poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Rowerowe podsumowanie sierpnia

Sierpień okazał się wyjątkowo mało rowerowym miesiącem. Raz - były bardzo silne upały, które utrudniały dłuższe wycieczki, dwa - byłem na dość długim urlopie, trzy - w pozostałe dni miałem sporo pracy, łącznie ze służbowymi wyjazdami. Tylko jedna trasa przekroczyła 100 km, a całkowity dystans to 350 km, mniej niż pokonywałem czasem w miesiącach zimowych. 


Na rowerze szosowym doszedł nowy element, który ma pomóc w trasach powyżej 300 km, a jest nim lemondka. Nie jeździłem nigdy z czymś takim, więc trochę pobawiłem się zanim znalazłem optymalne ustawienie, choć i tak pewnie jeszcze wyjdą dodatkowe poprawki na długich trasach. Muszę przyznać, że dziwnie się tak jeździ. Strasznie wąski chwyt, brak klamek, więc nie ma hamulców ani biegów. Za to sylwetka robi się mocno aerodynamiczna i co najważniejsze - pozwala na odpoczynek dla dłoni i nadgarstków. Każdy kto cisnął ponad 12 h na rowerze wie, że dłonie dostają w kość. Możliwość odciążenia dłoni to główny cel jaki mi przyświecał. Na wrzesień planuję całkiem realnie jakies dłuższe wypady, więc będę miał okazję sprawdzić ją "w boju"

 

Mapka tradycyjnie pokazuje trasy, które przekroczyły 30 km. Nie było ich zbyt wiele.

sobota, 22 sierpnia 2020

Kraje Grupy Wyszehradzkiej 2020 - samochodowa wyprawa przez Polskę, Słowację, Węgry i Czechy

 

Rok 2020 jest wyjątkowy jeśli chodzi o planowanie jakichkolwiek większych wypadów. Pandemia koronawirusa bardzo utrudnia podróże, do wielu krajów po prostu nie da się bezproblemowo dostać. Ponadto sytuacja jest dynamiczna i zmienia się z dnia na dzień. Tu wprowadzają obowiązkową kwarantannę, choć jeszcze wczoraj nie było problemów. A tu dla odmiany dziś otwierają granice, choć wczoraj były zamknięte. Zaplanowanie podróży na miarę moich wypadów po północy Europy gdzie pokonywałem dystanse 6-7 tys. km nie ma sensu. Nie chcę jednak ograniczać się jedynie do Polski, chciałbym dotrzeć gdzieś za granicę. Planowałem wstępnie Bałkany i wejście na kilka wysokich szczytów w tej części Europy. Ale potem okazało się, że w Bułgarii i Rumuni sytuacja jest coraz gorsza. Zmieniłem więc plany na kraje alpejskie i objechanie wokoło tego ogromnego pasma górskiego. Wtedy i w Polsce zaczęło z dnia na dzień przybywać przypadków choroby, a władze zaczęły wykonywać jakieś nerwowe ruchy. Nie chciałbym być w Szwajcarii, gdyby ogłoszono np. obowiązkową kwarantannę dla powracających z zagranicy. Albo np. Niemcy nie wpuszczaliby na swoje terytorium Polaków. Wymyśliłem więc wyprawę obejmującą naszych południowych sąsiadów - Słowację, Węgry i Czechy. A dodatkowo kilka dni w polskich górach, ale innych niż Tatry, w których byłem w lipcu. Taki wariant pozwala zobaczyć dużo ciekawych miejsc, ale jednocześnie być cały czas na tyle blisko granicy, że dotarcie do Polski zajmie najwyżej kilka godzin, gdyby sytuacja mocno się pogorszyła i powróciły obostrzenia. 

Ruszamy rano 13 sierpnia w czteroosobowym składzie. Oprócz mnie jedzie moja córka, oraz moi znajomi - Michał i Ola. Upchanie czterech osób oraz ich bagaży w samochodzie z nadwoziem typu sedan jest dość problematyczne, ale już nie raz robiłem takie wyjazdy i mam doświadczenie jak się pakować. Na szczęście kraje które mamy odwiedzić nie należą do drogich. Przy wyjazdach do Skandynawii żywność na cały wyjazd brałem z Polski, co oznaczało kilka pudeł dodatkowo i wyjazd w cztery osoby byłby już bardzo niewygodny. Tu żywności nie bierzemy za wiele, więc nie jest może idealnie, ale wszyscy mają względny komfort.

Zgodnie z planem pierwsze 2-3 dni spędzimy w Bieszczadach. Michał bywał w tych górach wiele razy i nieźle zna okolicę. Ja byłem tam tylko raz w życiu, nigdy mnie ten rejon specjalnie nie ciągnął, dlatego moja znajomość terenu ogranicza się do głównych i popularnych miejsc. Orientowałem się jeszcze przed wyjazdem, że w Bieszczadach są teraz tłumy ludzi, ciężko nawet rozbić namiot. Na szczęście na kempingu "Górna Wetlinka" położonym w pobliżu Wetliny jest bardzo dużo miejsca. Jak zapewniła mnie obsługa w rozmowie telefonicznej - trzeba ani nic rezerwować ani martwić się, że będzie ciasno. W dodatku na samym kempingu zaczyna się szlak na Połoninę Wetlińską.

Mimo że ruszamy wczesnym rankiem, to jest już bardzo ciepło i słonecznie. Ekspresówką dojeżdżamy do Skarżyska-Kamiennej, gdzie skręcam na wschód, w kierunku Ostrowca Świętokrzyskiego. Rejon jest mocno pofalowany i ciekawy krajobrazowo. Zawsze śmiałem się z Gór Świętokrzyskich, że z górami wiele wspólnego nie mają, ale muszę uczciwie stwierdzić, że warto poznać ten rejon bliżej, najlepiej chyba na rowerze. Muszę kiedyś zrobić wypad w te strony. W Ostrowcu chwila przerwy i posiłek, po czym ruszamy na południe, w kierunku Rzeszowa. Nie przepadam za tą drogą. Jest ruchliwa i prowadzi przez wiele miejscowości, więc trasa dłuży się i to bardzo. W końcu docieram do stolicy Podkarpacia i po raz pierwszy korzystam z nowej obwodnicy miasta. Dotąd zawsze musiałem przejechać przez centrum. Za Rzeszowem teren staje się jeszcze silniej pofalowany i zaczynają się pierwsze większe wzniesienia. Sanok również doczekał się obwodnicy, co jest dla mnie kolejnym zaskoczeniem. Kawałek za Sanokiem Michał proponuje mały postój w Zagórzu i zobaczenie ruin klasztoru Karmelitów Bosych. 

Gdy wysiadamy z klimatyzowanego samochodu upał zdaje się nie do wytrzymania. Ponad 30 stopni! Do ruin trzeba dojść około kilometra i to pod górę. Droga jest zarazem drogą krzyżową, są tu kolejne stacje. Same ruiny są ciekawe, ale są w... przebudowie. Trochę nas dziwi co można przebudowywać w ruinach, ale prawdopodobnie będą jakoś przystosowane do zwiedzania. Nie można więc teraz do nich wejść, jedynie z jednej strony są drewniane schody i platforma widokowa, na którą się wspinamy. Widok jest ciekawy, bo klasztor stoi na wzgórzu, które jest w zakolu rzeki Osławy. 




Po powrocie do samochodu kierujemy się na Polańczyk. To znana miejscowość wypoczynkowa nad jeziorem Solińskim. Okazuje się, że droga jest w przebudowie i kilka razy musimy się zatrzymać w miejscach ruchu wahadłowego. Widać momentami błękitne wody zalewu, ale nie zjeżdżamy nad wodę, tylko kierujemy się na południe i docieramy w końcu na leśny parking w okolicy miejscowości Polanki. Zaczyna się tu szlak do rezerwatu Sine Wiry.

