niedziela, 24 lipca 2022

Norwegia 2022 - wakacyjna trasa objazdowa po krainie fiordów

Lipcowy wyjazd do Norwegii planuję już od kilku miesięcy i od początku w głowie miałem dość ogólny zarys trasy. Tym razem nie chcę jechać daleko na północ i pokonywać jakiś szczególnie wielkich dystansów. Ceny paliwa ostatnio mocno podskoczyły, w Norwegii jest to szczególnie mocno odczuwalne. Mimo że bogactwo tego kraju jest oparte na własnych, ogromnych złożach ropy naftowej, to i tak cena paliwa osiąga 11-12 zł za litr! Jadę składem z poprzednich wypraw.

Nasz plan opiera się na skorzystaniu z nocnej, promowej przeprawy z Gdyni do Karlskrony, a następnie przejechaniu przez południową Szwecję do Norwegii. Tym sposobem po południu drugiego dnia podróży będziemy na miejscu. Bilety na prom rezerwuję z dużym wyprzedzeniem i cena nie jest jakaś szczególnie wygórowana, bo zbliżona do tej, jaka była w 2018 roku, gdy udawałem się w te rejony ze znajomymi (czytaj tu). Jedzenie na wyjazd niemal w całości bierzemy z Polski i w bagażniku są trzy spore kartony wypełnione konserwami, ryżami, makaronami, mlekiem i pieczywem. Fakt podróży samochodowej pozwala na komfort zabrania większej ilości rzeczy niż minimalna - w efekcie cały tył jest szczelnie wypchany po dach.


W trasę ruszamy w czwartek przed południem, więc trasa S7 do Trójmiasta nie jest jakoś mocno zatłoczona. Jedzie się bardzo przyjemnie, a upały, które przez ostatnie dni królowały w Polsce, również nieco odpuszczają. Do Gdańska docieramy tuż przed 16, więc robią się popołudniowe korki. Nawigacja sugeruje, by zamiast obwodnicą, jechać przez środek miasta. Nieco to dziwne, no ale tak jedziemy. Trasa jest totalnie bez sensu - przez Brzeźno, Przymorze, a potem nawet wąskie uliczki Sopotu. Zaczynam się zastanawiać, czy w Trójmieście są aż takie korki, by szybciej było przez teren z ograniczeniem do 30 km/h i progami zwalniającymi. Gdy w Gdyni wyjeżdżam na większą ulicę okazuje się oczywiście, że żadnych korków nie ma. Kolejny raz przekonuję się, że algorytmy nawigacji są często bezsensowne i bezrefleksyjne kierowanie się jej wskazaniami niczego nie ułatwia ani przyspiesza. Docieramy w końcu do galerii handlowej Riviera, gdzie zostawiamy samochód. W porcie musimy być 2 godziny przed wypłynięciem, czyli o 19, co daje nam nieco czasu by przespacerować się i pójść na plażę. Okazuje się, że aleja Piłsudskiego jest w przebudowie, ale jakoś to obchodzimy i docieramy do Bałtyku.

Czasu nie pozostało zbyt wiele. Idziemy w stronę plaży miejskiej, kupujemy sobie jakieś frytki i wokół Kamiennej Góry wracamy do samochodu. Jeszcze tankowanie do pełna i jedziemy do portu. Dostałem rano SMS od Stena Line, że promy odchodzą teraz z nowego terminala, który jest znacznie bliżej centrum miasta niż stary. Jest tam, gdzie mieścił się dawny Dworzec Morski. Okazuje się też, że nowy terminal jest znacznie większy i nowocześniejszy, rodem z portów, gdzie promy samochodowe kursują znacznie częściej. Są teraz wygodne, ogromne parkingi, gdzie obsługa sprawnie ustawia samochody.



Pogoda nieco się psuje, zaczyna padać. Wkrótce przypływa nasz prom. Wyjazd samochodów trwa długo, potem jeszcze dłużej trwa wjazd. W końcu jesteśmy i my. Bierzemy ze sobą rzeczy potrzebne na noc i zostawiamy je w kajucie. Wychodzimy na górny, widokowy pokład. Deszcz już minął i zachodzące słońce tworzy kolorowy spektakl. Widoki na miasto i port są wspaniałe. O 21 odbijamy i nabieramy prędkości. W zapadającym zmroku widzimy półwysep Helski, mijamy w niewielkiej odległości sam Hel. Pora iść spać, rano pobudka przed 6, na godzinę przed przybyciem do Karlskrony trzeba opuścić kabiny, aby obsługa promu mogła zrobić porządki.



Noc mija spokojnie, ale ciężko spać jakoś głęboko - silniki promu wytwarzają wyczuwalne wibracje. Gdy wychodzimy na pokład wita nas dobra pogoda, która zapowiada piękny dzień. Przed dziobem widać już szwedzkie wybrzeże. Mijamy szkierowe wysepki i... kajakarza. Fal nie ma, ale jesteśmy jeszcze kilka kilometrów od brzegu, więc taki obrazek nieco dziwi. Schodzimy na pokład samochodowy, prom wkrótce przybija i wyjeżdżamy na zewnątrz. Nie ma na szczęście żadnej kontroli policyjnej, która mocno spowalnia wyjazd setek samochodów. Sprawnie mijamy Karlskronę i kierujemy się na Växjö. Drogi są zupełnie puste, jedzie się całkiem miło. Po jakimś czasie zamieniamy się za kierownicą. Południowa Szwecja jest dość pagórkowata, ale odmienna od np. Kaszub. Wokoło jest pełno polodowcowych skał, a lasy wręcz rosną na głazach narzutowych.



Trasa na Växjö i Jönköping jest prosta nawigacyjnie, wystarczy pamiętać kilka numerów dróg. Nie mam potrzeby korzystania z nawigacji, bo oznaczenia są tu dobre. Jednak po 200 km w dość powolnym tempie i ja zaczynam odczuwać senność. Zatrzymujemy się tuż przed Jönköping i na jakimś placu postojowym wyjmujemy menażkę i kartusz z gazem. Pora ugotować wodę na kawę i zrobić jej zapas do termosu. Kolejna zamiana za kierownicą. Teraz z kolei ja na moment odpływam. Zmierzamy w kierunku jeziora Wener. Jest największe w Szwecji i trzecie co do wielkości w Europie, ustępując jedynie jeziorom Ładoga i Onega. Jest tak wielkie, że tworzy sporą przeszkodę terenową na prostej drodze do Norwegii i trzeba nadłożyć wiele kilometrów by je objechać. Obieramy wariant prowadzący jego wschodnim i północnym brzegiem. Gdy dojeżdżamy, pomiędzy drzewami przebija ciągnąca się do horyzontu tafla wody. Zjeżdżamy nad samą wodę, gdzie robimy krótki piknik. Idę na pobliskie wzgórze, skąd widać nieco szerzej. Nie ma oczywiście mowy by zobaczyć przeciwległy brzeg, odległy o 45 km w najbliższym miejscu i niemal 90 km w najdalszym.





Pora zbierać się w dalszą drogę. Zatrzymujemy się jeszcze po drodze w centrach handlowych w Karlstad, szukając Surströmming, czyli słynnych kiszonych śledzi, będących szwedzkim przysmakiem. Nigdzie ich nie ma. Liczę jednak, że uda się tuż przed norweską granicą. Jednak i w Charlottenbergu ich nie ma. Pani na pytanie czy są najpierw się krzywi, ale potem wyjaśnia mi, że teraz są mało dostępne w handlu, bo wszyscy jedzą je począwszy od sierpnia. Trudno, za resztę posiadanych przez nas szwedzkich koron w gotówce kupujemy jakieś słodycze na drogę.

Na norweskiej granicy czeka nas mała niespodzianka. Przywrócono kontrolę graniczną. Jest co prawda dość szczątkowa, bo strażnicy tylko pytają o cel przyjazdu do Norwegii i miejsce gdzie się jedzie, nawet nie sprawdzając dokumentów. Tym niemniej to mało spotykana sytuacja i nie wiem czemu ją przypisywać. Może wojnie na Ukrainie i napływowi uchodźców?



Droga po norweskiej stronie nie różni się niczym od szwedzkiej, poza innymi kolorami tablic informacyjnych. Teren jest lekko pagórkowaty i silnie zalesiony. Jesteśmy już zmęczeni całym dniem jazdy, ale postanawiamy pojechać jeszcze trochę na północ i poszukać noclegu. Mijamy Kongsvinger i jedziemy wzdłuż rzeki Glommy. Pada sugestia, byśmy poszukali miejsca do rozbicia się na dziko. Ja uważam jednak, że lepiej na kempingu. Niemal się o to kłócimy. Okazuje się jednak, że o ile możliwość spania na dziko jest fajna i względnie łatwa dla rowerzysty czy turysty pieszego, to osoby zmotoryzowane mają już z tym problem. Problem jest mniejszy w bardziej odludnych rejonach na północy, ale i tam znalezienie dobrego miejsca, z płaskim terenem, dostępem do wody i jakimś widokiem jest trudne i wymaga błądzenia po jakiś zupełnie podrzędnych drogach. Tu gdzie jesteśmy każda boczna droga prowadzi do czyjegoś domu. Nad rzekę nie ma jak podjechać, ani też nie ma tam specjalnych miejsc pod namiot. Z kolei gdyby skręcić w las, to miejsce może się znajdzie, ale widoków nie będzie żadnych, za to zjedzą nas miliony komarów. Pozostali w końcu kapitulują i jedziemy na kemping w Braskereidfoss. Jest dość spory, ale na uboczu. W dodatku jest tuż nad rzeką, a na polu namiotowym jesteśmy sami. Koszt też nie jest jakiś wygórowany, za to mamy dostęp do podstawowych kempingowych wygód. Zdecydowanie prościej ugotować coś i zjeść przy stole, niż w kucki. Jesteśmy też o wiele dalej na północ i zachód, w związku z czym o godzinie 23 wciąż jest jasno. Pora spać.



