piątek, 30 kwietnia 2021

Rowerowe podsumowanie kwietnia

Kwiecień 2021 roku był dość nietypowy. Wiosna nie może nadejść, cały czas jest wietrznie i zimno, momentami nawet padał śnieg! Ciężko było to pogodzić z dłuższymi wycieczkami rowerowymi, ale już powoli się rozpędzam i wchodzę w sezon. Wiele osób powie "sezon trwa cały rok" i jest to szczera prawda, ale jednak długie, kilkunastogodzinne trasy milej pokonuje się latem niż zimą. Wśród wielu krótkich tras, które wymusiła pogoda, udało się jednak zrobić kilka dłuższych, w tym dwie ponad 100 km.

Jeździłem ogólnie raczej w okolicy domu i samej Warszawy, ale jedna z moich tras była nieco bardziej wymagająca i zdecydowanie ładniejsza - objechałem dookoła najwyższe pasmo Gór Świętokrzyskich, czyli Łysogóry. Mimo niesprzyjających warunków pogodowych łącznie pokonałem w kwietniu ponad 500 km.


Standardowo wrzucam mapkę (w tym wypadku mapki) tras powyżej 30 km. Liczę że maj będzie już cieplejszym miesiącem i zwiększy możliwości pokonywania długich i ładnych tras.

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Rowerowy weekend - Góry Świętokrzyskie i warszawskie ciekawostki

Mam pierwszy od nieskończenie długiego czasu wolny weekend. Zarezerwowałam go sobie specjalnie na tydzień przed majówką, by wybrać się na spływ kajakowy i uniknąć ludzi. Niestety pogoda zapowiada się taka sobie, a wchodzenie do lodowatej wody, spanie w namiocie przy zerze stopni i przenikliwym wietrze dla mnie może jest jeszcze akceptowalne, ale dla Madzi i Flo niezbyt. Ustalamy więc, że w sobotę mogę sobie zrobić całodniowy wypad rowerowy, a w niedzielę wyskoczymy na kilkugodzinny spływ na Wkrę. 

Postanawiam wykorzystać sobotę na nieco ambitniejszą i ładną widokowo trasę w rejonie, którego jakoś nigdy dotąd nie eksplorowałem - w Górach Świętokrzyskich. Znam go raczej tylko ze szkolnych podręczników i z przejazdów samochodem. Góry są to raczej tylko z nazwy, ja bym określił je jako większe wzgórza. Najwyższe szczyty jednak wyczerpują geograficzną definicję góry, wznosząc się ponad 300 m nad otaczające je doliny. Zamierzam objechać dookoła najbardziej chyba znane i najwyższe pasmo Łysogór, po drodze zwiedzając kilka ciekawiących mnie miejsc. Planowana trasa liczy około 140 km, a moim miejscem startu jest parking przy Dębie Bartku, w Zagnańsku. 

Pakuję się o 6 rano. Jest lodowato, muszę skrobać szyby w samochodzie. Dzień zapowiada się jednak bardzo słonecznie, ale mam różne warianty ubrania, zdecyduję się już na miejscu. Upycham rower w bagażniku i ruszam w drogę. Dzięki ciągłej rozbudowie trasy S7 bez większych problemów docieram do Zagnańska kilka minut przed 8 rano. Na parkingu nie ma żywej duszy, mogę więc w spokoju się przebrać. Słońce już kryje się za chmurami, więc biorę cieplejszy i wiatroszczelny wariant ubrania. Dąb Bartek jest w pobliżu, ale uznaję, że dokładniejszą sesję fotograficzną zrobię po powrocie. Jem jakiś posiłek i ruszam na wschód, w stronę ekspresówki S7.


Pierwsze kilka kilometrów droga prowadzi lekko pod górę, co powoduje, że od razu się rozgrzewam. Mijam kilka wsi, przejeżdżam pod wiaduktem S7 i skręcam na południe, jadąc wzdłuż dwupasmówki. Po chwili ukazują się nawet bloki Kielc, ale według zaplanowanej trasy wkrótce skręcę w lokalną drogę na wschód. 


Lokalna droga jest dość zniszczona i stromo wspina się do góry. Mijam Masłów Drugi i Brzezinki. Droga momentami stromo opada, aby zaraz potem znów podjeżdżać. Teren jest mocno zróżnicowany, ale widoki są coraz ładniejsze. Przede mną wybijające się w krajobrazie wzniesienie. To najwyższy szczyt Łysogór i w ogóle całej Polski poza Karpatami i Sudetami, licząca 612 m n.p.m. Łysica. 