Aby się przebrać na górską trasę muszę wyjąć pół bagażnika, bo moje rzeczy są na samym dnie. W końcu jesteśmy gotowi. Jest koszmarnie gorąco i trochę mnie to zniechęca, no ale nie znam tego miejsca, więc przeboleję jakoś ten upał. Dojście do rezerwatu to zwyczajna szutrowa droga bez żadnych większych widoków. Tak niestety wygląda większość Bieszczad i dlatego te góry nigdy nie były na liście moich turystycznych celów. Po kilku kilometrach zaczyna się właściwy rezerwat, gdzie schodzimy po stromym zboczu nad rzekę Wetlinę. Tworzy ona tu przełom i liczne bystrza, ale aktualnie wody jest bardzo mało i bystrza praktycznie nie istnieją. Miejsce jest niewątpliwie ciekawe, są tu efektowne skałki i drzewo o kształcie głowy łosia. Las jest też niemiłosiernie zanieczyszczony - trzeba naprawdę uważać by nie wdepnąć w tzw. papierzaka. Po kilkunastu minutach wracamy do drogi, a potem do samochodu. Niby nic, a wyszło 7 km marszu.   






 

Zrobiło się tylko nieco chłodniej, mimo że jest już godzina 18. Jedziemy dalej, robiąc jeszcze mały przystanek w Cisnej. Tu robimy małe zakupy i ruszamy do Wetliny. Kemping jest kilka kilometrów za miejscowością, która kiedyś może i była klimatyczną bieszczadzką wsią gdzie "diabeł mówi dobranoc", ale obecnie to niemal kurort. Cieszy mnie że nie będziemy tu spali, szczególnie że jest tu sporo turystów typu "bieszczadzkiego", którego to typu turysty jakoś nieszczególnie lubię. Docieramy na kemping i meldujemy się na recepcji. Tu na szczęście miejsca jest bardzo dużo, bo jest to jakby kilka osobnych pól namiotowych. Mimo, że jest trochę ludzi to jest tu spokój, cisza, a po 22 nikt nie drze się przy ognisku. Jak dla mnie miejsce bardzo fajne.

Rozbijamy namioty, robimy jakiś porządek i małą kolację. Obok jest wiata, gdzie można wygodnie siedzieć. Gramy w planszowo-karcianą grę "Ewolucja". O ile nigdy nie lubiłem takich rozrywek, to ta okazuje się ciekawa i wciągająca i choć za pierwszym razem nie znam jeszcze dobrze jej zasad, to już wiem, że chętnie zagram po raz kolejny. Robi się ciemno, a gdy słońce chowa się wystarczająco głęboko pod horyzont ukazuje się wspaniałe bieszczadzkie niebo. W okolicy nie ma żadnych miast, jedyne źródła światła są na samym kempingu. Na czarnym niebie Droga Mleczna ciągnie się od horyzontu do horyzontu. Pojawiają się raz po raz meteory z roju Perseidów. Dawno już nie widziałem tak wielu gwiazd. Pora jednak iść spać, rano planujemy wycieczkę na Połoninę Wetlińską.


Rano wstajemy dość wcześnie. Namioty skrywa głęboki cień i wszystko jest mokre od rosy. Przygotowujemy śniadanie, pakujemy się na wycieczkę. W planach mamy dotarcie na Połoninę Wetlińską, a później przejście jej grzbietem na Smerek i zejście do Wetliny. To może niezbyt duże podejścia w porównaniu z Tatrami, ale jest to solidny, kilkugodzinny spacer. Bieszczadzkie szlaki to raczej pokonywanie odległości niż wysokości. Mimo że góry teraz przeżywają turystyczne oblężenie, to akurat podejście z Górnej Wetlinki nie jest zbyt popularne, bo idziemy nim sami. Najpierw przez niemal płaską polanę, potem już nieco w górę lasem. 





Docieramy w końcu do miejsca, gdzie nasz szlak łączy się ze szlakiem z parkingu w Brzegach Górnych. Szlak jest w przebudowie, pracuje na nim ciężki sprzęt i musimy iść wyznaczonym tymczasowo obejściem. No i tu już zaczyna się tłum. Ludzi dużo, są głośni i męczący. Trochę jak wycieczka nad Morskie Oko. Bieszczady są górami łatwymi i w popularnych miejscach może się pojawić niemal każdy. O ile w Tatrach wysokość czy techniczne trudności wymuszają pewną selekcję turystów, to tutaj niestety w popularnych miejscach można spotkać sporo ludzi pijących alkohol, wydzierających się, śpiewających, krzyczących na małe dzieci itp. Cóż robić, sami też tworzymy ten tłum i dla innych nasza obecność też może być męcząca.

Szlak wyprowadza ponad granicę lasu, wychodzimy na rozległą połoninę. Klimatyczne schronisko Chatka Puchatka też jest w przebudowie i nie można do niego dojść. Idziemy połoniną w stronę Osadzkiego Wierchu. Marsz nie jest męczący, są tu łagodne podejścia i łagodne zejścia, ogólnie raczej utrzymujemy wysokość. Po kilkudziesięciu minutach dochodzimy na szczyt, będący najwyższym wzniesieniem całej Połoniny Wetlińskiej. Tu mały odpoczynek i podziwianie całkiem ładnej panoramy.

 





Niepokoi nas coraz bardziej ciemniejące niebo na północy. Jest bardzo gorąco a zbliża się południe, czyli pora występowania burz. Nad widocznym przed nami Smerekiem zbierają się chmury. Mieliśmy wejść jeszcze i na ten szczyt, ale zastanawiamy się czy nie odpuścić, bo ewidentnie szykuje się ulewa. Gdy docieramy do Przełęczy Orłowicza nie ma już wątpliwości - przed nami pada i to dość intensywnie. Lepiej w czasie burzy być w lesie niż na otwartym terenie.   



 

Ruszamy z przełęczy w dół do Wetliny. Wkrótce wchodzimy w las i niemal od razu zaczyna padać. Deszcz z początku dość spokojny, staje się wkrótce bardzo intensywny. Pod wiatą, która jest w pobliżu ścieżki tłoczy się kilkadziesiąt osób. Trudno, nie będziemy się tam wpychać, bo i tak już nieco zmokliśmy, a przebywanie w tłumie w dzisiejszych czasach może mieć niemiłe konsekwencje. W dodatku szlak zejściowy jeszcze nie zmienił się w błotne koryto, ale za pół godziny zejście nim będzie nieprzyjemne. Na szczęście marsz nie trwa długo i wkrótce wychodzimy na asfaltówkę.  


 

Ta część Wetliny nie wiedzieć czemu nazywa się Manhattanem. Jest nawet stosowny przystanek autobusowy. W niczym jednak nie przypomina to centrum Nowego Jorku, jest to raczej nazwa humorystyczna. Gdy docieramy do głównej drogi znajdujemy jakąś knajpkę gdzie nie ma tłoku i zamawiamy obiad. Trzeba przyznać, że udało się, bo gdy kończymy, to czeka już cała kolejka chętnych do zajęcia stolików. Robimy jeszcze małe zakupy w pobliskim sklepie. Ruszamy w stronę naszego kempingu.

Olę nieco boli stopa po wycieczce, więc postanawia wraz z Michałem poczekać na PKS, który ma być za przeszło godzinę. Ja wraz z Flo nie chcę tyle czekać, więc ruszamy piechotą. To raptem 5 km marszu. Robimy jeszcze kilka zdjęć bocianowi, który na pobliskim słupie czyści swoje pióra. Na wieczór kupuję też małe wino marki "Bieszczady". Kosztuje całe 4 zł, ale za butelkę 0,33 l. Wiadomo, trunek do wybitnych nie należy, ale to wyłącznie dla zrobienia bieszczadzkiego klimatu.  