Rano wstajemy dość wcześnie. Pogoda zapowiada się nieźle, choć doświadczenie nauczyło mnie, że Skandynawia jest pogodowo bardzo zmienna i nie ma co przesądzać. W dodatku znów przemieścimy się w zupełnie inny rejon. Po śniadaniu pakujemy wszystko do samochodu i ruszamy na północ wzdłuż rzeki drogą nr 2 a później nr 3. To nie są jeszcze górskie rejony Norwegii, choć teren przypomina nasze Bieszczady. Wokoło krystalicznie czyste rzeczki i jeziora oraz rozległe lasy. W pewnym momencie naszą uwagę przykuwa ogromna figura srebrnego łosia. Zatrzymujemy się na pobliskim parkingu. Łoś ma dobre 15 m wysokości i jest niewątpliwie ciekawostką. Robimy krótką przerwę i całą sesję zdjęciową.




Dalsza trasa przebiega przez coraz wyższe wzniesienia, wreszcie po obu stronach drogi wyrastają prawdziwe góry. Niestety pogoda się psuje, zaczyna padać i widoczność spada. Droga nr 3 cały czas biegnie równolegle do rzeki Glommy, która wije się malowniczo. W miejscowości Tynset skręcamy w prawo i wspinamy się na wyżynę, na której zaczyna dominować karłowata brzoza, niemal jak w rejonach położonych daleko za kołem podbiegunowym. Docieramy do miejscowości Røros, która jest w planie naszej podróży. To osada górnicza, od dawna funkcjonowały tu kopalnie miedzi i węgla. Interesująca jest też lokalna społeczność, bo aż tak daleko na południe występowali Saamowie i tu można było spotkać stada reniferów.



Parkujemy w jednej z uliczek miasteczka, które kojarzy mi się z Kazimierzem Dolnym. Trzeba zapłacić za najbliższe 2 godziny w parkomacie, a ten jak na złość nie chce zaakceptować żadnej z naszych kart. W końcu się udaje. Dodatkowo przebieram się w długie spodnie, bo temperatura to zaledwie kilka stopni, a do tego dość mocno pada. Zauważam, że brakuje nam lewego światła stopu. Mam nadzieję, że to tylko żarówka, ale nie demontowałem jeszcze tylnego reflektora, liczę że będzie to proste zadanie.

Idziemy w górę wąskich uliczek. Pozostali wchodzą do jakiejś galerii, ja czekam na zewnątrz, marznąc coraz bardziej. Wreszcie pojawiają się na zewnątrz i ruszamy pod charakterystyczny kościół. Wejście jest dość drogie jak na zwykły kościół w zapadłej dziurze, więc znów sobie odpuszczam. Jestem coraz bardziej zły, bo jak na razie, to miasteczko niczym mi nie zaimponowało. Zmieniam zdanie, gdy kierujemy się do dawnej kopalni miedzi, teraz zamienionej w muzeum. Jest tu też charakterystyczny pomnik renifera.





Muzeum trzy piętra, można tu zobaczyć zarówno modele dawnej kopalni, dawne prawdziwe wyposażenie tego budynku, różne stare zdjęcia, a także ekspozycję o kulturze południowych Saamów. Jest tu nawet galeria współczesnej sztuki jakiejś saamskiej artystki, ale jakoś zupełnie nie pasuje do reszty. Wizyta w muzeum okazuje się najciekawszym elementem pobytu w Røros i zajmuje nam dobrą godzinę.









Wracamy do samochodu. Na szczęście zdjęcie reflektora to kwestia odkręcenia dwóch śrubek i wymiany żarówki - zajmuje mi to 5 minut i samochód odzyskuje pełną sprawność techniczną. Wolałbym nie dostać norweskiego mandatu z powodu przepalonej żarówki.

Nieco zmieniamy koncepcję trasy i postanawiamy pojechać jeszcze dalej na północ, drogą nr 30. Prowadzi ona coraz wyżej i choć nie są to jakieś potężne góry, to znów roślinność zmienia się w tundrową. Osiągamy prawie 800 m n.p.m. Po minięciu najwyższego punktu rozpoczyna się łagodny i długi zjazd. Droga prowadzi głęboką doliną, wzdłuż spienionej rzeki. Obok co ciekawe biegną tory kolejowe. Mijamy jakieś zwężenia przybierające formę kanionów, wiszące kładki... a deszcz nie przestaje padać. Nieco mnie to martwi, ale liczę, że gdy zbliżymy się do morza, to pogoda się poprawi.



Docieramy w końcu do ruchliwej jak na norweskie warunki drogi E6 łączącej Trondheim i Oslo. Teraz skręcamy na południe, docierając do Oppdal, gdzie znów odbijamy w górską drogę nr 70.

Tu już zaczynają się naprawdę wysokie i poważne góry, wokoło widać liczne ośrodki narciarskie. Pokryte śniegiem szczyty toną jednak w chmurach. Nasza droga wspina się bardzo stromym zboczem głębokiej doliny. Stwierdzamy, że trzeba szukać noclegu, bo jest już po 20. Tym razem nie ma wątpliwości, że musi to być kemping, bo warunki pogodowe i temperatura oraz teren skutecznie wykluczają szukanie miejsca na dziko. Co więcej - rozważamy wzięcie hytty, by nie przemoczyć sobie więcej niż i tak przemoczyliśmy.

Droga zjeżdża stromo w dół, aż do spienionej rzeki. Dolina w tym miejscu to niejako przedłużenie fiordu, do którego się zbliżamy. Otaczają nas pionowe ściany, a szczyty sięgają 1500 m w górę. Niestety, na dwóch z kolei kempingach brak miejsc, na kolejnym nie ma żywej duszy. Docieramy niemal nad sam fiord. Tu również nie ma wolnych hytt, wszystko zajęli wędkarze, którzy mają teraz sezon połowów łososi. Ale podobno kawałek dalej mają coś wolnego.

Rzeczywiście, na pięknie położonym kempingu nie widać tłoku, idę do pobliskiego domu, do właściciela. Są wolne hytty, nawet dość korzystnie finansowo, bo tylko nieco drożej niż wczorajsze miejsce pod namiot. Okazuje się nawet, że jest tu... automat do płacenia. Wybiera się na dotykowym ekranie numer domku, przykłada kartę, a klucz i tak jest w zamku drzwi. Jednak płatność nie chce przejść, więc wracam do właściciela. Przynosi swój terminal, ale też ma jakiś problem - raz nie ma zasięgu, po chwili pada mu bateria. Trochę się śmiejemy z tego pecha. Zauważam na półce paczkę amunicji myśliwskiej w szwedzkim kalibrze 6,5x55 mm SE. Jako strzelec sportowy osobiście takiej nie używam, ale znam opinie kolegów, którzy sobie ją bardzo chwalą. Czas walki z przeciwnościami terminala zajmuje więc rozmowa o strzelectwie i polowaniach w Skandynawii. W końcu udaje mi się zapłacić.

Droga do naszej hytty to ledwie z 50 m, ale pokonuję ją pod potworny, przeszywający wiatr. Jest 6 stopni, a wiatr ma siłę huraganu, więc temperatura odczuwalna to pewnie gdzieś w okolicy zera. A jeszcze dwa dni temu męczyłem się w 32-stopniowym upale. Przeskok jest aż za duży. Cieszymy się, że znalazła się tania hytta, bo w takich warunkach nawet namiot byłby przewiewany. W dodatku na grzejniku można podsuszyć mokre kurtki.





Rano pogoda poprawia się tylko trochę. Szczyty gór dalej są skryte we mgle, jest nadal kilka stopni, ale przynajmniej nie pada. Pakujemy się, podjeżdżamy do odległej o zaledwie kilometr miejscowości Sunndalsøra, leżącej już nad końcówką Sunndalsfiordu, gdzie tankujemy i podziwiamy osiedle domów położone tuż pod skalnym urwiskiem. Ciekawe czy schodzą tu kamienne lawiny...



Nasza dalsza trasa prowadzi na północ. Przejeżdżamy przez niewielkie pasmo gór i docieramy nad kolejną odnogę tego samego rozgałęzionego fiordu, noszącej nazwę Ålvundfiordu. Po dalszych kilometrach znów wracamy nad Sunndalsfiord, a dokładniej na jego wcześniejszy fragment - Tingvollfiord. Trzeba przyznać, że te zmieniające się nazwy i kręte drogi nie ułatwiają orientacji. To niby ten sam fiord, ale ma się wrażenie że ciągle dociera się nad jakiś inny. Pogoda jest zmienna - raz pada, a raz wychodzi nawet słońce.



Docieramy do drogi E39 i kierujemy się na zachód, w stronę Molde. Jednak najpierw mamy zamiar pojechać na Drogę Atlantycką, którą jechałem w 2017 roku (czytaj tu). Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy pięknym, wiszącym moście, gdzie schodzimy nad samą wodę. Znajomi znajdują wielką meduzę i bezskutecznie usiłuje ją podnieść i wrzucić do morza. Przekonuję, że to nie ma sensu, że meduzy giną milionami ale i mnożą się równie skutecznie. To nie jest jakaś wielce zaawansowana forma życia by ją ratować.



Podmorskim tunelem przejeżdżamy w stronę Kristiansund. Miasto ma nawet lotnisko. Jest też pięknie położone - na licznych wyspach, co przypomina lagunę. Kierujemy się na północny zachód i kolejnym podmorskim tunelem w stronę Drogi Atlantyckiej. Zwracam uwagę, że zniknęły bramki poboru opłat. Teraz ta ciekawa atrakcja jest już darmowa.

Z początku mijamy kilka szkierowych wysp, ale wjeżdżamy w tereny znacznie mniej widowiskowe. Sama droga zaczyna się nieco dalej i jej główną atrakcją jest kilka mostków, łączących skaliste wysepki. Teraz robi się coraz ładniej, więc można nacieszyć oczy widokiem. Niewątpliwie ciekawym przeżyciem byłoby pokonanie tej drogi w czasie sztormu. Na jednej z wysepek jest turystyczna trasa z udogodnieniami dla osób niepełnosprawnych. Widać też stąd słynny most, który wygląda jak wygięty. Co ciekawe - wygląda tak tylko z jednego miejsca, a z pozostałych względnie normalnie. Za to przejazd tym mostkiem nie jest niczym niezwykłym - ot mostek jak wiele innych. Dalej nie ma już szczególnych ciekawostek.