Okoliczne drogi są w niezłym stanie, w wielu miejscowościach trwają jednak prace nad budową kanalizacji, co powoduje, że kilka razy trafiam na ruch wahadłowy. Docieram do miasteczka Święta Katarzyna, które jest zadbane i chyba jest jakimś centrum turystycznym regionu. Jest tu parking i zaczyna się tu łatwy szlak turystyczny na Łysicę, no ale nie ma szans bym go pokonał na rowerze szosowym. Mówi się trudno, najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich poczeka na inną okazję. Zaczyna się tu Świętokrzyski Park Narodowy, są tu całkiem porządne ścieżki rowerowe.



Muszę teraz pokonać grzbiet Łysogór, przejeżdżając na południe. Droga prowadzi poniżej Łysicy, ale i tak wspina się stromo w górę i daje nieco popalić. Docieram wreszcie na grzbiet, gdzie stoi pomnik partyzantów Kielecczyzny z czasów wojny i otwiera się piękny widok na położone niżej tereny. Skręcam w stronę miejscowości Krajno Drugie i wkrótce zaczyna się długi zjazd południowymi stokami Łysicy. Miejscami jest naprawdę stromo i rozpędzam się bardzo mocno.




Kieruję się na wschód, ale wkrótce zaczynam znów podjazd w stronę grzbietu Łysogór. A potem kolejny zjazd. Teren jest piękny, ale silnie falisty i mimo, że nie pokonałem jeszcze jakiegoś wielkiego dystansu, bo raptem około 40 km, to zaczynam odczuwać pierwsze zmęczenie i głód. Pora coś przegryźć. Zatrzymuję się pod wiatą przystankową w miejscowości Bieliny. Kanapka i kawałek czekolady działają wręcz cudotwórczo. 


Tu znów zjeżdżam na drogi lokalne, trzymając się wyznaczonej w domu trasy. Jest tu wiele podjazdów, niekiedy wręcz ścianek. Jedna z nich ma aż 16%! To naprawdę sporo, ciężko to podjechać, prędkość spada do kilku km/h. Droga w miejscowości Huta Podłysica to ciągłe podjazdy i zjazdy, typowo interwałowy wysiłek. Uff! Przede mną wyłania się wieża przekaźnika telewizyjnego na Łysej Górze. Tam się wybieram, więc na szczęście już niezbyt daleko.



Muszę podjechać jeszcze ostatni, najbardziej męczący odcinek. Mijam spory parking i docieram pod bramę Świętokrzyskiego Parku Narodowego i pomnik katyński. Dalej jest zakaz ruchu, ale nie dotyczy on rowerzystów.


 

Na szczęście na drodze nie ma praktycznie ludzi. Zmęczenie narasta, utrzymuję w porywach do 10 km/h. Uff! Mam już powoli dość. Droga staje się istną ścianą płaczu. Wreszcie pojawia się już bliska wieża RTCN Święty Krzyż, a ja docieram pod inną bramę, tym razem umożliwiającą odwiedzenie platformy widokowej na to, z czego słyną Łysogóry - na kamienne gołoborza. 



Kupuję bilet za 10 zł i metalowymi schodkami schodzę nieco niżej, na niezbyt wielką platformę. Ludzi jest na szczęście bardzo mało, więc spokojnie mogę podziwiać same gołoborze, jak i rozległą panoramę. Teraz akurat jest słonecznie i widoczność sięga kilkudziesięciu kilometrów. Widzę w oddali jakieś miasta, myślę że to Starachowice i Skarżysko-Kamienna. Widzę też niebieskie zbiorniki wodne, nad jeden z nich - zbiornik Wióry - zamierzam dziś dojechać. Gdy wracam na górę, zauważam że jest tu również pogański wał kamienny.






Kieruję się dalej na wschód, w stronę wieży RTCN Święty Krzyż. Imponująca budowla ma 157 m wysokości. Podobno z jej szczytu przy bardzo dobrej pogodzie widać Tatry. Jest to całkiem możliwe, ale mało kto miał okazję to sprawdzać, bo obiekt jest ogrodzony, strzeżony i niedostępny dla ogółu. 

 

Jeszcze dalej jest parking dla lokalnej komunikacji i ciekawy zespół klasztorny. Obchodzę go wokoło, robię kilka zdjęć. W dole widać Nową Słupię, miasteczko do którego wkrótce mam dotrzeć. Wracam jednak na parking, bo ogranicza mnie rower, którym mogę poruszać się tylko po asfaltowych drogach.