 



 

Całą drogę powrotną rozmawiam z Flo o różnych swoich turystycznych doświadczeniach, dzięki czemu trasa szybko mija. Okazuje się, że Michał i Ola są już, choć żaden PKS nas nie mijał. Udało im się złapać stopa i tym sposobem dotrzeć na kemping. Przygotowujemy kolację, znów gramy w "Ewolucję". Niebo jest równie imponujące jak wczoraj, tym razem udaje mi się zrobić kilka zdjęć. Ustawiam budzik na 6 rano. Chcę z Flo znów zrobić górską wycieczkę, choć Michał z Olą postanawiają pojechać do Cisnej i tym razem nie iść z nami.   


 

 

Wstajemy o 6 rano. Wiem z doświadczenia, że przy noclegu w namiocie zebranie się na górską wycieczkę zajmuje około godziny. Tyle zajmuje poranna toaleta, pakowanie się, uporządkowanie namiotu, gotowanie wody na gazie, przygotowanie śniadania. I ciężko ten czas znacząco skrócić. Na szczęście nie ma jakiegoś wielkiego pośpiechu, bo musimy dojechać do Wołosatego, a to góra pół godziny samochodem. Mamy w planie wejście na Tarnicę - najwyższy szczyt polskich Bieszczad.

Ruszamy kilka minut po 7. Droga jest na razie jeszcze pusta, jedzie się bardzo przyjemnie. W dodatku pogoda jest piękna, wyłania się przed nami Połonina Caryńska i Tarnica. Mijamy Ustrzyki Górne i po kilku kilometrach docieramy do miejsca gdzie droga się kończy. Właściwie nie kończy się, ale tu jest ostatni parking. Wołosate to typowa bieszczadzka dziura, choć i tu jest coraz więcej masowej turystyki. Są tu spore parkingi, ale mimo że dochodzi godzina 8, to są już w połowie pełne. Płacimy 18 zł i ruszamy z Flo na szlak. 

 

 

Wejście na Tarnicę od strony Wołosatego jest najkrótszym szlakiem. Turyści pragnący zrobić dłuższą wycieczkę idą drogą dalej i wchodzą na Rozsypaniec i Halicz, by dopiero po długim marszu dotrzeć na Tarnicę. Ja rozważam pokonanie tej pętli w przeciwną stronę. Ale zobaczymy, nic na siłę. Piękna pogoda przecież może się popsuć tak jak wczoraj.

Z początku idziemy rozległym otwartym terenem. Kupujemy bilet wstępu do BPN. Szlak wchodzi w las i przez dłuższy czas prowadzi niemal poziomo. W końcu zaczyna się wznosić, a potem całkiem stromo prowadzi zboczami Tarnicy. Przyznam, że tego typu podejścia męczą mnie najbardziej - brak jakichkolwiek widoków powoduje, że ciężko się mobilizować.   



 

W końcu jednak las się kończy, a przed nami ukazuje się już niezbyt odległa Tarnica. Jeszcze kilkanaście minut i dotrzemy do przełęczy pod jej szczytem. Teraz idzie się lepiej, bo z każdym krokiem widoczny cel przybliża się. Ludzi na szlaku sporo, ale można się tego było spodziewać. To w końcu najwyższy szczyt polskiej części Bieszczad.    


 

Docieramy na przełęcz. Tu dochodzą szlaki z Bukowego Berda i Halicza, dochodzi szlak z Ustrzyk Górnych. Tłum jeszcze bardziej się zagęszcza. Ale to już ostatnie metry. Po kilku minutach podejścia wyłania się szczyt Tarnicy.  

 


 

Panorama jest bardzo rozległa i piękna, a w dodatku dzisiejsza przejrzystość powietrza pozwala na ujrzenie nawet bardzo odległych gór. Niestety nie widać Tatr, co jest możliwe tylko kilka razy do roku, przy szczególnie korzystnych warunkach. Tak czy siak widoki są piękne. Na szczycie jest bardzo dużo ludzi. Fotografuję Flo pod sporym krzyżem i robię całą dookólną panoramę. Pora coś zjeść i pomyśleć co dalej.   

 



 

Krótka na mapie pętla przez Halicz i Rozsypaniec w rzeczywistości jest długą trasą. Dopiero stąd widać ile to marszu. Odpuszczamy ten pomysł, postanawiamy po prostu zejść do Ustrzyk i stamtąd wrócić do Wołosatego albo piechotą, albo jakimś busem. Niepokoi mnie też pojawianie się coraz większej ilości chmurek przy narastającym upale. Wczoraj tak samo niewinnie się zaczęło, a zaowocowało to ulewą. Chmury zbierają się głównie na północy, gdzieś na widocznymi stąd pięknie Połoniną Caryńską i Połoniną Wetlińską. 

Wracamy na przełęcz i ruszamy przez Szeroki Wierch. To również rozległa połonina i wędruje się nią bardzo przyjemnie. Widoki są kapitalne, wręcz książkowo "bieszczadzkie". I o dziwo nie ma tu niemal nikogo, wszyscy wybierają podejście z Wołosatego. Tylko raz na kilka minut mijamy pojedynczych turystów. Droga jest przewidziana na dwie godziny i rzeczywiście ciągnie się i ciągnie. Na północy zbierają się coraz ciemniejsze chmury, choć nad nami nadal świeci słońce.  

 


 

Gdy wreszcie docieramy do granicy lasu... zaczyna grzmieć. Niby tylko raz, potem drugi. A potem długa cisza. Ale już wiemy, że zbiera się na burzę i dobrze, że wybraliśmy wariant zejściowy, a nie dalszy marsz po górach. Szlak staje się już typowo leśną ścieżką, bez widoków i wielkiej urody. Nasze zdziwienie wzbudza turysta który podchodzi z Ustrzyk. Ma niezbyt wielki plecak, ale niesie w rękach... dwa pięciolitrowe baniaki z wodą. Na co mu to na takim szlaku? Nie może wziąć wody do plecaka? No i po co tej wody aż tyle, przecież to nie jakaś pustynia. I czemu w rękach, to przecież bardzo duże obciążenie. Nie umiemy tego wytłumaczyć, jedyne co nam do głów przychodzi, to że to jakiś rodzaj treningu.

Przed Ustrzykami nabieramy nieco wody z potoku, bo nasza już powoli się kończy. Docieramy do asfaltowej drogi. Niebo przed nami robi się coraz bardziej granatowe, już wydaje się niemal pewne, że ulewy nie unikniemy. W Ustrzykach czekamy dłuższą chwilę na bus do Wołosatego. W końcu jedziemy wielkim autokarem, który chyba planowo ma kurs o tej godzinie. Jedzie raptem pięć osób. Kierowca rozmawia z kimś, że podobno przed chwilą był jakiś poważny wypadek na drodze do Wetliny, przyleciał tam helikopter LPR i droga jest nieprzejezdna. Trochę mnie to martwi, bo by to miejsce objechać muszę nadłożyć dobre 20 km.

Docieramy na parking, ruszamy w drogę powrotną. W Ustrzykach widzę jednak, że od strony Wetliny jedzie sznur samochodów. Czyli drogę już odblokowano. Ruszam więc tak jak dotarliśmy tu rano. Mijam Brzegi Górne, mijam liczne serpentyny. I nic, żadnego śladu jakiegoś wypadku. Nie rozumiem więc o czym oni mówili. Bez problemów wracamy na kemping.

Dosłownie 10 minut po nas na kemping docierają Ola z Michałem. Okazuje się, że są całkowicie przemoczeni. To co widziałem na horyzoncie było potężną ulewą nad Cisną. Złapało ich spory kawałek od schronienia i mają dosłownie wszystko mokre. Przygotowuję im coś ciepłego do jedzenia, a oni powoli dochodzą do siebie. Trochę słabo, bo teraz ciężko im będzie to wysuszyć. Na kempingu też wcześniej padało, bo namioty są mokre, ale pod wieczór znów wychodzi słońce i robi się całkiem ładnie. Dziś niebo nie jest już takie dobre jak wczoraj. Próbujemy rozpalić ognisko, ale ciężko je dłużej utrzymać. Drewno w okolicy jest mokre i pali się średnio, głównie generując dym a nie płomienie. Kładziemy się w końcu spać, bo to już ostatnia noc w Bieszczadach, jutro z rana planujemy ruszać w dalszą drogę. 