Pokonujemy teraz mało widowiskowe, choć górzyste tereny, zmierzając od północy w stronę Molde. W końcu docieramy do miasta, w którym byłem już kilka razy. W okolicy mieszka mój kolega, Artur, ale tym razem nie będzie dane nam się spotkać, bo akurat pojechał do Polski. Trudno, uda się przy innej okazji. Przez Molde przejeżdżamy szybko, kierując się do portu, gdzie wjeżdżamy na prom do Vestnes. To dość spory kawałek do pokonania wodą, prom jest duży i ma całkiem dobrze wyposażoną "kabinę pasażerską", czyli miejsce gdzie można spędzić czas poza samochodem w czasie półgodzinnego rejsu.

Wypogadza się zupełnie, wychodzi słońce i robi się ciepło. To pozwala wyjść na pokład i zrobić nieco zdjęć wspaniałym, ośnieżonym szczytom widocznych przed nami Alp Suunmorskich. Stąd widać też most na drodze E136. Wkrótce dobijamy do nabrzeża w Vestnes. Po kilku kilometrach jazdy docieramy do ronda. W lewo można jechać przez widoczny wcześniej most w stronę Åndalsnes, albo skierować się w prawo, a stronę Ålesund. Wybieramy drugi wariant. Chcemy dziś zrobić drogową pętlę wokoło i przez Alpy Suunmorskie, by jutro wrócić w tą okolicę i skierować się do Åndalsnes. 




Droga wznosi się stromym podjazdem, osiągając kilkaset metrów n.p.m. Potem rozpoczyna się zjazd do miejscowości Sjøholt , gdzie będzie początek i koniec naszej pętli. Droga jest piękna, widoki są znakomite. Ekipa zaczyna naciskać, byśmy gdzieś zjechali w bok, najlepiej nad sam fiord i tam zrobili sobie piknik i coś zjedli. Gdzie jednak mam zjechać? Albo to jakieś strome szutrówki, albo dojazdy do czyichś domów. Nie ma zjazdu w piękne miejsce nad wodą. Zaczynamy się kłócić. Nie chcąc zaogniać sytuacji wracam kawałeczek na jakiś parking. Miejsce może nie jest szczególnie romantyczne, ale rzeczywiście nad wodą i widok jest ładny. Jednak silny wiatr uniemożliwia sensowne rozpalenie gazu i ugotowanie czegoś. Zjadamy więc na zimno coś z naszych zapasów i ruszamy dalej.

Droga E39 jest wspaniałej urody. Wiedzie nad fiordami, wije się tak jak ich brzeg. Widoki są powalające. Docieramy do Ålesund, gdzie skręcamy na południe, na przystań promową. Mamy małego pecha, bo prom ucieka nam dosłownie sprzed nosa. Musimy pół godziny poczekać na kolejny. Rejs do Festøya jest dość krótki, ale widoki na górskie szczyty są wspaniałe.




Droga prowadzi dalej u podnóża stromych, miejscami pionowych ścian. Siedząc na miejscu pasażera mogę wykonać kilka zdjęć. Ta droga jest atrakcją sama w sobie! Nawet bez zatrzymywania się zapewnia świetne wrażenia. Za miejscowością Volda zaczyna się szereg tuneli, a wijąca się końcówka fiordu pozostaje w dole. Wokoło góry z niewielkimi lodowcami.







Wreszcie odbijamy w lewo w drogę nr 60. Jest wąska, miejscami dziurawa i prowadzi coraz wyżej. Tereny są ładne, ale to już nie dzikie rejony, a dość zaskakująco zagospodarowany rolniczo obszar. Jakieś łąki, pastwiska, woń naturalnego nawozu. Nieco wyżej teren staje się bagnisty i podmokły. Myślimy o poszukaniu miejsca do spania na dziko, ale tu problemem jest teren. O ile znajdą się drogi gdzie można pojechać w bok i nikomu nie przeszkadzać, to tu wszędzie jest bardzo mokro. Postanawiamy jechać do miejscowości Hellesylt, położonej nad Geirangerfordem. Tam jest jakiś kemping, może tam się uda? Znajomi nawet znów myślą o hyttcie, gdyby cena nie była zbyt wysoka.



Gdy stromym zjazdem docieramy do miasteczka odnoszę wrażenie, że byłem tu już przejazdem w czasie którejś z poprzednich wypraw. Jest tu bardzo ładnie położony kemping, z przyzwoitymi warunkami, ale bez hytt. Hytty są na innym kempingu, w górskiej dolinie, 2 km dalej. Jedziemy tam, by się dowiedzieć o cenę. Jest jednak już sporo wyższa niż wczoraj, a ponadto pogoda zapowiada się dobrze. Wracamy do Hellesylt i rozbijamy namiot.



Gotujemy zasłużoną kolację. Postanawiamy zrobić sobie spacer do miejsca gdzie były hytty, bo na rzece jest kaskada wodospadów. Poza tym, przyda się nieco ruchu po tylu godzinach siedzenia. Spacer jest bardzo fajny. Mimo że jest już 22, to jest zupełnie jasno. Dolina jest wspaniała, płynie nią spieniona rzeka, w której też stoją wędkarze, zasadzający się na łososie. Wodospady są bardzo ładne. Co ciekawe - w samym Hellesylt jest mały stadion jakiegoś lokalnego klubu piłkarskiego. Przecież to maleńka, zagubiona w górach mieścina. Liczy 2-3 tysiące mieszkańców. Ale klub piłkarski ma. Co więcej, klub ma ponad 100 lat! Wracamy do naszego namiotu. Jest już po 23 i... nadal jest zupełnie jasno. Owszem jesteśmy daleko na północy, ale nie aż tak daleko, by sama szerokość geograficzna wyjaśniała dzień o takiej godzinie. Musielibyśmy być za kołem podbiegunowym, by to miało sens. Wytłumaczenie jest nieco inne - Norwegia jest położona o wiele dalej na zachód niż Polska, ale obowiązuje tu ta sama strefa czasowa. Gdy w Polsce o 23:30 jest już zupełnie ciemno, to w Norwegii jest to odpowiednik 22 z minutami. A jak dołoży się znacznie większą szerokość geograficzną, to mamy to co właśnie obserwuję. Jednak wschód słońca jest tu... później niż w Polsce, mimo że sama noc trwa o wiele krócej i w zasadzie nie jest nocą, tylko stanem, gdy niebo w pewnym stopniu ciemnieje, ale nie zapada pełen zmrok.







W nocy trochę wieje i pada, ale na szczęście gdy wstajemy to nie jest zbyt mokro. Tym niemniej pogoda nie zapowiada się na wybitnie dobrą. Gdy ekipa idzie wziąć prysznic, ja zajmuję się szybkim złożeniem namiotu, by zabezpieczyć go przed deszczem. Zauważam, że Geirangerfiordem płynie jakiś spory statek wycieczkowy. Co ciekawe, nie skręca w kierunku końca fiordu, tylko zbliża się do naszej zatoki. Jego sylwetka rośnie i rośnie, okazuje się że to ogromna, oceaniczna jednostka. Dosłownie po kilku minutach zasłania cały widok. Połowa ludzi na kempingu jest zaskoczona nieoczekiwaną wizytą kolosa. Szybko jemy śniadanie, pakujemy resztę rzeczy do namiotu i ruszamy na północ.




Droga wspina się dość stromo w górę i wkrótce wjeżdża w tunel. Po kilku kilometrach kończy się on i w tym miejscu jest spory parking i punkt widokowy na Geirangerfiord. Robimy krótką przerwę i kilka zdjęć. Naszą uwagę przykuwają też pasące się nad naszymi głowami... alpaki. Dość nietypowe zwierzęta jak na Norwegię. Dalsza droga prowadzi jeszcze kawałek w górę i oddala nas nieco od wód fiordu - zjeżdżamy teraz w dolinę pomiędzy dwoma górskimi grzbietami. Po chwili jednak docieramy do miasteczka Stranda i tym razem mamy szczęście, bo od razu wjeżdżamy na pokład promu, który po chwili odpływa. Tu odległość nie jest duża i już kilka minut później jedziemy dalej drogą nr 650 na północ. Wspinamy się znów w górę i po chwili znów stromo w dół, nad sam Geirangerfiord. Tu chwila postoju na parkingu, pora wypić poranną kawę.






Dalsza trasa jest znów niemal nad wodami fiordu. Wkrótce zamykamy naszą pętlę wokoło Alp Suunmorskich, docierając do Sjøholt i do drogi E39. Znów robi się piękna, słoneczna pogoda. Teraz jedziemy na wschód, wspinając się na odcinku dobrych 10 kilometrów na przełęcz, na której jest parking i początek kilku turystycznych szlaków. My jednak jedziemy dalej i po sporym odcinku w dół, docieramy do ronda, gdzie kierujemy się w prawo, na drogę E136 do Åndalsnes. Pokonujemy wielki most, który wczoraj ładnie było widać z promu płynącego z Molde.

Pora zatrzymać się na chwilę, by porobić kilka zdjęć. Trzeba przyznać, że widoki są wspaniałe. Droga prowadzi blisko wody, ale równie blisko są wysokie ośnieżone szczyty. To już Alpy Romsdalskie, równie wysokie i strzeliste pasmo górskie jak Alpy Suunmorskie. Pokonujemy kolejne zawijasy i tunele drogi, aż przebijamy się pod dużym masywem, na odcinku niemal 7 km. Wyjeżdżamy z tunelu praktycznie w Åndalsnes. 



W miasteczku kierujemy się w okolice połączonego dworca kolejowego i autobusowego. Okazuje się, że w szczycie sezonu jest w okolicy płatny parking dla turystów chcących wejść na górującą nad miastem Nesakslę. Gdy byłem tu we wrześniu zeszłego roku (czytaj tu) było niemal pusto, ale teraz ciężko zaparkować. Reszta zaczyna naciskać, by na szczyt wjechać kolejką linową, zamiast tam wchodzić. Ja upieram się na wejście - kolejka to przecież poważny koszt. Trochę się kłócimy, ale w końcu ulegam. Jest już dość późno, upał daje się we znaki. Może i lepiej tylko schodzić, zamiast i wchodzić na górę? Tak czy siak bierzemy plecaki, kijki trekkingowe i zakładamy górskie buty.