Zaczynam zjazd w kierunku głównego parkingu. To co było ścianą płaczu, teraz okazuje się miłym relaksem. Musze tylko pilnować hamulców, by nie rozpędzić się zbyt mocno. A i tak moja prędkość przekracza 40 km/h. W ciągu dosłownie kilku minut znajduję się na parkingu, ale kontynuuję dalej szalony zjazd. Niżej i niżej, przenikliwy pęd powietrza powoduje że... zaczynam marznąć. W końcu się nie ruszam, a moja prędkość jest bardzo duża. Docieram wreszcie do drogi nr 753. Tu są porządne pobocza dla rowerów, widać że ktoś o to zadbał. Niestety tu zaczyna się też dość długi podjazd, a moje mięśnie się lekko zastały, więc z początku idzie to dość opornie. Zatrzymuję się w końcu i coś przegryzam. 


Po pokonaniu wzniesienia zaczyna się znów kolejny, długi i bardzo szybki zjazd. Momentami przekraczam nawet 50 km/h, ale rozsądek nakazuje zwolnić i nie rozpędzać się aż tak mocno. Wreszcie docieram do Nowej Słupi. Czuję już wyraźne zmęczenie tą górską trasą, za mną gromadzą się ciemne chmury, a w dodatku wzmaga się lodowaty wiatr. Odpuszczam myśl o dalszej jeździe na wschód, nad zalew Wióry. Postanawiam skrócić planowaną trasę i kierować się na Bodzentyn.

 

W samej Nowej Słupi jest coś w rodzaju ścieżki rowerowej, jest to jednak kostka i nie jedzie się tym zbyt przyjemnie. Zmiana kierunku jazdy powoduje, że prę teraz niemal dokładnie pod wiatr. W dodatku droga prowadzi lekko w górę i moja prędkość wyraźnie spada, a pojawia się coraz mocniejsze zmęczenie. Jako że Łysa Góra wraz z budynkami na jej szczycie pozostaje już za mną, robię jej jeszcze ostatnie zdjęcie.


Dalsza droga zostaje dodatkowo utrudniona przez krótki, ale dość intensywny deszcz. W dodatku nie jest jakoś specjalnie malownicza, południowa strona Łysogór była znacznie ciekawsza. Jednak w końcu docieram do Bodzentyna, gdzie zatrzymuję się przy kolejnym pomniku partyzantów i chwilę odpoczywam i posilam się. Zauważam, że mój zegarek z GPS zawiesił się... kurcze, to irytujące, robi tak od czasu do czasu i wtedy częściowo traci się zapis ciekawej wycieczki. Na szczęście telefon dalej rejestruje trasę, ale dla pewności podłączam go pod powerbank. 



 

Ruszam teraz lokalną drogą na Psary. Miejscowość ciekawi mnie, bo mieściło się w niej Centrum Usług Satelitarnych. Pierwsza w Polsce stacja łączności satelitarnej, wiem też że wielkie anteny mogły służyć jako radioteleskopy. Choć od kilku lat należy ona do Orange, a same anteny zdemontowano, to chciałbym zobaczyć sam ośrodek. Najpierw jednak czeka mnie naprawdę długi i bardzo męczący podjazd. W górę i w górę, bez żadnej przerwy. W końcu staje się to irytujące, bo ile można? Jednak droga nieustępliwie się wznosi. Wreszcie mijam całą miejscowość i jest tu droga, biegnąca do ośrodka. Ale prowadzi ona stromo w dół, a z mapy wynika, że to ponad kilometr. Mam teraz zjeżdżać w dół by znów podjeżdżać? O nie! Szczególnie ze nie ma tam i tak największej atrakcji, jaką stanowiły anteny. Postanawiam odpuścić temat (wrzucam zdjęcie z Wikipedii, by pokazać jak wyglądał ośrodek w czasach świetności).



Za Psarami zaczynają się lasy, a sam asfalt na drodze jest coraz bardziej zniszczony. Ale co najgorsze - droga wcale nie przestaje się wznosić! Może już nie tak stromo, ale cały czas jednak w górę. Zmęczenie narasta, frustracja powoli również. Ile można? W dodatku teren Parku Narodowego, a wokoło drogi i w lasach jest istne wysypisko śmieci... jakieś folie, opony, butelki. Wygląda to fatalnie. I jeszcze te dziury w nawierzchni.

 

Wykańczający podjazd wreszcie dociera do najwyższego punktu, którym okazuje się Bukowa Góra. Zaczyna się zjazd, pozwalający na oddech i odpoczynek. Nie mogę utrzymywać zbyt dużej prędkości, bo nawierzchnia na to nie pozwala, ale tak czy siak przemieszczam się teraz szybko, w porównaniu do ostatniej godziny. Mijam wreszcie przejazd kolejowy, gdzie zaczyna się już nowy asfalt. Z mapy wynika, że to już blisko trasy S7, no i rzeczywiście, wkrótce docieram do wiaduktu. 