 

 

Wstajemy znów o 6 rano. Tym razem musimy zwinąć wszystko i spakować samochód na całodniową trasę. Namioty są jeszcze nieco wilgotne, ale uznajemy że nie ma już co czekać i dosuszymy je wieczorem. Kilka minut przed 8 wyruszamy w kolejny etap naszej podróży. Jedziemy przez Wetlinę do Cisnej, gdzie tankuję do pełna. Kieruję się na zachód, w kierunku Radoszyc, gdzie jest najbliższa możliwość przekroczenia granicy ze Słowacją.

Droga za Cisną jest dziurawa i zniszczona, ale też bardzo malownicza. Raz po raz przecinamy też trasę kolejki wąskotorowej. W końcu krajobraz nieco łagodnieje, a my skręcamy w lewo. Kilka kilometrów podjazdu i mijamy tabliczkę z napisem "Slovenská Republika". Od razu też zmienia się nawierzchnia - droga jest szeroka i bardzo porządna. Jedziemy kilka kilometrów w dół malowniczymi serpentynami i docieramy do pierwszej miejscowości. Rzuca mi się w oko, że są tu dwujęzyczne nazwy na tabliczkach - zarówno słowackie jak i ukraińskie, zapisane cyrylicą. Widocznie mieszka tu spora mniejszość posługująca się tym alfabetem. 

Słowackie miejscowości nie są jakieś przesadnie piękne, choć są też na ogół większe niż to co można spotkać w polskich Bieszczadach. Sama droga za to jest bardzo ładna, prowadzi cały czas lekko w dół wielką i szeroką doliną. Przed nami pojawia się w końcu pierwsze większe miasto - Humenné. Jest to typowa miejscowość przemysłowa z czasów Czechosłowacji. Pośród uroczych gór i pięknej przyrody stoi kilkadziesiąt bloków z wielkiej płyty, a dookoła są jakieś stare i częściowo już nie działające fabryki. Wygląda to niezbyt zachęcająco, ale tak w sumie wygląda większość słowackich miejscowości. Kraj jest dość biedny, do dziś próbuje zmienić się po rozpadzie Czechosłowacji i dawny styl budowania widać na każdym kroku. A nieopłacalny ciężki przemysł z epoki socjalizmu stanowi dodatkowe obciążenie dla państwa. 

Mijamy kolejne smutne blokowisko jakim są Michalovce. Za nami pozostały już Karpaty, których szczyty rysują się błękitnymi sylwetkami na horyzoncie. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów i dotrzemy do granicy Węgier. Pod sam koniec okazuje się, że główna droga jest w przebudowie i jedziemy objazdem przez jakieś wsie i lokalne niewielkie pasmo górskie. W końcu wracamy na trasę i przed nami ukazuje się Slovenské Nové Mesto widoczne na tle węgierskich gór. Jest to miasto graniczne, jego większa część jest już po drugiej stronie granicy i nosi nazwę Sátoraljaújhely. 

 

 

Skręcamy w prawo, pokonujemy most i przekraczamy granicę. Zatrzymuję się by zrobić zdjęcie tabliczki powitalnej Sátoraljaújhely. Kto oglądał "C.K. Dezerterów" wie, że to właśnie tu rozgrywała się akcja pierwszej części filmu. Naprawdę jednak sceny były kręcone w Modlinie, w Budapeszcie i Vácu. Samo miasto jest dość stare i pięknie położone.  

 


 

Zatrzymujemy się na pobliskiej stacji benzynowej, gdzie kupuję winietę na węgierskie autostrady. Udaje mi się jakoś dogadać ze sprzedawcą, choć nie jest to najłatwiejsze. Z pomocą przychodzi mi Ola, która zna język węgierski, choć od lat go nie używała i też ma pewne problemy. Winieta kosztuje 3500 HUF (ok. 45 zł) i jest ważna 10 dni. Jest to winieta elektroniczna, więc tylko podaje się numer rejestracyjny, a system kamer na autostradach załatwia resztę. To o wiele lepsze rozwiązanie niż poronione bramki jak w Polsce, które generują ogromne korki. 

Jedziemy dalej na zachód. Prowincja Węgier w jakiej się obecnie znajdujemy to Tokaj. Słynie ona z produkcji wina i rzeczywiście - całe okoliczne wzgórza porastają plantacje winorośli. Są tu nawet jakieś lokalne muzea winiarstwa. Docieramy do miejscowości Szerencs, gdzie robimy krótką przerwę na zakupy i jakiś posiłek. Obok jest ciekawy kościół, a na kamieniu przed nim zapisany dekalog. Orientuję się, że to przykazania jedynie po tym że jest ich 10, a numery 5, 6, 7 i 8 zaczynają się od słowa "ne". 

 


 

Robi się coraz goręcej, temperatura przekracza 30 stopni. Na szczęście my dziś głównie jedziemy i nie wychodzimy na zewnątrz. Kawałek dalej pod Miszkolcem wjeżdżamy na autostradę w kierunku Budapesztu. Ruch jest dość umiarkowany, a sama droga bardzo dobrej jakości. Po prawej stronie widać góry Matra, a także najwyższy szczyt Węgier - Kékes. Przed nami niebo robi się coraz bardziej zachmurzone, coraz ciemniejsze. Gdy dojeżdżamy do obwodnicy Budapesztu zaczyna lać i temperatura momentalnie spada o 10 stopni.

Objeżdżamy węgierską stolicę od południa i kierujemy się w stronę Balatonu. To największe jezioro środkowej Europy, dla Węgier pełniące rolę morza, jeśli chodzi o wypoczynek i turystykę. Ruch jest coraz większy, choć jest niedzielne popołudnie. W drugą stronę jednak na autostradzie są niemal korki, prawie jak w Polsce w czasie weekendowych powrotów znad Bałtyku. Skręcam za miastem Székesfehérvár w prawo na drogę ekspresową. Docieramy na wschodni kraniec Balatonu. Zaskakuje nas spora liczba wzgórz po północnej stronie jeziora. Wygląda to niemal jak Riwiera Francuska. Na stokach opadających w stronę wody rozlokowały się spore miejscowości z ogromną liczbą hoteli, willi i kempingów. Wokół jeziora jest też bardzo fajna trasa rowerowa. Ruch jest duży, ale i tak ciągły teren zabudowany wymusza wolną jazdę. 

W miejscowości Balatonfüred podjeżdżamy pod jeden z kempingów. Chcemy zobaczyć jak wygląda baza noclegowa. Kemping to turystyczny moloch, na wiele tysięcy miejsc. Ma własne sklepy, własne restauracje i własną dyskotekę. Ma nawet osobne strefy dla ludzi z psami i bez psów. Całość jest bardzo zatłoczona i choć miejsca są, to nie wygląda to zachęcająco. Idziemy nad samo jezioro by zrobić kilka zdjęć. Okazuje się, że do wody podejść nie można bo niedawno ktoś utonął i ratownicy poszukują zwłok... 

 

 

Z ulgą wracamy do samochodu i ruszamy dalej na zachód, na półwysep Tihany. Jest to jedyny taki większy fragment lądu wcinający się w Balaton. W dodatku jest dość górzysty i malowniczy. Objeżdżamy go dookoła, ale tu nie ma żadnego kempingu, są tylko dość ekskluzywne mariny. Wydaje się jednak, że największe centrum turystyczne nad Balatonem już się kończy i dalej będzie już spokojniej. Kilka kilometrów dalej w miejscowości Balatonakali znajdujemy kolejny kemping. Jest duży, jak chyba każdy kemping w okolicy, ale znacznie bardziej kameralny niż to co widzieliśmy wcześniej. Decydujemy się zostać, obsługa wyznacza nam miejsce dosłownie 10 m od wody jeziora. Mamy wydzielony żywopłotem przedział, gdzie spokojnie mieści się samochód i nasze dwa namioty. Blisko jest też turystyczna wiata. 