Kolejka w jedną stronę dla trzech osób to rzeczywiście spory wydatek. No ale cóż, podjęliśmy już decyzję. Czekamy dłuższą chwilę w klimatyzowanym wnętrzu. Wreszcie kolejka rusza. Muszę przyznać że widoki na szybko znikające w dole Åndalsnes są wspaniałe. Cała jazda jest bardzo szybka, trwa tylko kilka minut i po chwili wychodzimy 700 m wyżej. Kierujemy się na sam szczyt wzniesienia i podziwiamy rozległą panoramę Alp Romsdalskich - widać doliny Romsdalen i Isterdalen, oraz m.in. Trollveggen, czyli słynną ścianę Trolli, na której szczycie stanąłem w zeszłym roku. Po dłuższej chwili rozkoszowania się widokami ruszamy w dół.







Szlak z początku jest stromy i dość eksponowany. Przy pośliźnięciu można tu polecieć w dół i nie wyhamować. Dlatego należy rozważnie stawiać kroki, a dla osób z lekiem wysokości może to być dość niemiły fragment. Nieco niżej zaczynają się drzewa i przestrzeń już tak nie przytłacza. Przytłacza za to jaskrawe słońce i upał. Nie spodziewałem się, że zrobi się tak gorąco. Docieramy w końcu do Rampestrekken - wysuniętej ponad przepaść metalowej kładki-platformy. Chwilę czekamy na naszą kolej, ale w końcu wchodzimy i robimy sobie jakieś zdjęcia. Poniżej jest źródło chłodnej wody, gdzie można ugasić pragnienie.




Dalszy odcinek jest już w lesie, ale to nie oznacza, że jest lżejszy. Jest tu mnóstwo korzeni, jest stromo, błotniście i ślisko. Trzeba iść bardzo ostrożnie. Zresztą jesteśmy świadkami jak starszy pan idący z psem upada i choć na szczęście niczego sobie nie łamie, to nie wygląda to przyjemnie. Szlak nie chce się skończyć. W głębi ducha przyznaję ekipie rację - gdybyśmy najpierw tędy podchodzili to stracilibyśmy więcej sił i znacznie więcej czasu. Kolejka, mimo jej kosztu, była dobrą decyzją. Wreszcie dochodzimy do Åndalsnes, mając na dzisiejszy dzień dość górskich spacerów. Wiemy jednak, że jak dojedziemy na parking ponad Drogą Trolli, to tam też zrobimy jakiś krótki spacer, więc na razie nie rozbieramy się z trekkingowych ubrań i butów. Płacimy za parking i ruszamy w dalszą drogę. Robimy jeszcze małe zakupy w REMA-1000, bo jutro może być krucho ze sklepami.

Jedziemy doliną Isterdalen, wśród niemal pionowych skalnych ścian. Docieramy w końcu do parkingu przed serpentynami Drogi Trolli, gdzie jest też słynny znak "uwaga Trolle". Tu zamieniamy się za kierownicą. Ja już kiedyś podjeżdżałem tą drogą, więc teraz nie muszę. Droga jest bardzo widowiskowa, z parkingu wygląda na wręcz niemożliwą do przeprowadzenia - skalna ściana zamyka dolinę całkowicie i nie ma możliwości poprowadzenia tam drogi. Jednak sprytnie wplecione w skały serpentyny pną się coraz wyżej w górę. Podjazd jest bardzo widokowy i emocjonujący, aczkolwiek dzięki licznym zakrętom nie jest jakoś specjalnie stromo. Pokonujemy mostki nad wodospadami, szczęśliwie nie mijamy się z żadnym autokarem i po kilku minutach meldujemy się na dużym parkingu na górze.





Idziemy tu na punkty widokowe, skąd serpentyny prezentują się najciekawiej. Jest tu mnóstwo ludzi, jakieś wycieczki... trudno mówić więc o jakimś komforcie czy wyciszeniu. Jak byłem we wrześniu to ludzi było zauważalnie mniej. No cóż, mamy teraz szczyt sezonu, nie ma się co dziwić. Po sesji zdjęciowej wracamy do samochodu i jedziemy dalej na południe. Droga wznosi się jeszcze przez jakiś czas, dookoła rozpościera się kamienna pustynia otoczona ośnieżonymi szczytami. Niesamowite jak na przestrzeni kilku kilometrów może zmienić się otoczenie. Droga dociera do rozległej górskiej kotliny, gdzie są niewielkie jeziora i podmokłe, niemal tundrowe tereny. W dodatku na drodze można raz po raz zauważyć owce, które ze stoickim spokojem blokują przejeżdżające samochody.







Droga prowadzi w dół, zaczynają się pierwsze drzewa. Pora szukać jakiegoś noclegu, choć moglibyśmy jeszcze pojechać kilka godzin. Uznajemy jednak, że pora zrobić dzień z mniejszą ilością jazdy. Kiedyś spałem na kempingu w dalszej części tej doliny, pamiętam że wtedy braliśmy hyttę, ale było tam niezłe pole namiotowe. Po kilkunastu minutach docieramy w to miejsce. Kemping niewiele się zmienił od 2017 roku, ale tym razem pogoda jest idealna. Kemping jest uroczy, otoczony pięknymi górami, jest tu internet, a nawet prysznice w cenie. Czego chcieć więcej? Rozbijamy namiot, robimy kolację i pranie, które rozwieszamy na sznurku, licząc że nadal wysoko stojące słońce wysuszy je do wieczora. Pogoda jest znakomita i znów mimo późnych godzin jest zupełnie jasno. Nawet jaśniej niż wczoraj, bo niebo jest bezchmurne.





Rano okazuje się, że niestety pogoda nie będzie już taka piękna. Nie pada, ale niebo jest zachmurzone. Ruszamy dość wcześnie, zjeżdżając jeszcze kawałek w dół i docierając do promu w stronę Geiranger. Tu mała ciekawostka - większość norweskich promów przez fiordy ma już automatyczne czytniki urządzeń autopass lub tablic rejestracyjnych i opłaty są pobierane z kart właścicieli samochodów. Ten jest wyjątkowy, bo trzeba zapłacić przykładając kartę do terminala, tak jak robiło się to jeszcze kilka lat temu. Rejs jest krótki, a po drugiej stronie od razu zaczyna się dość stromy podjazd. Okolica wkrótce robi się jałowa i skalista, a my wspinamy się wyżej i wyżej. 



W końcu parking, gdzie już widać w dole wody Geirangerfiordu i początek stromego zjazdu. Jednak lepszy punkt widokowy znajduje się nieco dalej, na pierwszej z serpentyn tzw. Drogi Orłów. Stąd widać już samo miasteczko Geiranger, oraz końcowy odcinek Geirangerfiordu - wszystko położone kilkaset metrów niżej robi duże wrażenie. Jest tu też coś w rodzaju szyby z namalowanymi charakterystycznymi miejscami - jak się odpowiednio stanie, to nakłada się nam obraz z rzeczywistym i widać co jest czym. Miejsce jest zatłoczone i bardzo widokowe i muszę przyznać że dobrze, że przyjechaliśmy tu dość wcześnie. Nie ma jeszcze tłoku i dało radę zaparkować.







Zjeżdżamy stromymi serpentynami Drogi Orłów, może nawet bardziej stromymi niż te na Drodze Trolli. Kilka minut później przejeżdżamy przez Geiranger. Miasteczko to typowy kurort, akurat zawinął tu wielki wycieczkowy statek - brat bliźniak tego widzianego wczoraj. Nie ma sensu tu stawać, więc od razu kierujemy się dalej i zaczynamy podjazd kolejną porcją stromych serpentyn. Zatrzymujemy się jeszcze w punkcie widokowym, ale zwracamy uwagę, że od północy idzie fala deszczu. Pogoda jak widać zmienia się bardzo szybko.



Droga pnie się wyżej i wyżej. Zaczyna padać a temperatura spada do kilku stopni. Znów okolica zamienia się w kamienną, pokrytą śniegiem pustynię. Mijamy rowerzystę z sakwami, który pracowicie ciśnie w tych warunkach pod górę. Trzeba mieć samozaparcie. Dojeżdżamy wreszcie na nieco ponad 1000 m n.p.m. Warunki są niemal zimowe, na jeziorze Djupvatnet jest nadal lód. Mocno wieje i pada, widoczność jest słaba. Rozważaliśmy wjazd na pobliski szczyt Dalsnibba - na wysokość 1500 m n.p.m., ale teraz nie ma to sensu. Widoków nie będzie i tak żadnych, a droga jest płatna. Robimy tylko kilka zdjęć okolicy i kierujemy się dalej. Po kilku kilometrach droga zaczyna opadać i docieramy do znacznie bardziej ruchliwej drogi nr 15.






Teraz czeka nas dość długa jazda w stronę miasta Lom. Musimy objechać najsilniej zlodowacony obszar górski w Norwegii, gdzie nie ma żadnych dróg. Nasz wariant prowadzi wokoło wielkiego lodowca Jostedalsbreen, jego wschodnią stroną. Droga powoli opada, tundrowy krajobraz ustępuje miejsca terenom zalesionym. Jedzie się przyjemnie, choć pogoda nadal nie jest zbyt dobra. W jakiejś mieścinie tankujemy do pełna, korzystając z dość dobrej ceny paliwa. I dalej w dół w kierunku Lom. Wreszcie po dłuższym odcinku docieramy do tego miasteczka, położonego u stóp najwyższych w Norwegii gór Jotunheimen.



