szlemów!