Po drugiej stronie kieruję się na południe, w kierunku Zagnańska. Jeszcze kilka stromych podjazdów i zjazdów. Jeszcze kilka dziurawych dróg. Ale do celu pozostało tylko kilka kilometrów. W dodatku droga prowadzi raczej w dół niż w górę. Przede mną kolejne deszczowe chmury. Zdążę? Jednak nie, moczy mnie dosłownie kilometr przed parkingiem. Wreszcie docieram na miejsce. Zamykam świętokrzyską pętlę dystansem 106 km. Skrócenie trasy było rozsądne, bo jestem już dość głodny i zmęczony, a do domu przecież jeszcze trzeba bezpiecznie wrócić. Góry Świętokrzyskie, choć same z siebie raczej malutkie, okazały się naprawdę górskim terenem dla roweru. Długie i męczące podjazdy, długie i szybkie zjazdy, ale do tego ciągłe zmiany rytmu jazdy od wysiłku po pełen odpoczynek, dały mi w kość. Przebieram się, pakuję rower do bagażnika i postanawiam zrobić jeszcze kilka zdjęć najbardziej znanemu drzewu w Polsce. 

Bartek liczy sobie ponad 600 lat i jest naprawdę potężny, aczkolwiek są w Polsce większe czy starsze drzewa. W dodatku dla bezpieczeństwa został w wielu miejscach podparty, co nieco psuje widok. Robię kilka zdjęć, wracam do samochodu i ruszam w drogę powrotną do Warszawy.



Wracając mijam kolejne fale deszczu, zapewne i te, które wcześniej moczyły mnie na trasie. Ogarnia mnie straszliwa senność, z trudem z nią walczę. Co ciekawe, gdy za Radomiem mijam ostatnią deszczową chmurę to... zmęczenie mija jak ręką odjął. Ewidentnie jestem meteopatą.


W domu jestem pod wieczór. Całodniowa aktywność była dość wyczerpująca, a wiatr w połączeniu ze słońcem zrobiły swoje. Określenie że "pizgało jak w Kieleckiem" idealnie oddaje warunki. Swoją drogą - czego innego spodziewać się po Kielecczyźnie ;)? Czuję, że twarz lekko piecze, że mięśnie nieco bolą. Robię analizę mojej trasy. Okazało się, że na tych 106 km pokonałem aż 2300 m różnicy wzniesień! Niskie góry okazały się naprawdę wymagające. 106 km to przecież nie jest dużo, ale w kombinacji z takimi podjazdami, robi to już jak dla mnie odpowiednik trasy rzędu 200 km po płaskim, choć pokonanej w krótszym czasie.

Mapka i profil wysokościowy mojej trasy. Niewinna na etapie planowania, okazała się prawdziwie górska. Dla dociekliwych plik gpx do ściągnięcia tu.



 

Udaję się na zasłużony odpoczynek. Rano trzeba wcześnie wstać, by wcześnie ruszyć na planowany spływ kajakowy na Wkrze.


Rano okazuje się, że jest jednak dalej wietrznie, bardzo zimno i brzydko. Odpuszczamy myśl o całodziennym wiosłowaniu. Nie ma sensu się przeziębić. Kajaki poczekają na inną okazję, może tuż po majówce? Postanawiamy jednak ruszyć się gdzieś na ciekawy spacer. Proponuję wypad nad Stawy Falenckie i Raszyńskie. Są położone tuż pod Warszawą, a jest to ciekawy teren, w sam raz na spacer. 

Stawy okazują się bardzo fajne i interesujące. Są rezerwatem ptaków wodnych i trzeba przyznać - rajem dla fotografów. Łabędzie, kaczki, perkozy, kormorany, mewy, dzięcioły i mnóstwo innych ptaków. Stawy rozdzielają groble, po których można spacerować, są tu też wieże widokowe. W dodatku obok jest pałacyk w Falentach, który sam w sobie jest dość ciekawy, choć nieco zaniedbany. Spacer jest strzałem w dziesiątkę, ale po godzinie słońce zachodzi, pojawiają się ciemne chmury i znów robi się lodowato. Pora wracać do domu.