Skręcamy w drogę nr 55, zwanej Sognefjellet. Jest to trasa widokowa, najwyżej położona całoroczna droga w Norwegii. Przed nami wyłaniają się szczyty gór Jotunheimen, w tym pokryty lodowcami Galdhøpiggen - najwyższy szczyt Norwegii. Tu też odchodzą boczne drogi do schronisk, z których zaczynają się szlaki na tą górę. My jedziemy dalej, znów wznosząc się coraz wyżej. Niestety znów pogoda się psuje i zaczyna padać deszcz. Droga ma w kilku miejscach oznaczenia wysokości na jakiej aktualnie się znajdujemy. Przekraczamy 1000, potem 1200 m n.p.m. Jest coraz bardziej surowo, coraz zimniej. Docieramy w końcu do najwyższego punktu, na wysokość 1428 m n.p.m. Jest tu schronisko i parking. Stąd widać najwyższą część gór Jotunheimen, która pozostała już za nami. Widać potężne, poszczelinione lodowce. A przecież góry te są mimo wszystko niższe od Tatr, ale tutejsze warunki pogodowe i terenowe powodują, że zlodowacenie się utrzymuje, co sprawia, że wędrówki w tej okolicy często wymagają w pełni zimowego sprzętu i lodowcowych umiejętności. Wyjście na zewnątrz szybko powoduje silne przemarznięcie.








Droga prowadzi teraz przez rozległe, podmokłe i pokryte śniegiem przestrzenie. Co ciekawe, zza chmur zaczyna dość mocno przebijać słońce. Gdy zatrzymujemy się na kolejnym punkcie widokowym i podchodzimy na najbliższe wzniesienie, to uderza w nas lodowaty wiatr o takiej sile, że ciężko ustać. Szybko wracamy do samochodu. Zjeżdżamy w dół - na odcinku 20 km musimy z wysokości 1400 m n.p.m. dotrzeć na poziom morza, więc spadek jest bardzo duży. Non stop jedzie się w dół, nie ma tu płaskich odcinków. Samochodem z automatyczną skrzynią biegów nie jeździłem jeszcze po takich górach. Mimo że jest specjalny tryb większego hamowania silnikiem, to odczuwam dyskomfort, nie wiedząc na jakim w rzeczywistości biegu jadę. Regularnie pulsacyjnie hamuję, by zbytnio się nie rozpędzać. Wreszcie docieramy na dno doliny i do końcówki Sognefiordu.




Teraz kierujemy się do Gaupne. Po kilku kilometrach moją uwagę przykuwa jakiś dziwny odgłos, pochodzący z lewego przedniego koła. Upewniam się, gdy odgłos ten nasila się przy każdym ruchu kierownicą w lewo. No niedobrze. Zatrzymuję się gdzieś w zatoczce i dotykam obu kół. To po lewej jest zauważalnie cieplejsze. To oznacza, że po długim hamowaniu albo szczęki nie odbiły, albo coś dostało się pomiędzy klocek i tarczę i trze. Miałem już taką sytuację w starym samochodzie na Zakopiance. Wtedy jednak tarło zdecydowanie mocniej, koło było aż gorące, a przyczyną był lekko zapieczony bęben hamulcowy. Kilka razy mocno dociskam hamulec w czasie jazdy, odgłos znika. Czyli albo odbiły szczęki, albo coś co tarło wypadło spomiędzy klocków i tarczy. Rzeczywiście, w Gaupne koło jest już zimne. Ale stwierdzam, że trzeba na to zwracać uwagę, by w tym górskim kraju nie było jakiejś niespodzianki. Mimo posiadanego assistance wolałbym nie utknąć na jakiejś górskiej drodze na bezludziu.

W Gaupne skręcamy na północ, w stronę miejscowości Gjerde. Znów jedziemy w stronę najsilniej zlodowaconych gór Norwegii, czyli lodowców Jostedalsbreen. Dolina jest wąska, płynie nią spieniona rzeka, a nad nią unosi się mgła. Wygląda to niesamowicie. Niestety pogoda znów się psuje i zaczyna padać deszcz. Liczę, że do lodowca Nigardsbreen dotrzemy w godzinach, kiedy kursuje łódź, skracająca drogę do czoła lodowego jęzora. W Gjerde skręcamy w lewo, płacimy za ostatni odcinek drogi. Parking nad jeziorem jest prawie pusty i... wygląda na to, że łódź już nie kursuje. Niech to szlag. W dodatku pada deszcz. Jednak po chwili łódź przypływa. Okazuje się jednak, że tylko już odwozi turystów i nie płynie do lodowca. No trudno, nie po to tyle tu jechaliśmy, by teraz zrezygnować.

Mimo padającego deszczu ruszamy wzdłuż brzegów jeziora. Szlak jest płaski, ale wbrew pozorom dość trudny, bo prowadzi tuż nad wodą po stromych, śliskich skałach. W dodatku raz po raz trzeba przekroczyć spływające z góry strumienie i robić to skacząc z kamienia na kamień. W padającym deszczu jest to męczące i wkrótce jesteśmy zupełnie mokrzy. Docieramy do przystani łodzi, gdzie szlak staje się łatwiejszy. Teraz już po prostu pod górę, po polodowcowych ogładzeniach, w stronę niebieskiego jęzora lodowca Nigardsbreen. Docieramy do miejsca gdzie jest barierka, za którą mogą przechodzić tylko turyści z przewodnikami. Oczywiście nikogo tu nie ma, więc idziemy dalej, odpuszczając sobie jednak dojście do samego lodu. Spod lodowca wypływa silny strumień, teren jest śliski i mylny, a jest już dość późno. No i jeszcze ta pogoda. Robimy nieco zdjęć i wracamy. Powrót jest podobnie męczący, ale szlak w tą stronę lepiej widać. Nie udaje nam się jednak uniknąć upadków. W końcu docieramy na parking. Ufff... jest już po 19, jesteśmy zmęczeni i przemoczeni.





Dziś z pewnością musimy znaleźć kemping z hyttą, by wysuszyć nasze rzeczy. Zresztą, noc zapowiada się deszczowo. W Gjerde są jakieś hytty, ale dość drogo. Wydaje się logicznym, że dalej od lodowców, w Gaupne, będzie taniej. Jedziemy ponad 30 km do Gaupne, a nawet kawałek dalej, bo tam był fajny kemping. Niestety, okazuje się, że wszystkie hytty są zajęte. Pozostaje nam kemping w Gaupne. Tu są wolne hytty, ale są dość drogie. Nie mamy jednak wyjścia. Wypakowujemy sporo rzeczy, obwieszamy wszystko co się da, by dosuszyć wczorajsze pranie i dzisiejsze przemoczone ciuchy. Zasłużona kolacja i można kłaść się spać. Długi dzień i wieczorna deszczowa wycieczka dała o sobie znać.



Poranek w Gaupne jest już pogodny, choć nad górskim gniazdem z lodowcem Jostedalsbreen nadal kłębią się chmury. Ale w sumie... jak ma się tam utrzymywać tak duży lodowiec? Muszą tam być ciągłe opady, inaczej już dawno by stopniał. Za to na południu pogoda wygląda lepiej. Niestety, część naszych rzeczy nadal nie wyschła i tyczy się to m.in. moich softshellowych kurtek. W ciasno upchanym bagażami samochodzie nie mają szans na wyschnięcie. Może wieczorem będzie lepsza okazja? Tak czy siak pakujemy się i ruszamy w dalszą drogę. Planowaliśmy jechać drogą nr 13, ale zmieniamy zdanie. Pojedziemy do Mannheller i tam przeprawimy się promem do Fodnes. Na prom na szczęście nie musimy długo czekać. Pokonujemy końcową część najdłuższego z norweskich fiordów, czyli Sognefiordu. Mimo że jesteśmy 200 km od wybrzeża, to i tu docierają wielkie statki wycieczkowe. 



Po wyjechaniu z promu docieramy do miejscowości Lærdal. Tu zaczyna się najdłuższy tunel drogowy świata, liczący 24,5 km. Prowadzi nim droga E16. Jazda jest dość nudna, bo muszę utrzymywać cały czas przepisowe 80 km/h, a jedynym urozmaiceniem są trzy wykute w skale większe groty, oświetlone ciekawym światłem, zmieniającym barwy. Tunel ciągnie się i ciągnie, ale wreszcie wyjeżdżamy po drugiej stronie górskiego masywu, w miejscowości Nyheim. Tu robimy małą przerwę. Gdy wjechaliśmy w tunel pogoda była całkiem ok, tu natomiast pada deszcz. No ale niemal 25 km to już konkretny dystans i wiele może się zmienić.




Kawałek dalej przejeżdżamy przez urokliwą miejscowość Flåm. W deszczu urok jest o wiele mniejszy, dlatego szybko ją mijamy. Kieruję się kolejnym tunelem, choć już nie tak długim, w stronę Voss. To nieco większe miasteczko i spory ośrodek narciarski. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie - kawałek w słońcu by zaraz wjechać w deszcz. Docieramy do drogi nr 13 i podążamy nią na południe. Robimy krótki postój przy bardzo widowiskowym wodospadzie Tvinndefossen. Jest wysoki i zdecydowanie urokliwy.



W położonym kawałek dalej Voss robimy małe zakupy w REMA-1000. Droga nr 13 wspina się nieco w górę i pokonuje szereg dłuższych i krótszych tuneli. Ostatni ma niemal 10 km i wyprowadza nas wprost na niezwykły, wiszący most nad Hardangerfiordem. Odkąd podróżuję po Norwegii, to właśnie on jest w mojej pierwszej trójce najbardziej widowiskowych fiordów. Droga nr 13 jest wąska, momentami mocno przebudowywana. Czekamy dobre 20 minut na światłach w ruchu wahadłowym. W Norwegii oprócz świateł jest dodatkowo samochód pilotujący. Niestety pogoda pogarsza się, co nie pozwala na robienie dobrych zdjęć samego fiordu. Droga jest wymagająca - miejscami bardzo wąska, z zatoczkami na puszczanie jadących z przeciwka. A są to często autokary lub kampery i mijać się trzeba na centymetry. Podnosi to nieco adrenalinę. Cała okolica to owocowe zagłębie Norwegii, można tu kupić truskawki i maliny.

Nasz plan zakładał dotarcie w okolice Stavanger i wejście jutro na Preikestolen. Jednak potem musielibyśmy wracać do kolejnego punktu, czyli Rjukan. To spore dystanse przez dość trudne drogi i odludne rejony. Dyskutujemy więc jak jechać i stwierdzamy, że Preikestolen odpuszczamy. Pojechanie wprost do Rjukan przez płaskowyż Hardangervidda, znacznie wyprostuje trasę i da nam dodatkowy dzień. To wszystko oznacza znaczną zmianę planów.