 

 

Pora na mały spacer po okolicy. Mamy ochotę zjeść znane węgierskie danie - langosza. Niestety nie mają go w knajpce przed kempingiem, a w knajpce na kempingu mają jakąś awarię i mogą zaoferować naleśniki. Dobre i to. Okazuje się jednak, że naleśnik jest pojedynczy i trudno się nim najeść. Dopychamy się czymś z naszych zapasów. Gdy idę z Michałem do pobliskiego sklepu kupić jakieś węgierskie piwo, spotykamy Polkę, z którą chwilę rozmawiamy. Jak się okazuje mieszka tu już od wielu lat i dziwi się, że jeszcze nigdy nie byliśmy nad Balatonem. Wracamy na nasz kemping. Wieczór mija na rozmowach, ale cały dzień dał solidnie w kość, więc kładziemy się dość wcześnie spać. Tuż obok kempingu przebiega linia kolejowa, która wiedzie wzdłuż całego jeziora, ale liczymy na to, że w nocy nie będzie jeździło nią zbyt wiele pociągów.

 

Wstaję o 6 rano sam z siebie, nie jest potrzebny budzik. Jest na niebie nieco chmur, ale już po chwili ukazuje się nad nimi słońce. Idę na mały spacer, zrobić kilka zdjęć węgierskiego morza. Pora budzić resztę. Po śniadaniu Ola i Michał też idą nad wodę zrobić małą sesję fotograficzną. Udaje im się nawet spotkać pływającego węża! Zwijamy namioty, pakujemy się. Głównym celem dzisiejszego dnia jest zwiedzanie Budapesztu.

 


 

Jedziemy dłuższą chwilę wzdłuż turystycznej riwiery nad Balatonem. Ruch jest o wiele mniejszy niż wczoraj po południu, ale i tak trzeba jechać powoli. W końcu docieramy do autostrady i można przyspieszyć. Zresztą to tylko około 100 km, więc po godzinie docieramy do przedmieść węgierskiej stolicy. Jest położona bardzo malowniczo, jej zachodnia część, czyli Buda, leży na górzystym terenie. Po drugiej stronie Dunaju jest Peszt, który jest znacznie bardziej płaski. My właśnie dojeżdżamy do Budy, więc widoki są bardzo ładne. 

Planowałem zostawić samochód na którymś z parkingów P+R w okolicy dworca Kelenföld. Jednak przejeżdżam wjazd na parkingi, gdzieś dalej zatrzymuję się i szukam w nawigacji czegoś sensownego. Jest coś, ale pod drugiej stronie. Muszę zjechać z dwupasmówki, zawrócić, wjechać na nią z powrotem i zaraz zjechać w bok. Okazuje się, że to parking przed hotelem, ale w okolicy można po prostu parkować w zatoczkach na ulicy, nic to nie kosztuje, a wolnych miejsc jest sporo. W dodatku samochód stoi w cieniu. Idealnie, choć miejsce znalazło się całkiem przypadkiem. Bierzemy plecaki, wodę i aparaty i ruszamy piechotą na dworzec, gdzie zaczyna się też linia metra M4. Budapeszt ma obecnie 4 linie metra i kilka lini naziemnych pociągów połączonych w jeden sprawny system komunikacyjny. Gdy byłem tu w roku 2013, to lini M4 jeszcze nie było. 

Kupujemy bilet grupowy. To najsensowniejsze i najtańsze rozwiązanie jeśli poruszamy się w cztery osoby. Wsiadamy w podziemną kolejkę i jedziemy kilka stacji, by wysiąść w okolicy wzgórza Gellerta. To bardzo znane miejsce, wspaniały punkt widokowy na Budapeszt. Czeka nas jednak spore podejście, bo wzgórze ma ponad 100 m wysokości. W koszmarnym upale nie jest to przyjemne, choć idzie się przez całkiem ładny park. Docieramy w końcu na szczyt, ale moja koszulka wygląda tak, jakby mnie ktoś oblał wodą. Jest ponad 30 stopni i bardzo duża wilgotność, niemal jak w tropiku. Na szczycie chwilę odpoczywamy i robimy kilka zdjęć.

 





 

Schodzimy na północną stronę wzgórza. Ścieżki tworzą tu istny labirynt i trzeba zerknąć na mapkę w telefonie, by znaleźć najkrótszą drogę w dół. Buda jest dla mnie ładniejszą i ciekawszą częścią Budapesztu, choć znacznie bardziej wymagającą kondycyjnie, bo niemal nie ma tu płaskich fragmentów. Idziemy wąskimi uliczkami pod zamek, ale omijamy go, kierując się w stronę kościoła św. Macieja i Baszty Rybackiej. Podchodzimy stromymi schodkami i znów możemy podziwiać panoramę Pesztu, w której na pierwszym planie wybija się niesamowity budynek Parlamentu.

 






 

Jesteśmy coraz bardziej głodni. Pamiętam, że w tej okolicy była jadłodajnia w stylu bistro, gdzie można była zjeść tanio i dobrze. Niestety rynek jest w jakiejś przebudowie, a lokalu albo nie ma, albo moja pamięć mnie zawodzi i już nie umiem do niego trafić. Idziemy przez starą część Budy, chyba w ogóle najstarszą część całego miasta. Zadziwia znikoma ilość turystów. Dochodzimy do Parku Europa, gdzie są drzewa, z których każde nosi nazwę jakiejś europejskiej stolicy. Wreszcie schodzimy nad sam Dunaj. Tu też rozglądamy się za lokalem, gdzie można zjeść langosza, który uparcie chodzi nam po głowach. Nic takiego jednak nie ma. Wsiadamy więc w metro i jedziemy na drugą stronę rzeki, na Deák Ferenc tér - jeden z głównych placów Pesztu. Ta część miasta jest o wiele bardziej nowoczesna, choć i tu nie brakuje stylowych kamienic. 

Idziemy teraz na południe przez Váci utca. To centralny deptak Budapesztu, tu są zlokalizowane hotele, knajpki i drogie sklepy. Tu są też liczne teatry i ekskluzywne restauracje. Podchodzi do nas człowiek, który wyławia potencjalnych klientów do jednej z knajpek. Okazuje się, że mają tam langosze, ceny są przystępne i dostajemy jeszcze 10% zniżki. Już się nie zastanawiamy, tylko idziemy wraz z nim w jedną z bocznych ulic. Knajpka jest niezbyt wielka, rodzinna, ale bardzo fajna. Obsługa też jest bardzo miła. Zamawiamy langosze i coś do picia. Po dłuższej chwili mamy nasze upragnione węgierskie danie. Są nieco inne niż te które miałem okazję dotąd jeść, ale też są bardzo dobre. 



 

Po uregulowaniu rachunku idziemy na południe. Ola chce jeszcze zajść do księgarni, kupić jakąś węgierską książkę, by sobie nieco przypomnieć język. Trafiamy w końcu do antykwariatu. Upał jednak nie odpuszcza, jesteśmy coraz mocniej zmęczeni długim spacerem. Przechodzimy nad Dunaj, robimy kilka zdjęć, ale uznajemy, że pora już wracać do samochodu. Jest tu stacja metra lini M4, więc zjeżdżamy do podziemi i po kilkunastu minutach docieramy do dworca Kelenföld. Jeszcze dłuższa chwila marszu i wsiadamy do samochodu. Rzeczywiście nie nagrzał się jakoś zbytnio, a gdy włączam klimatyzację wreszcie oddychamy z ulgą. 