W domu nie mogę jednak usiedzieć. Postanawiam zabrać rower górski i zrobić wycieczkę we wschodnie rejony Warszawy. Chcę dotrzeć do dwóch ciekawych i mało znanych miejsc. Ruszam z Ursynowa przez Stegny i Siekierki, dalej mostem Siekierkowskim i docieram aż do ulicy Marsa. Tu przejeżdżam nad torami kolejowymi i skręcam w lasy Olszynki Grochowskiej. Ścieżki są tu często wąskie i zwalone drzewami. Wyjeżdżam koło pomnika upamiętniającego bitwę pod Olszynką i kieruję się najpierw na północ, a potem na zachód, ulicą Chłopickiego. Mijam Areszt Śledczy. Kończy się asfalt, a zaczyna kostka brukowa. W końcu docieram do pierwszego z miejsc, które chciałem zobaczyć. 

To osiedle Dudziarska, złożone z trzech bloków. Kto i po co zbudował tak obskurne osiedle w takim miejscu? Tu z każdej strony są tory kolejowe, bloki są dosłownie odcięte od świata. Nie ma tu żadnego sklepu, przez długi czas nie docierał tu żaden autobus. Osiedle było jednak przeznaczone dla tzw. elementu i patologii, dla ludzi eksmitowanych z innych miejsc. Mieszkania były maleńkie i nieprzyjazne. Z początku by zapewnić większe bezpieczeństwo mieli tu też mieszkać... policjanci z rodzinami. Domyślam się jednak, że żaden policjant nie chciał tu mieszkać nawet jakby mu do tego dopłacano. Eksperyment społeczny się nie powiódł, od ponad roku bloki są wysiedlone, choć podobno zamieszkują je dzicy lokatorzy. 

Robię pętlę pomiędzy opuszczonymi blokami, robię kilka zdjęć. Wygląda to smutno, ale też nieco upiornie. Podobno jak już wreszcie pociągnięto tu linię autobusową to i tak dotarcie pieszo na Grochów zajmowało... dwa razy mniej czasu niż autobusem, który jechał dookoła i stał w korkach. Sklepu nie było chyba nigdy... Osiedle pewnie zostanie w końcu wyburzone.





 

Wracam kostkową ulicą do normalnego asfaltu, a potem do przejazdu kolejowego w Kawęczynie. Tu pokonuję tory kolejowe i już normalną ścieżką rowerową jadę na zachód, w stronę Targówka Przemysłowego. Tam kryje się kolejna ciekawostka. Docieram w końcu na ulicę Mieszka I, na tyłach torów wiodących z Dworca Wileńskiego. Tu znajduje się... przedwojenny tunel metra. Tak, tak, pierwszą próbę zbudowania metra w Warszawie podjęto już przed wojną, której wybuch przerwał tą inwestycję. Tunel liczy sobie kilometr długości i jest zalany wodą w sporej części. Liczę jednak, że zobaczę jego początek. Niestety, wlot do tunelu znajduje się na ogrodzonym terenie, a gdy objeżdżam ogrodzenie przy samych torach widzę rzeczywiście imponujący wał ziemny, kryjący zapewne sam tunel, to jednak wlotu nie jestem w stanie dojrzeć. W dodatku brama jest zamknięta. W normalny dzień można by spytać ochronę czy wpuszczą, bym mógł obejrzeć wlot do tunelu, teraz nie ma nikogo na zewnątrz, więc z żalem, ale odpuszczam. Muszę tu kiedyś wrócić poza weekendem. 

Kawałek dalej za to zatrzymuję się z uśmiechem. Pobliski rurociąg pokrywają malunki trzymających się za ręce dzieci. Fajne i pozytywne, szczególnie w takiej przemysłowej dzielnicy. 


Moja dalsza trasa prowadzi przez Targówek. Mieszkałem tu jako dziecko, docieram nawet pod swój dawny blok, naprzeciw Teatru Rampa. Blok się nie zmienił, jednak sam park wypiękniał. No i największa zmiana - jest tu teraz metro! Kiedyś dojazd do centrum Warszawy był o wiele mniej wygodny. Kieruję się nad Wisłę i przejeżdżam na drugi brzeg mostem Gdańskim. Teraz już Bulwarami i trasą wzdłuż Czerniakowskiej i Stegien wracam do domu. Niby nic, a wyszło 53 km jazdy. Wycieczka udała się połowicznie, bo zobaczyłem mało znane opuszczone bloki, ale nie zobaczyłem jeszcze bardziej tajemniczego dawnego tunelu metra.

Wolny weekend okazał się bardzo aktywny i choć zabrakło kajaków, to za to zrobiłem łącznie 160 km rowerem. Wietrzna i zimna pogoda dała mocno popalić!