Mijamy niezbyt urodziwe miasteczko Odda, położone na końcu Hardangerfiordu. Może inaczej - Odda jest pięknie położona, jest czymś w rodzaju kurortu, w pobliżu są lodowce parku narodowego Folgefonna i słynna Trolltunga, czyli Język Trolla. Jednak są tu jakieś fabryki i wręcz opuszczone instalacje przemysłowe, raczej zdatne na urbex. Nie jest to miasto z widokówek. Mijamy je bez żalu i tylko zatrzymujemy się na moment by fotografować lodowce. Kilkanaście kilometrów za Odda są wspaniałe wodospady Lattefossen, gdzie robimy krótką przerwę.




Droga do Røldal pnie się stromo pod górę, by po pokonaniu przedziwnego tunelu w kształcie ślimaka skręcającego o 270 stopni zjechać w dół stromymi serpentynami. Znów martwię się o grzejącą się tarczę w lewym kole, ale grzanie się jest dość małe, więc się nieco uspokajam. Coś jest na rzeczy, ale to chyba nic poważnego. W Røldal kierujemy się na drogę E134 na wschód, ostro wspinając się w górę. Przed nami najbardziej chyba dzika część Norwegii - bezludny i ponury płaskowyż Hardangervidda. Tu alpejskie szczyty przybrzeżnych gór ustępują miejsca wielkim skalnym pagórom, ale całość ciągnie się przez setki kilometrów z północy na południe i jest niemal doszczętnie pozbawiona ludzkich osad. My pokonujemy go z zachodu na wschód, ale tak czy siak to kilkadziesiąt kilometrów skalistej pustyni. Hardangervidda chodzi mi po głowie od dawna jako trekkingowe wyzwanie. Chcę pieszo pokonać choć fragment tego płaskowyżu w kilkudniowej wędrowce solo. Może zdecyduję się jeszcze w tym roku na jesieni. Teraz jednak pokonujemy tą przestrzeń samochodem. Po wjechaniu na 1000 m n.p.m. temperatura spada do 7 stopni i zaczyna padać. W dodatku na drodze E134 budują jakiś tunel i znów jest tu ruch wahadłowy. Tak samo trzeba jechać w konwoju i najpierw czekamy dobre 15 minut na samochód pilota. Droga którą jedziemy jest wąziutka i prawdziwie górska. Trudno by tu było normalnie minąć się z kimkolwiek. Choć już jechałem podobną drogą w południowej części płaskowyżu i wiem, że to możliwe.




Po pewnym czasie mamy kolejny postój i kolejny ruch wahadłowy. Droga pokonała już jednak najwyższe wzniesienia i coraz bardziej opada. Znów czeka nas jazda w konwoju, znów musimy czekać na pilota. Później jednak droga robi się szersza i jedzie się o wiele przyjemniej, choć dobre 40 kilometrów jedzie się lekko w dół. W końcu docieramy do miejscowości Åmot. Tu odbijamy na północ, w dość lokalną drogę nr 37, prowadzącą do Rjukan, odległego o 60 km. Droga znów się wznosi, choć nie jest tu już aż tak dziko jak w najwyższych partiach płaskowyżu. 




Gdy jednak docieramy wyżej, pojawiają się szlabany zamykane zimą, co oznacza, że w złych warunkach droga jest nieprzejezdna. Wśród tundrowego krajobrazu mijamy liczne ośrodki narciarskie. Wreszcie zbliżamy się do Rjukan. Miasto jest położone w głębokiej dolinie. Czeka nas stromy zjazd w dół i kilka serpentyn drogi. W centrum jest jakiś kemping i hytty, ale ceny są z kosmosu, a w dodatku mają wszystko zajęte. Jednak kilka kilometrów za miastem jest kolejny kemping. Cena za namiot jest znośna, ale ta za hyttę zwala z nóg. Pogoda jest jednak dobra, więc wykupujemy dwie noce pod namiotem. Kemping jest duży, ludzi dużo i rozbijamy się wręcz na środku. No cóż, lepsze miejsca są już pozajmowane, ale może jutro coś się zwolni? Gotujemy zasłużoną kolację. Plan na jutro jest taki, że ja podejmę próbę wejścia na górujący nad całą okolicą szczyt Gaustatoppen, a reszta pozwiedza sobie Rjukan. Wieczorem jeszcze rezerwujemy sobie prom na sobotę. Popłyniemy z Kristiansand do duńskiego Hirtshals.




Noc jest dość zimna i wietrzna, a ja wstaję przed 6. Zanim jednak ubieram się, zjadam śniadanie i pakuję na wycieczkę, to robi się już nieco cieplej. Zdaję sobie jednak sprawę, że na wysokości niemal 1900 m n.p.m. będzie zimno, będzie tam silny wiatr i lepiej ubrać się w długie spodnie i wziąć kurtkę goretexową oprócz softshella. Doskonale widoczny z naszego kempingu masyw Gaustatoppen wygląda może niegroźnie, ale widać, że to naprawdę kawał góry. Zresztą - Rjukan leży na wysokości około 250 m n.p.m., więc na szczyt jest ponad 1600 m w pionie. Przewyższenie jest bardzo duże, a i sam dystans też wymagający, bo w obie strony to ponad 36 km marszu. Pierwsze 13 km to jednak asfaltowa droga i liczę, że uda mi się złapać jakiegoś stopa.

Z początku maszeruję głęboką doliną w której leży samo Rjukan. Po 3 kilometrach docieram do elektrowni wodnej, gdzie w lewo odbija droga do parkingu pod Gaustatoppen. Podejście dopiero się zacznie. Droga szeregiem serpentyn wspina się na stromą ścianę. Nachylenie małe nie jest, a sama długość poszczególnych odcinków pomiędzy zakrętami jest długa. Od razu robi mi się gorąco, ale nic nie jedzie, więc nie mając wyjścia maszeruję raźno. Wreszcie warkot silnika za mną. Macham, ale samochód mnie mija. Macham na kolejny, również bez efektu. No cóż, najwyżej wejdę całość. Gdy jednak macham na kolejny samochód, ten zatrzymuje się. Młody kierowca nie widzi problemu by mnie podrzucić na górny parking, jak się okazuje jest pracownikiem schroniska dla turystów, więc i tak tam jedzie. Rozmawiamy o moich podróżach do Norwegii, o sytuacji w Polsce i na Ukrainie. Czas mija bardzo szybko i nawet nie zauważam, jak znajduję się wśród tundrowej roślinności, 800 m wyżej niż przed chwilą. Chłopak wiezie mnie nawet dalej niż on sam musi jechać, na główny parking. Z wcześniejszego parkingu też jest szlak na szczyt, ale przekonuje mnie, że tam gdzie mnie wiezie podejście jest łagodniejsze i przyjemniejsze. Dziękuję mu za podwózkę i życzę miłego dnia.



Podejście rzeczywiście jest łagodne i dobrze widoczne wśród kamiennego otoczenia. Po dłuższej chwili wyłania się szczyt Gaustatoppen, ale już tonie w chmurach i tylko momentami widać maszt przekaźnika radiowego. Ten odcinek idę dokładnie pod silny i zimny wiatr. Nie ma potrzeby by na podejściu zakładać drugą kurtkę, ale szczelnie zaciągam kaptur i zakładam rękawiczki. Wiatr nie cichnie ani na moment, idzie się przez to dość ciężko. O tej godzinie na szlaku jest zaledwie kilka osób, więc nie przeszkadza obecność innych. A trzeba pamiętać, że to taki norweski Giewont i są tu tłumy.




Po dobrej godzinie wychodzę na spłaszczony grzbiet. Szczyt jest niby blisko, ale ciągle dzieli mnie od niego kawałek drogi. Wysokościomierz w zegarku pokazuje, że osiągnąłem już 1600 m n.p.m. Zaczyna się ostatnie podejście. Z prawej strony dołącza ścieżka o której mówił mój kierowca. Uznaję, że będzie to fajny wariant do zejścia, skracający trasę i wprowadzający jakąś różnorodność. 1700 m n.p.m - zaczynam wchodzić w chmury, widoczność spada coraz mocniej. Wiatr nawiewa płatki śniegu. Im wyżej, tym śnieg pada coraz mocniej. Kurcze, mamy połowę lipca i jest to południe Norwegii. Góra też przesadnie wysoka nie jest, a mimo to pada śnieg. Wyłania się przede mną we mgle maszt i budynek stacji kolejki górskiej. Okazuje się, że z tego drugiego parkingu można na szczyt wjechać kolejką, która jedzie... tunelem we wnętrzu góry. W dodatku o kolejce przed 2010 rokiem mało kto wiedział, bo była to instalacja wojskowa, działająca na potrzeby NATO. Dopiero później udostępniono ją turystom. Docieram do stacji, gdzie jest miejsce z opisaną panoramą... No cóż, teraz widać tylko mgłę. Wchodzę ciut wyżej, do budynku przekaźnika radiowego. To niby szczyt, ale wiem, że właściwy szczyt jest dalej, trzeba pójść jeszcze około 300 m lekko tylko wznoszącą się granią. 






Jem jakiś batonik i chwilę odpoczywam. Przechodzę we mgle po dachu budynku przekaźnika. Dalej znika już wygodna ścieżka. Pojawiają się spore głazy i kolejne miejsca, gdzie trzeba nieco pokombinować, obejść je dołem, albo użyć rąk. Trudności nie są specjalnie duże, ale mgła ogranicza orientację. Mijam człowieka schodzącego ze szczytu, który mówi mi, że już niedaleko. Rzeczywiście, we mgle wyłania się ledwie widoczny drewniany słupek i skrzynka na skalnym wzniesieniu. Ostatni odcinek to największe trudności - trzeba tu używać rąk do elementów bardzo prostej, ale jednak wspinaczki na co większe bloki skalne. Po dłuższej chwili staję na szczycie. Drewniany słupek oznacza najwyższe wzniesienie - 1883 m n.p.m. Zdobyłem Gaustatoppen, najwyższą górę prowincji Telemark. Podobno przy ładnej pogodzie widać z niej znaczny obszar południowej Norwegii, krążą mity, że widać nawet... 1/6 powierzchni całego kraju. To oczywista bzdura, bo Norwegia ma 2500 km długości i będąc na jej południu nawet z kosmosu nie zobaczy się więcej niż połowę. Oceniam że 1/6 powierzchni kraju mogłem widzieć z samolotu na wysokości 11 km, ale nie z zwykłego górskiego szczytu. Jednak tego ile naprawdę widać i tak nie mam jak zweryfikować, bo wszystko tonie we mgle. Na szczęście nie ma tu wiatru, który tak przeszkadzał wcześniej.