Postanawiam jechać na północ od Budapesztu, w rejon przełomu i zakola Dunaju. To piękna okolica, a w dodatku na mapie jest kilka kempingów. Jednak nawigacja uparcie kieruje mnie najkrótszą trasą przez sam środek miasta. Nie mam zamiaru tam się pchać w godzinach szczytu, więc ignorując ciągłe "zawróć jeśli to możliwe" wyjeżdżam tą samą autostradą, którą wjechaliśmy tu z rana. Kieruję się na Gyor, czyli w stronę zachodnią. Potem odbiję gdzieś na północ i może nadłożę kilka kilometrów, ale nie będę musiał jechać przez budapesztańskie korki. 

Na zachodzie niebo robi się granatowe. To nie lokalna burza, to coś znacznie większego. Wygląda to jak formujący się potężny front. Liczę, że uda się dotrzeć na kemping zanim to nadciągnie, albo że może jakoś przejdzie bokiem. Ustawiam w nawigacji jeden z kempingów nad Dunajem. Kierujemy się lokalnymi drogami na zachód od Budapesztu. Teren jest zaskakująco górzysty, a drogi bardzo kręte. W końcu docieramy do miejscowości Esztergom (Ostrzygom) i kierujemy się na wschód wzdłuż rzeki. Po kilkunastu kilometrach docieramy do Dömös, gdzie jest bardzo ładny i niezbyt zatłoczony kemping. Zdecydowanie bardziej podoba nam się niż ten nad Balatonem. Szybko rozbijamy namioty, bo zapowiada się, że burza jednak do nas dotrze. Gdy idę z Michałem do wsi do sklepu, na niebie pojawiają się pierwsze błyskawice. Sklep okazuje się wyjątkowo czynny godzinę krócej, więc wracamy z pustymi rekami.

 


 

Na kempingu jest lokalna knajpka. Idziemy tam na kolację, złożoną głównie z frytek i piwa. Na zewnątrz zaczyna się silny wiatr, a potem na ziemię spadają potoki deszczu. Wreszcie pora dotrzeć do namiotów. Robimy to biegiem, ale i tak jesteśmy cali mokrzy. Liczę, że do rana nieco przejdzie, ale zerknięcie na mapy pogody powoduje, że mina mi rzednie - burzowy front przetacza się przez pół Europy i jest bardzo rozległy.


Noc mija pod znakiem okropnej ulewy. Deszcz wali w namiot tak, jakby ktoś lał wodę z prysznica. Jednak namiot wytrzymuje i nic do środka nie cieknie. Robi się też o wiele chłodniej i w sumie śpi się dość komfortowo. Gdy rozpinam namiot okazuje się, że miejscami wychodzi słońce, a okoliczne góry są skąpane w fantazyjnych mgłach. Idę nawet nad sam Dunaj, by zrobić kilka zdjęć.

 



 

Po powrocie jemy śniadanie i zaczynamy pakowanie. Trzeba jak najbardziej podsuszyć namioty, ale jednocześnie pogoda jest bardzo niepewna, bo ciągle przemieszczają się chmury i w każdej chwili może spaść nowy deszcz. W końcu jesteśmy spakowani. Pora ruszać, choć piękne miejsce zachęca do pozostania. Dzwonię jeszcze do cioci do Zakopanego i pytam czy da radę dziś przenocować naszą czwórkę, gdyby pogoda uległa załamaniu. Tak, jest wolny pokój, więc mamy jedno zmartwienie mniej. W sąsiedniej wsi robimy jeszcze ostatnie zakupy węgierskich specjałów i w Esztergom przejeżdżamy mostem przez Dunaj. To kolejne miasto, podzielone między Węgry i Słowację. Kierujemy się na północ, mijając stare uliczki. 

Słowacja wygląda znacznie biedniej niż Węgry, a rejon w którym jesteśmy już w szczególności. Jakieś walące się budynki, jakieś opuszczone fabryki. Nic atrakcyjnego. Znów zaczynają się brzydkie i szare blokowiska. Na jakiejś stacji benzynowej zatrzymuję się, by kupić winietkę na słowackie autostrady. Podobnie jak na Węgrzech najtańsza jest na 10 dni i kosztuje 10 euro. I podobnie jak na Węgrzech jest to winieta elektroniczna, a systemy kamer nad drogami odczytują tablice rejestracyjne i sprawdzają je w głównej bazie danych. 

W pewnym momencie przed nami wyłania się osiem wysokich chłodni kominowych i dwa małe kominy. Na pierwszy rzut oka to jakaś duża elektrownia, ale brak komina sugeruje że to elektrownia atomowa. Rzeczywiście, to EJ Mochovce. Wydawałoby się, że w okolicy takiego zakładu będzie wszystko bogatsze i bardziej zadbane, ale mam wrażenie że jest tu chyba nawet biedniej i bardziej obskurnie niż na południu kraju. W końcu wjeżdżamy na autostradę. To raczej droga ekspresowa, ale również jest płatna. Prowadzi przez całkiem spore góry i jazda jest bardzo ładna widokowo. Jednak po kilkudziesięciu kilometrach zjeżdżamy z niej i skręcamy w zwykłą drogę prowadzącą do miasta Martin.

Droga wiedzie przez jeszcze ładniejsze góry i momentami jest niemal alpejska. Choć jest dość wąsko, to jadą nią całe kolumny TIR-ów, które dość mocno zwalniają na podjazdach. W końcu przejeżdżamy na drugą stronę gór i zjeżdżamy w dół, w rozległą kotlinę. Po prawej stronie widać pasmo Wielkiej Fatry skryte już w chmurach. Po prawej i przed nami Mała Fatra, której szczyty są całkowicie zachmurzone i widać, że tam bardzo mocno pada. A nasz cel wycieczki znajduje się właśnie w Małej Fatrze... no cóż, to jeszcze ponad 50 km, liczymy że ominiemy ten deszcz. Wygląda w ogóle na to, że dogoniliśmy burzowy front, który tak nas zmoczył w nocy. 

Za Martinem droga jest jeszcze bardziej górska i jeszcze bardziej przypomina drogi Norwegii lub Alp. Jest tu znów odcinek autostrady, która wiedzie do Popradu, ale po kilku kilometrach skręcamy z niej, kierując się na Dolny Kubin. Droga przecina pasmo Małej Fatry, skręcamy w stronę Terchovej. Trasa prowadzi wąską i malowniczą doliną, w naszej części Europy jest naprawdę mało równie pięknych górskich dróg. Są tu też całkiem spore i strome podjazdy. W końcu docieramy do parkingu, który kosztuje 5 euro.

 

 

Rozpoczyna się tu szlak do jednego z najczęściej odwiedzanych miejsc Małej Fatry - wąwozu Jánošíkove Diery. Można też iść dalej i zdobyć Mały i Wielki Rozsutec - wspaniałe dolomitowe góry, gdzie jest już trochę trudności porównywalnych z Tatrami Wysokimi. My jednak mamy w planach tylko sam wąwóz. Jest w nim również masa drabin i łańcuchów i dla ludzi z lękiem wysokości może to być szlak trudny.

Okazuje się jednak, że Ola nadal odczuwa dolegliwości z kontuzjowaną jeszcze w Bieszczadach nogą. Michał zostaje z nią, chcą tylko kawałek wejść w dolinkę. Ja i Flo ruszamy szybkim krokiem przed siebie. Po kilkuset metrach zwykła dolinka zmienia się w niesamowity, wąski wąwóz o pionowych ścianach. Taki Wąwóz Kraków, ale 20 razy większy. Miejsce jest super, aż zapiera dech w piersiach. Jakoś nigdy nie zajechałem w Małą Fatrę i teraz widzę jak wiele straciłem. Pokonujemy kolejne drabinki i wychodzimy w końcu na leśną ścieżkę. A to dopiero tzw. Dolne Diery, wyżej jest podobny wąwóz. 

 






 

Nagle słyszę wyraźny grzmot. Niepewna pogoda daje o sobie znać - nadciąga burza. Potem grzmi już raz po raz. Odpuszczamy Górne Diery i ścieżką na dnie dolinki wracamy do początku wąwozu. Na ostatnim etapie zaczyna padać, a gdy docieramy do samochodu leje już jak z cebra. Wczorajszy front burzowy doszedł teraz do północnej Słowacji. Ruszam w drogę powrotną, by dotrzeć do szosy prowadzącej na Dolny Kubin. Ulewa jest coraz silniejsza, widoków nie ma już żadnych. Momentami pada tak mocno, że wycieraczki ledwie nadążają zbierać wodę. 

Dolny Kubin to również typowe "czechosłowackie" blokowisko w otoczeniu pięknych gór. Za miastem skręcamy w prawo, w stronę przejścia granicznego w Chochołowie. Tu deszcz wreszcie się kończy, a właściwie to my wyjeżdżamy z jego zasięgu. Jeszcze kilkanaście minut jazdy i jesteśmy w Zakopanem. Nie pada, ale wyraźnie czuć, że coś wisi w powietrzu.

 

 

Idziemy na kolację do pobliskiej knajpki. Wreszcie rozwieszamy w cieple wilgotne rzeczy. To pierwsza noc pod dachem i w łóżku, więc nieco inny komfort niż w namiocie. W nocy załamanie pogody przychodzi z całą mocą - w dach walą potoki deszczu, grzmi i błyska się. Całe szczęście, że nie śpimy dziś na polu namiotowym...


Poranek jest niespieszny, dziś nie trzeba zwijać namiotów i można komfortowo zjeść śniadanie przy stole. Na zewnątrz cały czas pada, więc samo pakowanie samochodu przebiega taśmowo - ja ładuję, a pozostali podają mi kolejne rzeczy. O 9 rano ruszamy w drogę. Chcemy dotrzeć w Sudety, więc możemy jechać albo po stronie Słowacji i Czech, albo po stronie polskiej. Wybieram drugi wariant, bo jest mi doskonale znany, nie muszę posiłkować się nawigacją, a poza tym prowadzi w dużej mierze autostradami. Do przejechania jest ponad 400 km, więc zajmie to wiele godzin. 

Na Zakopiance panuje duży ruch mimo wczesnej godziny. Rozbudowa drogi też nie sprzyja płynnej jeździe. Co gorsza leje strasznie i momentami widoczność spada do 100 m. Nieco ładniej robi się dopiero przed Krakowem. Tu z kolei stoimy dobre 15 minut, by wjechać na krakowską obwodnicę. Autostrada A4 pod Krakowem to koszmar, jest w wiecznym remoncie i jest wiecznie zakorkowana. Na płatnym odcinku za Balicami również są odcinki remontowane. Ile razy w życiu jechałem tym odcinkiem, a jechałem bardzo wiele razy - zawsze był tu jakiś remont. Nawet 20 lat temu był, tuż po oddaniu tej drogi do użytku! W tym czasie można by wybudować trzy takie autostrady. 

Na wysokości aglomeracji górnośląskiej A4 staje się drogą z prawdziwego zdarzenia - wiele pasów, wydzielone pasy do skrętu i ruchu lokalnego. Zupełnie inna jakość. Ale też inne lata powstania tego odcinka. Mijamy największy polski węzeł autostradowy pod Gliwicami i jedziemy dalej w stronę Opola i Wrocławia. Tu znów pojawiają się remonty, a przed samym Wrocławiem korek przed bramkami. W drugą stronę korek przed bramkami ma wiele kilometrów! Kto i po co wymyślił taki system? Jakoś na Słowacji czy na Węgrzech można stosować winiety i działa to bardzo dobrze, a ruch jest płynny.

 

 

Za Wrocławiem zaczyna się droga, która pamięta jeszcze czasy II wojny światowej. To niby dalej autostrada, ale nie spełnia żadnych norm dotyczących współczesnych autostrad. Jest tu nawet ograniczenie do 110 km/h, czyli mniej niż na drogach ekspresowych. No ale nie ma tu nawet pasów awaryjnych. Na szczęście jedziemy tylko kawałek i w Kostomłotach skręcamy w stronę Karkonoszy. 

Dziś jednak nie kierujemy się w same Karkonosze, a w sąsiednie, znacznie skromniejsze pasmo górskie - Rudawy Janowickie. Byłem tam tylko raz w życiu, były to okolice roku 1990, a ja byłem na koloniach w Kowarach. Pamiętam to jak przez mgłę, bardziej tylko takie pojedyncze obrazy. Pamiętam sporą ilość ciekawych skałek i to właściwie wszystko. Chcemy dotrzeć do lokalnej atrakcji turystycznej, jaką są kolorowe jeziorka w okolicy Marciszowa. Na szczęście burze pozostały za nami i gdy docieramy na miejsce, to robi się nawet słonecznie. No i jest znacznie chłodniej niż w poprzednie dni. 

Od parkingu prowadzi w górę droga, gdzie rozpoczyna się Rudawski Park Krajobrazowy. Wkrótce docieramy nad pierwszy ze stawów - Żółte Jeziorko. Rzeczywiście ma żółtą barwę, ale nie wiemy czy z powodu zanieczyszczenia jakimiś związkami chemicznymi, czy po prostu woda jest brudna i zamulona. Jeziorko nie jest jakieś imponujące, po prostu zagłębienie w ziemi wypełnione brudną wodą. To zresztą jakieś byłe wyrobisko górnicze. Kawałek dalej jest dość ciekawa skała i przelotowa niska jaskinia.

 


 

Kolejny stawek jest nieco wyżej, jest to Purpurowe Jeziorko i jest już znacznie ładniejsze, a woda ma rzeczywiście czerwone zabarwienie. Widać go też bardziej z góry i wygląda efektowniej. Wyżej jest skalne urwisko i ścieżka, która prowadzi przez ładny las, a za nimi byłe górnicze sztolnie.

 




Nieco wyżej jest kolejny, chyba najładniejszy staw - Błękitne Jeziorko. Woda ma lazurowe zabarwienie, a otoczenie stawu jest bardzo ładne. Jest on chyba też największy ze wszystkich. Zastanawiamy się czy iść nad czwarte, Zielone Jeziorko. jednak jak czytamy jest ono najmniejsze i często zanika, a w dodatku to kawałek do przejścia. Ola narzeka na kontuzjowaną stopę, więc ostatni staw odpuszczamy.

 



 

Wracając zastanawiamy się nad dalszym planem. Jutro mamy zwiedzać czeskie skalne miasta, więc wypada znaleźć kemping lub nocleg w okolicy Kudowy. To popularny rejon turystyczny i nie powinno być problemów. Kontuzja koleżanki uniemożliwia większe spacery po górach, więc uznajemy że choć nasza wyprawa miała trwać do piątku, to jednak skrócimy ją o jeden dzień. Jutro z rana zwiedzimy skalne miasta i ruszymy już bezpośrednio do Warszawy. Znajdujemy przez internet nocleg w okolicy Kudowy i rezerwujemy go.

Postanawiam jechać do Kudowy przez Czechy. To najkrótsza droga. Na mapie wydaje się też o wiele lepsza niż polskie. Ruszamy na południe i przekraczamy granicę w Lubawce. Ten rejon Czech jest bardzo ładny, okoliczne wsie są zadbane i widać, że żyją z turystyki. Za miastem Trutnov kieruję się na Nachod. Jednak główna droga okazuje się być w remoncie i są wyznaczone objazdy lokalnymi drogami. Dzięki temu trasa jest bardzo krajobrazowa, prowadząc przez malownicze górskie łąki, miasteczka i głębokie doliny. Jednak mimo pozornej bliskości okazuje się długa czasowo. W końcu docieramy do Nachodu. Są tu - a jakże - blokowiska w pięknych górach, ale całość wygląda o wiele lepiej niż na Słowacji. Nachod zresztą znam, byłem w tym miasteczku kilka razy, choć ostatnio wiele lat temu. Zajeżdżamy jeszcze do centrum handlowego, a potem przekraczamy granicę. Mijamy Kudowę i w pobliskim Jeleniowie docieramy do miejsca naszego noclegu.

Nocleg okazuje się strzałem w dziesiątkę. Dostajemy za niezbyt wygórowaną cenę bardzo ładny i nowy pokój. Jest tu wręcz komfortowo. Jedynie położenie pensjonatu blisko głównej drogi sprawia, że słychać przejeżdżające ciężarówki, no ale można to znieść. Wieczór mija przy czeskim piwie, ale kładziemy się w końcu spać. Rano czeka nas wczesna pobudka.


To już ostatni dzień naszego wyjazdu. Decyzja by zwiedzać skalne miasta dziś okazała się słuszną - za oknem świeci słońce, ale jest dość chłodno i zapowiada się piękny dzień. Wstajemy wcześnie, by dotrzeć do Adršpach zanim parkingi wypełnią się samochodami. To wielka atrakcja turystyczna i boję się, że później będą już kłopoty z zaparkowaniem. Ruszamy znów przez Nachod, ale jedziemy inną drogą niż wczoraj. Jest wąska, kręta i bardzo ładna, prowadząc przez malowniczo położone miejscowości. Tablice informują też, że droga do drugiego skalnego miasta w Teplicach jest zamknięta z powodu remontu. No cóż, można tam przejść piechotą, ale to spory kawałek i być może wystarczy nam Adrszpaskie Skalne Miasto. Po 40 minutach jazdy docieramy na wielki parking. Jednak już w połowie jest wypełniony samochodami, a turystów są całe tłumy. Jest tu ponadto stacja kolejowa, a z pociągów wychodzi drugie tyle zwiedzających. Ustawiamy się w sporej kolejce do kas biletowych, ale na szczęście idzie to sprawnie i szybko. Dostajemy mapkę całej turystycznej trasy.

 


Już pierwsze kroki w skalnym mieście zapowiadają to co będzie dalej. Wokoło są pionowe skalne ostańce, tworzące niepowtarzalny klimat. Idziemy na wschód, nad piękne jeziorko otoczone skałami. To podobno zalany kamieniołom, ale wygląda jak cud natury. Obchodzimy całość wokół, robimy wiele zdjęć. Wracamy do głównej ścieżki i ruszamy do właściwego skalnego miasta. 

 



 

To co jest dalej przyprawia o zawrót głowy. Ciężko opisać każdy punkt trasy, bo jest to po prostu miejsce bajkowe i niezwykłe. Skały mają po kilkadziesiąt metrów wysokości, tworzą pionowe ściany, maczugi, niezwykłe strzeliste formy. Wiele z nich ma swoje nazwy jak np. Krzesło, Głowa Cukru, Słoniowy Rynek, Kochankowie czy Starosta i Starościna. Szlak ma sporo fragmentów, które niemal przeciskają się pomiędzy ścianami. Idą co prawda tłumy ludzi i ciężko zrobić takie zdjęcie, by nie było na nim nikogo, ale momentami się to udaje. 

 

















 

Szlak jest niemal płaski, ale na końcu skalnego miasta trzeba podejść kawałek w górę. Tu jest kolejna kasa i ogromna kolejka. To dodatkowa atrakcja - krótki rejs z flisakami po jeziorku ulokowanym pomiędzy skałami. W dodatku wyżej trzeba podejść bardzo wąskimi schodkami - tu chyba nie istnieje coś takiego jak dystans społeczny w dobie pandemii.

 


 

Obchodzimy to miejsce innym szlakiem. Trzeba pokonać wiele stopni w górę, a potem również sporo w dół. To niby koniec jeziorka, a szlak prowadzi dalej, do Teplickiego Skalnego Miasta. Odpuszczamy jednak. Powrót na parking prowadzi inną trasą, również pełną atrakcji. Wracamy do kasy gdzie płaci się za rejsy i ruszamy w górę kolejnymi wąskimi schodkami. Tu już nie da się iść szybko, bo wąska i stroma trasa oraz tłumy ludzi skutecznie spowalniają marsz. Tworzą się nawet zatory! No ale otoczenie jest tak piękne i tak niezwykłe, że nie jest zbyt to irytujące. W pewnym momencie ukazują się Kochankowie oraz trzy skalne kolumny - widok jak z obrazka. Dalej ścieżka prowadzi ostro w dół i znów staje się szeroka i wygodna. 

 








 

Trasa powoli kończy się, dochodzimy do parkingu w otoczeniu już nieco mniej efektownych, ale i tak pięknych skał. Wycieczka okazała się chyba najbardziej efektowną w czasie całego wyjazdu, a pogoda dopisała wyjątkowo. Nawet te tłumy jakoś nie irytowały. Spacer był też całkiem długi, bo ok. 7,5 km. 

 

 

Pora jechać. Płacimy 150 koron za parking i ruszamy. Kierujemy się lokalnymi drogami do Trutnova. Są tu serpentyny jak w Alpach! Takiej drogi w Górach Stołowych doprawdy się nie spodziewałem. W samym Trutnovie też lokalna ciekawostka - są tu dwa wiadukty kolejowe krzyżujące się na dwóch wysokościach ponad drogą. Dość rzadko spotykana rzecz. Kieruję się do granicy w Lubawce i wkrótce jesteśmy w Polsce. Mijamy Kamienną Górę i Bolków, jedziemy w stronę Wrocławia. Moją uwagę przykuwają widoczne w lusterku Karkonosze. Widać je nawet gdy dojeżdżamy do autostrady A4 w Kostomłotach! Aż żałuję, że się nie zatrzymałem i nie zrobiłem zdjęcia, bo przejrzystość powietrza jest doskonała. 

Dalsza droga to już nudna jazda w stronę Warszawy. Jednak chce zobaczyć jeszcze jedno miejsce. Miejsce mało znane, ale uważam, że każdy podróżnik powinien choć raz tam trafić. W okolicy Wieruszowa zjeżdżam z S8 i kieruję się lokalnymi drogami do wsi Głuszyna. Jeszcze kawałek szutrową drogą i... jesteśmy!

 



 

Nie wiem skąd taka nazwa, ale niewątpliwie fajnie prezentuje się na zdjęciach. No i jest się czym pochwalić przed znajomymi ;) Robimy kilka zdjęć i ruszamy z powrotem do S8 i już bez dalszych przygód docieramy około 21 do Warszawy. 

Zamknęliśmy samochodową pętlę przez kraje Grupy Wyszehradzkiej. Pokonaliśmy 2850 km, co może nie jest wielkim dystansem, ale tak czy siak to kawałek drogi. Wyjazd był tani i budżetowy, ale i tak dwa razy spaliśmy pod dachem. Osiem dni podróży pozwoliło na zobaczenie mnóstwa ciekawych miejsc, z których większość jest w bezpośredniej bliskości polskich granic albo i w samej Polsce. Nie trzeba za każdym razem docierać na rzeczywiste końce świata, jak robiłem to w czasie skandynawskich wypraw, by zobaczyć niezwykłe miejsca i przeżyć fajne przygody. 

 

 

Mapka naszej trasy z zaznaczonymi miejscami noclegów. W Bieszczadach jednak byliśmy aż trzy noce i dopiero później ruszyliśmy dalej w trasę. Poznałem trochę nowych górskich szlaków i nowych miejsc w Karpatach. A także przekonałem się, że jest dużo nieodkrytych rejonów, w które chętnie wrócę by zwiedzić je dokładniej.