Chwilę odpoczywam, robię kilka zdjęć białego mleka i zaczynam zejście. Teraz już wiem jak sprawniej pokonać największe przeszkody ostatniego odcinka grani, niżej też już jest łatwiej. Powrót do budynku przekaźnika zajmuje mi już sporo mniej czasu niż marsz w górę. Gdy schodzę niżej... okazuje się, że przynajmniej na południe, wschód i zachód otworzyły się całkiem ładne widoki, choć i tak odleglejszych gór niż jakieś 50-60 km nie widać. Robię znów kilka zdjęć i ruszam w dół, mijając teraz znacznie większą liczbę turystów. Większość z nich zadowala się dojściem do budynków, mało kto idzie tak jak ja na sam szczyt. Na zejściu znów zaczyna wiać i sypać śniegiem, ale teraz wiatr mam w plecy, co tak nie przeszkadza. Docieram do rozwidlenia szlaków i zaczynam zejście tym mniej wygodnym i bardziej stromym, jednak oszczędzającym kilka kilometrów. Rzeczywiście, szlak szybko ginie wśród kamieni zalegających zbocze. W dół dobre 500 m przewyższenia, parking z tej wysokości wydaje się przeraźliwie mały. Zejście jest nużące, w dodatku odczuwam już zmęczenie i ból kolan. Niestety, ileś dni spędzonych głownie w pozycji siedzącej nie wpływa dodatnio na formę fizyczną.








Po dobrej godzinie schodzenia docieram do parkingu, fotografując jeszcze kilka razy sam Gaustatoppen i owce, które pasą się u jego podstaw. Na parkingu zdejmuję softshell. Teraz już nie grozi mi taki wiatr, robi się słonecznie i ciepło. Jak na złość, sam szczyt teraz wyszedł z chmur. Szkoda, że nie było tak, gdy ja tam byłem. Nie ma jednak co marudzić. 




Schodzę coraz niżej asfaltową szosą, najpierw przez iście tundrowy, a potem przez bardziej tajgowy krajobraz. Las rośnie wprost na wielkich głazach, a droga zwija się w kolejne serpentyny. Każdy zawijas jest coraz dłuższy. Mijają mnie liczne samochody i zauważam pewną konsekwencję - te jadące w górę wydzielają woń palonych sprzęgieł, a te jadące w górę woń palonych sprzęgieł i hamulców. Nastromienie drogi jest spore, ale poruszają się nią też kampery i ciężarówki. Robi się coraz cieplej, ale też jestem coraz niżej, więc nie ma się co dziwić. Fotografuję samo Rjukan, które z tej drogi jest doskonale widoczne. W końcu ostatnie zakosy. Tu odcinki pomiędzy zakrętami sięgają kilometra, więc marsz jest długi i nużący. Na ostatniej prostej dzwonię ekipy, by ktoś podjechał po mnie w okolice hydroelektrowni. Mam już za sobą naprawdę wiele kilometrów, jestem zmęczony i oszczędzenie ostatniego odcinka na kemping będzie sporą ulgą. Spotykamy się na dole i w kilka minut docieramy na kemping.



Sporo się zmieniło od rana. Dużo turystów było tu na jedną noc, więc namiot został przestawiony w lepsze miejsce. Teraz jest jeszcze wcześnie, kemping jest dość pusty i kolejni turyści dopiero się instalują. Robimy jakieś jedzenie, jakieś zmywanie i małe pranie. Jestem padnięty po forsownej wycieczce. Ale cały czas mam jakieś obozowe obowiązki i nie jest mi dane wypocząć. Dopiero wieczorem mogę zalec w namiocie. Uff... dzień był męczący. Zdobyłem najwyższą górę południowej Norwegii i miałem pecha - teraz jej szczyt nie jest w chmurach i widoki są zapewne wspaniałe. No cóż, pozostaje kiedyś na nią wrócić. Ustalamy, że jutro podjedziemy z rana do słynnej hydroelektrowni w Vemork. Reszta zwiedziła dziś samo Rjukan, ale elektrownię i związane z nią muzeum zostawiły na wspólne zwiedzanie.




Rano pogoda znów jest ładna. Mamy szczęście do terenów położonych dalej od norweskiego wybrzeża. Poranne czynności są dość niespieszne, bo dziś mamy do przejechania tylko około 150 km, po prostu by być w innej okolicy, bliżej Kristiansand. Po spakowaniu się jedziemy do centrum Rjukan. Odwiedzamy rynek, a także bardzo ciekawą konstrukcję. Samo Rjukan leży w głębokiej dolinie przebiegającej na kierunku wschód - zachód. Od południa zasłania je wyniosły masyw Gaustatoppen i w miesiącach zimowych, gdy słońce jest nisko na niebie, to jego światło w ogóle nie dociera do dna doliny, które cały czas jest pogrążone w cieniu. Aby mieszkańcy mieli choć namiastkę słońca zimą, na północnych stokach doliny zainstalowany specjalny system luster, które odbijają promienie słoneczne wprost na miejski rynek. Lustra są sterowane komputerowo i podążają za pozornym ruchem słońca na niebie, cały czas oświetlając Rjukan. Pomysłowe i bardzo ciekawe rozwiązanie.




Kawałek dalej, za rynkiem, zaczyna się przemysłowa część miasta. Jest tu zabytkowy budynek hydroelektrowni, są bocznice kolejowe z równie zabytkowymi pociągami i jakieś dawne budynki fabryczne. Dzięki taniej energii elektrycznej Rjukan było niegdyś dużym centrum przemysłowym.




Najbardziej znanym obiektem jest hydroelektrownia Vemork, leżąca kilka kilometrów na zachód i sporo powyżej miasta. W czasach II wojny światowej była tam jedyna w Europie fabryka ciężkiej wody, która wtedy była niezbędna III Rzeszy do rozwoju jej programu nuklearnego. Zdobycie tej fabryki i zapasów ciężkiej wody było jednym z powodów inwazji na Norwegię w 1940 roku. Obiekt o takim znaczeniu strategicznym stał się celem licznych akcji wojskowych mających doprowadzić do jego zniszczenia - zarówno prób zrzutu brytyjskich komandosów, rajdów bombowych oraz działania norweskich dywersantów. To właśnie ci ostatni doprowadzili najpierw do skutecznego ataku na fabrykę i poważnego jej uszkodzenia, a w 1944 roku do zatopienia promu przewożącego cały zapas ciężkiej wody, który Niemcy próbowali wywieźć. Działania te znane jako "bitwa o ciężką wodę" były jedną z najważniejszych i najbardziej skomplikowanych operacji sił specjalnych, a ich sukces pogrzebał niemieckie marzenia o broni jądrowej. Po wojnie powstały filmy takie jak np. "Bohaterowie Telemarku" czy współcześnie gry komputerowe oparte o te wydarzenia. W samym Vemork dawny budynek fabryki został wyburzony, ale w przylegającym do niego budynku hydroelektrowni urządzono muzeum upamiętniające zarówno uprzemysłowienie Rjukan i budowę hydroelektrowni jak i akcje sabotażowe mające doprowadzić do jej zniszczenia.

Jedziemy pod górę kilka kilometrów, by skręcić na wąską drogę do Vemork. Jednak okazuje się, że w szczycie sezonu nie można tam wjechać prywatnym samochodem, musimy wrócić do Rjukan, kupić tam bilety i cena obejmuje transport wahadłowym busem z miasta. No cóż, wracamy w okolice dworca kolejowego, na którym jest kasa biletowa. Kilka minut czekamy w busie i znów ruszamy pod górę. Po chwili jesteśmy na małym parkingu. Wyżej bus już nie wjedzie, bo trzeba pokonać wąziutki mostek wiszący nad głębokim skalnym kanionem. Są tu jednak małe busiki wiozące jeszcze wyżej. Co ciekawe, wszystkie kierowane są przez ludzi o mało nordyckim wyglądzie. Widocznie firma ma jakieś profity z zatrudniania kierowców z Bliskiego Wschodu.

Po chwili wchodzimy do zabytkowego budynku. Ma dwa piętra, są tu jakieś kawiarenki i sklepik z pamiątkami. Dalej jest główna hala maszyn. Niesamowite turbiny i przekładnie z początków XX wieku, wszystko zachowane wręcz idealnie. Hala robi spore wrażenie, jest tu też multimedialny ekran gdzie są filmy z czasów powstawania elektrowni. Na tarasie na piętrze jest pulpit inżynierów kontrolujących pracę maszyn, z różnymi wskaźnikami i manometrami. Jedno z bocznych pomieszczeń to ekspozycja dawnych zdjęć i materiałów pokazujących jak dobrze traktowano tu prostych robotników, co wywołało zmianę w podejściu pracodawców w innych zakładach kraju. Jest też odwzorowane mieszkanie robotnicze z tamtych czasów. No i na koniec - kilka pomieszczeń upamiętniających bitwę o ciężką wodę. To dla mnie najciekawsza część muzeum. Są tu ekspozycje multimedialne, linie czasowe i zdjęcia, oraz mnóstwo informacji. I małe interaktywne kino, gdzie są cztery filmy, uruchamiane przyciskami, obrazujące cztery etapy ataków na fabrykę, aż do zniszczenia zapasów ciężkiej wody w 1944 roku. Piechotą wracamy na parking i większym busem jedziemy do Rjukan. 
















Teraz już pora naprawdę ruszać dalej, jest już godzina 14. Jedziemy na wschód, dnem doliny, wzdłuż torów kolejowych. W Rjukan jest stacja końcowa, ale jak przebiega dalej linia, skoro dalej jest spore jezioro Tinnsjå? Otóż linia kolejowa dalej nie ma ciągłości. Pociągi dojeżdżają do małej przystani promowej, gdzie... wjeżdżają na prom. Promem są przewożone na południowy kraniec jeziora i tam z powrotem jest torowisko. I właśnie na ten prom norwescy dywersanci dokonali zamachu - w czasie przewozu transportu ciężkiej wody zatopili go na środku głębokiego jeziora. Niestety zginęło też kilku niczemu niewinnych cywili, ale uznano, że warto zapłacić tą cenę za sukces akcji...



Jazda wzdłuż brzegów malowniczego jeziora jest bardzo przyjemna, tereny są tu przepiękne. A i dalej, gdy kierujemy się na południe Telemarku jest nie gorzej. Górski krajobraz nieco łagodnieje, ale nadal jest sporo skał. Jedziemy długim tunelem i później w krajobrazie zaczynają dominować położone wśród gór spore jeziora. Wyglądają niemal jak fiordy, ale fiordami nie są. Droga którą jedziemy to tzw. Telemarksveggen - kolejna turystyczna i widokowa droga kraju. Pokonujemy szereg serpentyn, wspinając się nie gorzej niż na Trollveggen. Ale tu są piękne lasy i droga aż tak groźnie nie wygląda i pewnie dlatego jest też mniej znana. Krajobrazy są fantastyczne, choć zaczynają przypominać Finlandię. Wzdłuż jednego z jezior - Nisser - jedziemy dobre 50 km, kilka razy zatrzymując się na jakieś zdjęcia.





Krajobraz staje się coraz mniej górski, przybywa rzek i jezior. To południowa Norwegia, prowincja Agder. Zaczynamy rozglądać się za jakimś miłym kempingiem. Wynika z mapy, że za Åmli będzie coś nad wodą. Co ciekawe, kemping nie jest przy głównej drodze, musimy zjechać dobre 2 km w bok szutrową drogą by doń dotrzeć. Kemping jest bardzo ładnie położony, nad rzeką, a piękna pogoda zachęca do pozostania. Problemem jest to, że jest... samoobsługowy. Nie ma tu żadnej recepcji. Jest jednak instrukcja - trzeba wejść na stronę i tam można zapłacić np. kartą. Robimy tak i zadowoleni z prostoty tego rozwiązania (choć wymagającego połączenia z internetem) rozbijamy namiot. Ludzi jest dość dużo, ale duży teren powoduje, że nie ma się wrażenia tłoku. Jest też elektryczność i prysznice z nieograniczoną ilością wody. W dodatku do przepięknej rzeki jest kilka metrów. Jako że jazda nie była długa, to mamy nieco czasu i dosuszamy jakieś wcześniej uprane rzeczy.




Prom mamy dopiero o 16:30, a do przejechania jest mniej niż 100 km. Nie nastawiamy budzików, ale i tak budzimy się około 9. Czytamy archiwalne numery National Geographic. Pogoda jest tak piękna, że chciałoby się zostać w tym fantastycznym miejscu dłużej. Pora jednak ruszać w ostatni etap norweskiej trasy. Tu już nie będzie wspaniałych widoków, aczkolwiek trasa też okazuje się bardzo ładna. Nijaka jak na Norwegię, w Polsce byłaby uznawana za wielką atrakcję turystyczną. Rzeki, jeziora, skaliste wzgórza. W jakimś miasteczku robimy ostatnie zakupy. Docieramy w końcu do sporego miasta jakim jest Kristiansand, mijamy lotnisko i wjeżdżamy na dwupasmówkę. Chwila jazdy i jesteśmy w porcie, na bramce wydają nam nasze karty pokładowe. Pozostało niemal 3 godziny do odpłynięcia.



Nie ma za bardzo co robić, czekamy, coś czytamy, przysypiamy. W końcu przypływa nasz prom, co wzbudza żywą ciekawość dzieci, które przylepiają się do płotu. Jako że właśnie stoimy przy tym płocie, to nasz samochód otacza rozkrzyczany tłum. Na szczęście jak prom już przybija, to zainteresowanie spada. Długą chwilę trwa wyjazd samochodów, ale na wjeździe jesteśmy jako jedni z pierwszych. Na górnym pokładzie promu stoimy w pierwszym rzędzie, na pochylni, którą później opuszczą. Jako jedni z pierwszych wchodzimy na pokład pasażerski, znajdując sobie stolik z krzesełkami w restauracyjnej części. Będzie tu chyba spokój.

Gdy odpływamy idziemy jeszcze na raty na pokład. Norweski brzeg znika na horyzoncie, a my przemierzamy względnie spokojne wody cieśniny Skagerrak. W połowie rejsu zaczyna się niestety przedstawienie dla dzieci. Jakiś teatrzyk Kapitana Kida, z norweskimi albo duńskimi śpiewami. A miało być cicho... Kupujemy sporą, podwójną porcję frytek, które okazują się nie być wcale droższe od frytek z pierwszego dnia, z Gdyni. O ile w Polsce inflacja mocno wywindowała ceny, to te norweskie na tyle mało się zmieniły, że nawet te na promach nie szokują i wydają się być akceptowalne.




Dopływamy do Hirtshals. Teraz dość długo trwający wyładunek. Wjechaliśmy jaki jedni z pierwszych, ale wyjeżdżamy na koniec, z powodu niezbyt fortunnego umiejscowienia przy samej burcie. Wreszcie jesteśmy na duńskiej ziemi. Pogoda nadal jest bardzo dobra, a my mamy do przejechania około 70 km do Aalborga, na wiele razy odwiedzany przeze mnie kemping. Jako że jedziemy autostradą, to trasę pokonujemy szybko. Kemping jest duży, jest na nim sporo namiotów i kamperów. Znajduje się miejsce dla nas, dostajemy też kartę z zakodowanymi trzema "użyciami" pryszniców. Jemy kolację w dobrze urządzonej kuchni, idziemy jeszcze nad Limfiord. Tak, Dania posiada coś w rodzaju fiordu, choć nie są to takie fiordy jak w Norwegii. Jest to połączenie wodne odcinające półwysep Jutlandzki od jego północnego fragmentu, będącego w zasadzie wyspą. W samym Aalborgu zacieśnia się ono do szerokości normalnej rzeki. Wracamy do namiotu, pora iść spać, rano czeka nas najdłuższy fragment wyprawy - przejazd do Warszawy.





Wstajemy wcześnie, ale poranna toaleta, śniadanie i pakowanie nieco trwają. Kończy się nam kawa, więc na drogę już nic nie możemy zrobić do termosu. No ale ceny też będą mniej norweskie, dzięki czemu może nie zbankrutujemy na stacjach benzynowych. Prowadzę całą Danię, aż do przekroczenia niemieckiej granicy, a reszta podsypia. Gdy w czasie jazdy rozglądam się, to nieco zmieniam moje myślenie o Dani jako całkowicie płaskim kraju. Są tu delikatne pagórki, przypomina to może Wyżynę Lubelską czy Mazury, zupełnie płasko nie jest.

W Niemczech zamieniamy się za kierownicą. Okolica Hamburga jest fatalna do jazdy - są tu odcinki przyzwoitych autostrad, ale są też takie co je chyba jeszcze Hitler budował i nie spełniają żadnych autostradowych norm XXI wieku. W dodatku sporo jest w remontach. A gdy chcemy objechać sam Hamburg, to i tak musimy korzystać z lokalnych, remontowanych dróg. Są tu jakieś objazdy, dlatego druga osoba patrząca w nawigację jest dużą pomocą dla kierowcy. Jednak w końcu trafiamy na niezłej jakości autostradę na Berlin i tu już można przyspieszyć.

Na szczęście są 22 stopnie, uniknęliśmy upału. Mijamy dawną granicę RFN z NRD i zbliżamy się powoli do ringu berlińskiego. A ten od lat jest w przebudowie i są tu miejscami odcinki z ograniczeniami do 60 km/h i fotoradary. Dramat! Jedzie się wolno, tworzą się długie korki. To by było na tyle o micie niemieckich autostrad. Owszem, na wschód od Berlina jest już nowy, trzypasmowy odcinek, ale i tam budowane są nowe węzły drogowe i tam też są lokalnie zwężenia i mocne ograniczenia prędkości. Znów zmieniamy się za kierownicą.



Wjeżdżam w końcu na niemiecką autostradę nr 12, czyli przedłużenie naszej A2. Do granicy 70 km. Po niezbyt długim czasie mijamy Odrę i wjeżdżamy do Polski. Tu już ruch się zmniejsza, a sama droga jest o wiele lepsza. Niestety jest płatna i jej cena jest bandycka. W dodatku są trzy różne systemy opłat za różne jej odcinki i bramki zwalniające prędkość przelotową. Cena za odcinki do Łodzi to ponad 100 zł dla samochodu osobowego! Za jeden przejazd! To chyba najdroższa droga Europy.



Mimo, że do Warszawy pozostało 500 km prowadzę już do końca. Robimy jeszcze małą przerwę na posiłek w znanej amerykańskiej restauracji, ale nie zwalniamy tempa. Warszawy docieramy o 21. Nieco ponad 12 godzin zajął nam etap z Dani. Całkiem szybko, może dlatego, że dziś jest niedziela i na trasie było bardzo mało ciężarówek. Nasz wyjazd dobiega końca. 



11 dni urlopu minęło szybko. Wyjazd okazał się bardzo udany zarówno pod względem piękna przyrody, odwiedzonych ciekawych miejsc i także pogody. Choć trafiły się deszczowe dni, to były one właściwie nie do uniknięcia z powodu zmienności norweskiej aury. 



Pokonaliśmy 4680 km po drogach i około 450 km na pokładach promów, co nie jest jakimś wielkim dystansem jak na Skandynawię, ale tym razem nie zapuszczałeem się dalej na północ, skupiając się na południowo-zachodniej części Norwegii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz