poniedziałek, 8 grudnia 2014

Radzieckie pozostałości na Dolnym Śląsku

Niedawno wybrałem się z Madzią i Bernadettą na małą wycieczkę w poszukiwaniu reliktów przeszłości. Naszym celem były rejony Dolnego Śląska, w szczególności okolice poligonu w Żaganiu. Na terenie tego poligonu jest opuszczone od lat miasteczko wojskowe, w którym mieszkali żołnierze stacjonujących tu do lat 90-tych oddziałów Armii Radzieckiej. Pstrąże, bo tak nazywa się to polskie miasto duchów nie ma może takiej wielkości jak Prypeć na Ukrainie, ale niewątpliwie jest lokalną ciekawostką.

Dojechaliśmy w okolice poligonu samochodem i zostawiliśmy go na prowizorycznym placu gdzieś przy drodze. Czekał nas kilkukilometrowy spacer w stronę niewidocznych stąd bloków. Musieliśmy przejść przez rzekę Bóbr wykorzystując były most kolejowy. Równoległy do niego most drogowy został dawno temu wysadzony, prawdopodobnie po to, by ciekawscy nie trafiali za łatwo na obszar poligonu gdzie trenują oddziały pancerne. Nikt chyba nie chce oberwać pociskiem z czołgowej armaty ;) Ale i tak brak mostu, ostrzegawcze napisy ani patrole wojskowe nie powstrzymują ciekawskich. Udało nam się bez większych problemów dojść do opuszczonych i zdewastowanych bloków. No cóż... Rosjanie wyjeżdżając stąd zabrali wszystko co mogli, a polscy szabrownicy dopełnili dzieła zniszczenia. Bloki ledwo się trzymają, powyrywane są nawet przewody ze ścian. Rzeczywiście miasto duchów. Szkoła, w której kiedyś uczyły się dzieci żołnierzy - teraz jest częściowo zawalona, wszystko trzyma się tam na słowo honoru i wręcz strach jest tam wchodzić. Trenuje tu regularnie wojsko używając bojowej amunicji - wszędzie walają się łuski i pociski, a ściany są podziurawione. Mieliśmy w sumie szczęście że akurat nie było żadnych ćwiczeń. Kilka razy przejeżdżały pobliską drogą wojskowe ciężarówki, a dwa czy trzy razy okolicę przemierzał patrol, zmuszając nas do chowania się ;) Pozostaliśmy jednak niezauważeni. Jednak dalej w stronę Żagania i Świętoszowa, tam gdzie jest dalsza część Pstrąża, pamiętająca jeszcze czasy hitlerowskie - już się nie udaliśmy. Tam rzeczywiście coś się działo, co i rusz przejeżdżały wojskowe pojazdy i woleliśmy nie ryzykować. Bez przeszkód wróciliśmy do samochodu.







Kolejnym celem było opuszczone wojskowe lotnisko Szprotawa-Wiechlice. W czasach PRL stacjonował tu radziecki pułk bombowców taktycznych Su-24, a na samym lotnisku znajdowały się schronohangary gdzie przechowywano samoloty, bomby i... specjalny schron na bomby nuklearne. Aktualnie część lotniska zagospodarował miejscowy aeroklub, część schronohangarów zaadoptowano jako użyteczne budynki - magazyny i warsztaty. Część jednak stoi opuszczona. Smutny obraz byłej bazy lotniczej.


W okolicy Szprotawy znaleźliśmy jakiś nocleg w agroturystyce, a następnego dnia udaliśmy się w okolice miejscowości Wilkocin. W pobliskich lasach kryją się jeszcze większe ciekawostki. Było tu podziemne centrum dowodzenia PGWAR (Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej). Mając pewne wskazówki z internetu i nieco oleju w głowie bez problemów można je odnaleźć, choć od miejsca pozostawienia samochodu też trzeba zrobić sobie dłuższy spacer. Kompleks bunkrów jest ogromny! Są ukryte pod ziemią, mogą przetrwać nawet atak jądrowy. Część wejść jest zamknięta, ale udało nam się znaleźć korytarz prowadzący w głąb wzgórza. Kompleks ma dwa piętra i są to ogromne betonowe hale i systemy korytarzy które je ze sobą łączą. Łukowe sklepienia z żebrowanego, wzmacnianego betonu, a w nich dodatkowe betonowe pomieszczenia sugerują że miejsce było bardzo odporne. W środku nie pozostały żadne sprzęty, ale można sobie wyobrazić jak to wyglądało w czasach świetności. To nie był zwykły system schronów, tylko centrum dowodzenia z potężnymi systemami łączności, wielkimi ekranami taktycznymi i podziemnymi generatorami prądu. Cały teren wokół niewinnego wzgórza był otoczony zasiekami, stanowiskami karabinów maszynowych, niedaleko były miejsca postojowe pojazdów pancernych. A wszystko ukryte w środku wielkiego kompleksu leśnego. Nieopodal zresztą jest tu inny potężny kompleks podziemnych bunkrów, ale tam już nie zaszliśmy. Tam gdzie byliśmy spotkaliśmy też całe stada nietoperzy ;) Niestety padł mi napęd migawki w aparacie i dalsze zdjęcia musiałem wykonywać telefonem :/



Kolejnym celem był zbiornik odpadów poflotacyjnych z kopalni miedzi - Żelazny Most. Zawsze chciałem go zobaczyć, bo na zdjęciach lotniczych wygląda bardzo ciekawie. Mimo że jest niesamowicie skażony metalami kolorowymi i są to silnie toksyczne rzeczy, to związki miedzi nadają mu niesamowity niebieski kolor, a woda pozbawiona jakiegokolwiek życia ma wielką przejrzystość. Musimy wspiąć się na wał ziemny otaczający zbiornik, ale na górze spotyka nas rozczarowanie. Jest dość mgliście i nie widać samej niebieskiej powierzchni wody. Widać jedynie koszmarny, zgniłozielony szlam, który z tej strony sięga głęboko w stronę środka zbiornika.

Po powrocie do samochodu pojechaliśmy do Legnicy, gdzie znajduje się jeszcze jedna pamiątka po tamtych czasach - wielki opuszczony radziecki szpital. Legnica była największym chyba skupiskiem wojsk radzieckich w Polsce, tu znajdował się sztab PGWAR, a w całej okolicy rozmieszczone były oddziały pancerne i zmechanizowane, a także kilka pułków lotnictwa uderzeniowego. 1/3 mieszkańców Legnicy stanowili radzieccy żołnierze! Miasto było zwane "małą Moskwą". Pozostały po nich duże koszarowe kompleksy, obecnie przerobione na zwykłe bloki mieszkalne. A obok - duży zagrodzony i zadrzewiony teren, wyglądający na zupełnie opuszczony. Teren jest pilnowany, ale... chwila rozmowy ze stróżem, mała zrzutka na "bilet wstępu" i jesteśmy na terenie szpitala.

To nie jest jeden budynek tylko cały wielki kompleks budynków. Na terenie jest kilka osób, takich samych jak my "eksploratorów", ale sobie zupełnie nie przeszkadzamy. A jest co zwiedzać! Sam główny budynek ma kilkaset metrów długości i trzy boczne skrzydła. I kilka pięter wysokości plus dwa poziomy podziemi. To wiele godzin zwiedzania. Niestety większość sprzętów się nie ostała do dziś, została rozkradziona. Najciekawsze znaleziska są w piwnicach - skrzynie ze sprzętem medycznym i całkowicie nowe pochłaniacze od masek gazowych. Dokumenty i szkło laboratoryjne.




W budynkach bocznych są m.in. kostnica, basen pływacki - a w nim stojąca do dziś woda, kuchnia, pralnia i stołówka. W tej ostatniej znajdujemy mnóstwo polskich i radzieckich gazet, a nawet karty do głosowania z wyborów w 1989 roku. Robi się już ciemno, musimy powoli opuścić teren szpitala. Musze tu kiedyś koniecznie wrócić z działającym aparatem, bo zdjęcia z telefonu nie zadowalają mnie zupełnie.


Potem wracamy już do domu, to jeszcze kilka godzin jazdy. Był to ciekawy i pouczający wyjazd, jak na polskie warunki są to naprawdę nietypowe miejsca. Nie można porównać tego ze Strefą Wykluczenia wokół elektrowni w Czarnobylu, ale mimo wszystko były to spore atrakcje.

Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Mazury Garbate, puszcza Romincka i Suwalszczyzna 2014

Krótki wakacyjny urlop spędzamy w tym roku w Burniszkach. To maleńka miejscowość położona tuż przy litewskiej i rosyjskiej granicy, na samym północno-wschodnim krańcu Polski.

Ruszamy z Warszawy, jedziemy droga na Białystok, Łomżę, a później odbijamy w lewo na Giżycko. Przecinamy rozległe wiatrołomy Puszczy Piskiej. Jechałem tędy kilka dni po pamiętnym huraganie, który zniszczył ogromne połacie lasu. Do dziś się nie zabliźniły :/ Mijamy Pisz, Giżycko, Węgorzewo. Naszym pierwszym celem podróży jest wieś Leśniewo. Tutaj, na północ od jeziora Mamry znajdują się dwa bardzo ciekawe obiekty. W czasie wojny Niemcy wymyślili, że na Mamrach zbudują bazę remontową dla U-Bootów. Wymagało to budowy kanału z Bałtyku, oraz szeregu śluz. Tutaj właśnie jest nieukończony fragment kanału, oraz dwie monstrualne śluzy. Jedna z nich jest ukończona w niewielkim stopniu. Kilkaset metrów od niej jest druga, o wiele bardziej zaawansowana. Obiekt jest bardzo ciekawy i wielkie betonowe konstrukcje obecnie są wykorzystywane jako park linowy.



Wracamy do Węgorzewa i jedziemy dalej na wschód, w stronę Gołdapi. W Baniach Mazurskich skręcamy w lewo, przecinamy rozległy kompleks Puszczy Boreckiej i dojeżdżamy do Rapy, dosłownie kilometr od rosyjskiej granicy. W Rapie znajduje się unikalny obiekt. Jest to mała piramida - charakterystycznego kształtu ceglana budowla która jest grobowcem. Okazuje się że nawet w Polsce mamy piramidę :) Co prawda brakuje jej nieco do tych egipskich, ale jednak...



Po obejrzeniu tej ciekawostki wracamy do Bań Mazurskich i jedziemy dalej na wschód. Mijamy Gołdap, przecinamy fragmentami Puszczę Romincką - jedyny w Polsce obszar leśny, który zarówno wyglądem jak i charakterystycznymi gatunkami roślin przypomina lasy borealne, czyli tajgę. Na terenie tych lasów jest kolejna atrakcja - wiadukty w Stańczykach. To unikatowa budowla, powstała w 1918 roku, gdy na tych terenach Niemcy zbudowali linię kolejową. Wysokość kamiennych wiaduktów to ponad 36 metrów, a więc tyle ile 10-piętrowy blok. Po lini kolejowej nie został ślad, ale same wiadukty trzymają się mocno i stanowią dużą atrakcję. Oglądamy je z góry i z dołu, przechodzimy po nich i wracamy do samochodu. Pora jechać dalej.


Wkrótce docieramy do Burniszek, położonych nad jeziorem Wiżajny. To sam koniec kraju, tuż obok jest styk granic Polski, Litwy i Rosji. Odnajdujemy dom gdzie mamy zarezerwowany pokój. Wieczorem idziemy nad jezioro, wsłuchując się w dzwoniącą w uszach ciszę i patrząc w rozgwieżdżone niebo.


Następnego dnia jedziemy na sam trójstyk granic. Stoi tu słup z symbolami krajów i wiszą trzy flagi. Od strony rosyjskiej teren jest otoczony płotem, na którym są kamery. Polska i Litwa, członkowie UE - nie mają takich problemów i przebieg granicy wyznacza tylko pas zaoranej ziemi.



Ruszamy na zachód, w stronę Puszczy Rominckiej. W miejscowości Kiepojcie sa kolejne wiadukty, nieco skromniejsze i nieco mniej zadbane niż te w Stańczykach. Są oczywiście położone na tej samej, nieistniejącej już lini kolejowej.


My jedziemy na północ polna drogą. Wkrótce droga robi się tak mało przejezdna, ze zastanawiam się czy nie uszkodzimy sobie zawieszenia... w końcu jednak docieramy niemal na samą rosyjską granicę, do serca Puszczy Rominckiej. To miejscowość Czarnówko, dosłownie trzy domy. kawałek dalej - szeroka przecinka wyznaczająca samą granicę. Za nią ostrzegawcze tabliczki. Nie zamierzamy jednak nielegalnie dostawać się do Rosji, idziemy tylko na spacer.


Wracamy do Czarnówka, gdzie jest torfowiska, na które można dojść leśną ścieżką. Czy tak wygląda syberyjska tajga? Nie wiem... ale w sumie wiele leśnych bagien w Polsce wygląda podobnie, jakiś szczególnych różnic nie widzę. Cały teren jest podmokły i choć nie zapadamy się, to pod stopami ugina się kożuch mchów.


Powoli wracamy do samochodu i już w miarę dobrą szutrową drogą jedziemy na zachód, w stronę Gołdapi. Zatrzymujemy się w kilku bardziej urokliwych miejscach, ale później wracamy do Burniszek.


Następnego dnia chcemy jechać nad najgłębsze w Polsce jezioro Hańcza i popływać po nim kajakiem. Docieramy wkrótce nad malownicze, położone wśród wzgórz jezioro. Nic dziwnego że ma ponad 100 m głębokości. Teren jest ewidentnie polodowcowy a samo jezioro jest wąską rynną. Jednak wypożyczenie kajaka w okolicznych wsiach jest niemożliwe. Jesteśmy w sumie tym zaskoczeni. Miejsce znane, odwiedzane głównie przez nurków, wypływa stąd rzeka Czarna Hańcza, którą pływa masa kajakarzy, a... nie ma żadnej wypożyczalni. No cóż, dziwne...


Nie zrażeni zbytnio postanawiamy pojechać za Suwałki, nad wspaniałe jezioro Wigry, gdzie z pewnością coś się da wypożyczyć. Dojeżdżamy do miejscowości Stary Folwark, gdzie jest duży parkin, niemal w całości zapełniony. No tak, to znany rejon turystyczny. Idziemy do pobliskiej stanicy PTTK. Całość jest żywcem wyjęta z PRL, aż ciężko uwierzyć. Jakby czas zatrzymał się 30 lat temu. Ludzie na leżaczkach, stare drewniane domki. I wypożyczalnia sprzętu wodnego. Za wynajem kajaka do 4 godzin płacimy... 6 zł. Tez ciężko uwierzyć. No ale mamy czego chcieliśmy, więc wypływamy na przepiękne jezioro. Mając kilka godzin dopływamy aż do miejsca gdzie rynna jeziora skręca na zachód i postanawiamy wracać. W tą stronę jest ciężej, jest tu spory wiatr spychający kajak z kursu. Ale w końcu wracamy do naszej stanicy, oddajemy sprzęt i wracamy samochodem do Burniszek. Po drodze jemy jeszcze dobry, regionalny obiad w miejscowości Rutka-Tartak.



Mamy jeszcze kilka godzin do zmierzchu, więc postanawiamy lokalna drogą pojechać na Litwę, nad duże jezioro Wisztynieckie, do miejscowości Wisztyniec (Vištytis). Droga okazuje się piękna, a samo jezioro wręcz cudowne.


Jedyną rzeczą na którą trzeba zwracać uwagę wypożyczając sprzęt pływający jest linia bojek, wyznaczająca litewsko-rosyjską granicę. Jakiś wędkarz w łódce nieopatrznie ją mija i natychmiast z rosyjskiej strony wyrusza motorówka z pogranicznikami. Można sobie narobić masę kłopotów. Wisztyniec to miejscowość letniskowa, jest tu parę pensjonatów i małych ośrodków wypoczynkowych. Brzegi jeziora to istna sielanka - łagodne wody, wierzby, duża ilość chodzących po polach bocianów. Idealne miejsce na relaks. W końcu jednak czas wracać do Burniszek.



Kolejnego dnia wracamy już do Warszawy.Najpierw jednak jedziemy do pobliskich Wiżajn, gdzie akurat jest festyn i jarmark serów. To jakieś lokalne specjalności, sery nigdzie indziej niespotykane, wyrabiane ręcznie. Kupujemy kilkanaście różnych. Potem jednak pakujemy się i ruszamy. Jedziemy przez Suwałki, Augustów, a potem zupełnie dzikimi terenami w stronę Bagien Biebrzańskich. Znika asfalt, droga robi się szutrowa. Docieramy do miejsca gdzie Kanał Augustowski łączy się z Biebrzą. A potem jest jeszcze bardziej dziko, przecinamy ogromne kompleksy bagien.


Nagle.. hamowanie! Tuż obok drogi, w zaroślach nad rzeka stoi dorodny łoś :) Cofam kawałeczek, robimy mu sporo zdjęć z odległości dosłownie kilku metrów. Łoś nic sobie nie robi z naszej obecności.


Dalsza jazda wymaga jednak zwiększonej czujności, bo łosiów jest tu dużo. Mijamy Goniądz, Osowiec i przecinamy kolejne obszary bagien. Droga ta nawet nazywa się "łosiostradą" i stoją tu tablice ostrzegawcze. Cała okolica jest niesamowita i niespotykana w innych rejonach kraju.


W końcu jednak malownicza droga na grobli się kończy i docieramy do szosy Białystok - Warszawa, którą już wracamy bez problemów do domu.

Cały wyjazd był dokładnie taki jak zaplanowaliśmy - reset umysłu wśród dzikiej przyrody, w miejscach zupełnie w bok od masowej turystyki. Stwierdzam ze Suwalszczyzna jest wspaniała!

Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.

niedziela, 6 lipca 2014

Niemcy 2014

Głównym celem tego wyjazdu z czerwca 2014 była wizyta w muzeach techniki w Sinsheim i Spirze, ale również krótka wizyta w Luksemburgu i Francji. 3 tysiące kilometrów z czterolatką na tylnym siedzeniu.

1. Warszawa - Poznań - Świecko (PL/GER) - Berliner Ring - Luckenwalde - Schonewalde - Torgau - Lipsk - Norymberga - Braunsbach

Dzisiejszego dnia czeka nas długi etap, zamierzamy dojechać aż do Sinsheim. Trasa niemal w całości wiedzie autostradami, więc raczej nie powinna stwarzać problemów. Wyjeżdżamy nieco później niż planowaliśmy, bo dopiero ok. 7 rano. Autostrada A2 jest dość pusta, jedziemy szybko, ale w miarę ekonomicznie, bo nasz samochód powyżej 120 km/h zaczyna zauważalnie więcej palić. Dojazd do granicy to 80 zł za sam fakt jechania autostradą, cena jest bandycka. Co ciekawe, drogi ekspresowe mające taki sam standard są darmowe i nie mają denerwujących postojów co 30 km na bramkach. Przecinamy Odrę w Świecku i wjeżdżamy na terytorium Niemiec. Aż do Berlina autostrada ma co i rusz odcinki ze zwężeniami i ograniczeniami prędkości nawet do 80 km/h. W pewnym momencie zjeżdżamy z Berliner Ringu na miejscowość Luckenwalde, przecinając łagodne i piękne krajobrazy wschodnich Niemiec. Tuż przed miejscowością Schonewalde jest pierwszy cel naszej podróży, który bardzo chcę zobaczyć. To poradziecki skład ładunków jądrowych, obecnie całkowicie opuszczony, choć będący własnością prywatną. W NRD były dwa takie składy, w Polsce trzy. Niestety te polskie są całkowicie splądrowane przez zbieraczy złomu. Niemieckie są w o wiele lepszym stanie. Na drodze wjazdowej to bazy, ukrytej w świerkowym lesie, witają nas radzieckie napisy i pomnik Lenina. Nie chcemy dojeżdżać główną bramą, bo mogą być właściciele i nie pozwolić nam obejrzeć bunkrów. Dojeżdżamy boczną drogą, zostawiamy samochód i podchodzimy przez las, od tyłu bazy. Widać wyraźnie resztki bramy wjazdowej i pierwszej lini ogrodzenia, a po ok. 200 metrach kolejną bramę i kolejne ogrodzenie, już lepiej zachowane. Wchodzimy na teren jednostki. Mimo działalności przyrody i powolnego zarastania wszystkiego przez las, wyraźnie widać plac apelowy, betonowe alejki i parkingi, potężne, zadaszone rampy załadowcze, a wreszcie i pierwszy z głównych bunkrów. Jest on taki sam jak w Brzeźnicy-Kolonii, ale wejście do niego nie jest zawalone betonem; zachowały się potężne, podwójne stalowe wrota z całym systemem zamykania, a w środku stalowe barierki i nawet suwnica do transportu głowic. Stan jest o wiele lepszy niż baz w Polsce (za wyjątkiem idealnie zachowanego obiektu w Podborsku, ale ten znajduje się na terenie zakładu karnego i pełni funkcje magazynu). Drugi z bunkrów wygląda podobnie.


Po obejrzeniu najciekawszej części bazy wracamy do samochodu i jemy jakiś posiłek. Czas ruszać w dalszą drogę. Lokalnymi drogami przez Torgau dojeżdżamy do przedmieść Lipska, który jest kolejnym punktem postojowym na całej trasie. Kilka kilometrów przejeżdżamy autostradą i zaraz z niej zjeżdżamy na drogę prowadzącą wokół portu lotniczego. Lotnisko w Lipsku jest jednym z największych w Europie portów cargo i często lądują tu potężne rosyjskie transportowce jak Ił-76 i An-124. Dziś jest jednak gość zupełnie wyjątkowy i z jego powodu tu jesteśmy. To An-225 Mirija, największy samolot świata. Unikalny również dlatego, że istnieje w jednym egzemplarzu. Dwa dni temu leciał nad Warszawą, ale ostre słońce i pogoda przy której nie powstawały smugi kondensacyjne, uniemożliwiła mi jego obserwację. Byłem wściekły, ale dzisiaj mam szansę zobaczyć go z bliska, choć stojącego nieruchomo na lotnisku. Samolot rzuca się w oczy już z daleka i poraża swoim ogromem. Podjeżdżamy do bramy technicznej, która ma pionowe pręty, co umożliwia włożenie pomiędzy nie obiektywu aparatu. Mimo że na całej drodze jest zakaz zatrzymywania się, to i tak stoi tu kilkanaście samochodów, a dookoła kręci się sporo osób z aparatami. Robię kilka zdjęć, samolot stąd jest widoczny dokładnie od dziobu. Stoi w odległości kilkuset metrów, co jest w sumie korzystne, bo nie zniekształca go perspektywa i łatwo można go zmieścić w kadrze. Końcówki długich skrzydeł, obciążonych dodatkowo sześcioma potężnymi silnikami, wiszą tuż nad ziemią. Stojący niedaleko Boeing 747 cargo wygląda niemal jak zabawka. Podjeżdżamy bliżej, na parking przy magazynach DHL. Podchodzę pod sam płot, tu już niestety jest siatka, ale i tak udaje mi się zrobić kilka bardzo dobrych zdjęć. Mirija jest większa niż Boeing 747 czy Airbus A380 jeśli chodzi o długość kadłuba i rozpiętość, ma sześć a nie cztery silniki, ma o wiele obszerniejszy kadłub, a już bije na głowę oba te olbrzymy jeśli chodzi o maksymalna masę startową, która sięga 600 ton! Zaprojektowana do przewożenia promu kosmicznego Buran ma specyficzne usterzenie - zdwojone niewielkie stateczniki pionowe na końcach stateczników poziomych, zamiast jednego dużego statecznika pionowego. Wygląda nieco jak ciężki bombowiec strategiczny z czasów drugiej wojny światowej.


Po nasyceniu się widokiem największego samolotu świata ruszamy w dalszą drogę na południe. Krajobraz zmienia się gdy zbliżamy się do czeskiej granicy. Teren z płaskiego staje się pofałdowany, autostrada wije się malowniczo. W pewnym momencie przecinamy byłe przejście graniczne między NRD i RFN. Zostawiono je tu w celach muzealnych, jest tu hotel i stacja benzynowa, na której uzupełniamy paliwo. Mijamy Norymbergę, odbijamy w kierunku zachodnim. Jest coraz później, czujemy się zmęczeni i zaczynamy się zastanawiać czy jechać aż do Sinsheim, czy jednak szukać noclegu wcześniej. W bazie danych w GPS znajduję niedaleko od autostrady kemping. Zjeżdżamy z trasy w boczną drogę. Okazuje się remontowana, ale GPS wyznacza nam trasę alternatywną. Droga ma dziwny kształt, bo mapa sugeruje gęste serpentyny, jak w górach. A teren w okolicy jest niemal całkiem płaski. Dojeżdżamy do pierwszego zakrętu i szok - równinę przecina głęboki kanion, po jego zboczach zjeżdżamy dobre 200 metrów niżej. Kanion wyżłobiła rzeka, która tu ma wyraźnie górski charakter. Autostrada, z której zjechaliśmy biegnie górą, wiaduktem na gigantycznych betonowych podporach. A w dole... sielski krajobraz, miasteczko jak z obrazka.


Przecinamy maleńkie centrum Braunsbach i zjeżdżamy na piękny kemping, położony w zakolu rzeki. Meldujemy się, płacimy i rozbijamy namiot... a właściwie próbujemy rozbić. Ziemia jest niemożliwie kamienista i wbicie szpilki graniczy z cudem. Wreszcie zrezygnowany schodzę nad rzekę i wyszukuję sobie odpowiedni kamień, mający mi posłużyć za młotek. Powoli zapada zmrok, zjadamy kolację, wypijamy niemieckie piwo. Większość ludzi na kempingu ogląda mundialowy mecz Niemiec z Ghaną, głośno kibicując. Jednak mecz kończy się przegraną Niemiec, co powoduje ogólne zasmucenie. O 22 zapada cisza, jednak w Niemczech jest ordnung i wszyscy takich spraw przestrzegają.

2. Braunsbach - Sinsheim - Kemping Wackerhof


Rano idziemy na krótki spacer po malowniczym Braunsbach. Położenie na dnie głębokiej doliny sprawia, że czujemy się niemal jak w górach. Do tego jeszcze nigdzie praktycznie nie ma poziomej drogi, wszystkie uliczki biegną w górę lub w dół. Oglądamy kościół, ryneczek, robimy sporo zdjęć. Pora zwijać obóz i ruszać dalej, do nieodległego Sinsheim. Znów wspinamy się serpentynami by dotrzeć na poziom autostrady. Dalsza droga nie sprawia żadnego kłopotu i po ok. godzinie jazdy skręcany do Sinsheim, gdzie znajduje się jedno z największych na świecie muzeów techniki. Już z daleka widać górujące nad nim sylwetki samolotów Concorde i Tu-144.



Zajeżdżamy na pusty jeszcze parking. Zapowiada się gorący dzień. Muzeum jest naprawdę ogromne, zawiera kilkadziesiąt tysięcy eksponatów. Jeden pełny dzień, to tyle, by bardzo pobieżnie się z nim zapoznać.



Zwiedzanie rozpoczynamy od stojących na zewnątrz samolotów. Większość z nich jest wyniesiona wysoko ponad powierzchnię ziemi i zamocowana w mniejszym lub większym przechyle. Wchodzimy do wnętrza Concorde, a potem jego radzieckiego odpowiednika czyli Tu-144. Niesamowite, że te nitowane potwory przekraczały dwukrotną prędkość dźwięku. W Tu-144 fotele przypominają te znane ze swojskich PKS-ów :) Oba samoloty mają zadarte w góre dzioby, co w połączeniu z ciasnym wnętrzem i brakiem punktu odniesienia na zewnątrz powoduje lekkie zaburzenia równowagi. W jakimś innym, mniejszym samolocie, zaczyna się metalowa rura, która okazuje się być zjeżdżalnią, którą można dostać się wprost do głównej hali muzeum. W muzeum najpierw idziemy na dach, gdzie jest kabina Boeinga 747. Można sobie podotykać wszystkiego, poruszać wolantem itp. Samo muzeum... trudno jest nawet pokrótce opisać. Jest tu dosłownie wszystko. Nieprawdopodobna wprost kolekcja samochodów - od starych, XIX-wiecznych, do współczesnych bolidów jak Ferrari F-50. Jest nawet samochód, który przekroczył jako pierwszy prędkość 1000 km/h. Jest ogromna kolekcja wozów strażackich, jest cała potężna ekspozycja dotycząca II wojny światowej - czołgi, samochody, broń, nawet całe zrekonstruowane obozowisko Afrika Korps. Jest również jeden z niewielu zachowanych samolotów Ju-87 Stuka, egzemplarz wyłowiony z Adriatyku. Są pociski kalibru 800 mm! Są silniki od samolotów odrzutowych, nawet oryginalne z samolotu Concorde. Nie sposób to opisać i ogarnąć. Zbiory muzeum są nieprzebrane. Po całym dniu mamy wrażenie że przebiegliśmy przez nie. Na koniec Madzia i Florka idą na plac zabaw, a ja jeszcze obfotografuję potężną kolekcję współczesnych czołgów i wozów bojowych, zarówno NATO-wskich jak i radzieckich. Są nawet rakiety Pershing II, które zostały zniszczone na mocy traktatów rozbrojeniowych i jedynie kilka sztuk trafiło do muzeów. A dookoła stoją samoloty myśliwskie z różnych krajów. Jesteśmy wręcz przytłoczeni rozmachem muzeum w Sinsheim.
A jutro czekają nas podobne atrakcje w bliźniaczym muzeum w Spirze. Pod wieczór wyruszamy do wcześniej wyszukanego na mapie dość taniego kempingu w Wackerhof. Jest odległy o kilkanaście kilometrów. Jedziemy pustymi, lokalnymi drogami, jesteśmy coraz bliżej, ale dookoła tylko pola i lasy, zero informacji o żadnym kempingu. Odrobinę się niepokoimy czy on w ogóle istnieje. Jednak jest! Informacja pojawia się 100 m przed jego bramą, w postaci skromnej tabliczki, że należy skręcić w jakąś zupełnie boczną dróżkę. Kemping okazuje się całkiem przyjemny, choć jest na dość odkrytym terenie. Jest rzeczywiście tani. Stary i pomarszczony Helmut wsiada na niewielki skuterek i prowadzi nas do części dla kamperów i namiotów. Ordnung muss sein! Każde miejsce jest numerowane, wszystkie ładnie ustawione wzdłuż wysadzanej drzewami alejki. Są słupki z gniazdkami prądowymi dla kamperów. Nasze telefony są na wyczerpaniu, a ładowarka samochodowa nam szwankuje. Helmut usłyszawszy że chcemy tylko naładować telefony bierze je do domu i robi to zupełnie za darmo :). Rozbijamy namiot, gotujemy kolację, odpoczywamy. Pijemy pyszne niemieckie piwo. Nad lasem przelatuje z jazgotem niemiecki myśliwiec Tornado. Dopiero później kojarzę, że w pobliżu jest wielka baza w Rammstein. Po zmroku zauważam w pobliskim lesie poruszające się zielone punkciki. Świetliki! Widziałem je ostatnio całe lata temu na Mazurach. Madzia i Florka widzą je po raz pierwszy w życiu i są zachwycone. Kładziemy się spać, jutro czeka nas muzeum w Spirze.

3. Kemping Wackerhof - Spira - Kemping Wackerhof

Po śniadaniu zostawiamy namiot na kempingu i jedziemy do Spiry. Trochę lokalnymi drogami, kawałek autostradą. Muzea w Spirze i Sinsheim należą do jednego właściciela, ale muzeum w Spirze było pierwsze. Na jego potrzeby zaadaptowano jakieś byłe hale fabryczne. Na wejściu wita nas gigantyczna turbina z elektrowni atomowej o mocy 1440 MW. A w środku... znów morze samolotów, w tym dwa największe - górujący nad wszystkim Boeing 747-200, ustawiony na wysokich podporach i potężny, ale stojący na ziemi, radziecki An-22. Najpierw jednak idziemy do pawilonu kosmicznego, gdzie jest schowana największa atrakcja muzeum - radziecki prom kosmiczny Buran. Co prawda nie jest to egzemplarz który był w kosmosie (odbył się tylko jeden i to bezzałogowy lot Burana), ale ten jest jedynym zachowanym egzemplarzem który latał w powietrzu. Ma zamocowane dodatkowe silniki odrzutowe, które umożliwiały mu samodzielny start z lotniska, a także ponowne podejście do lądowania, gdyby coś poszło nie tak. Prom, niezwykle zbliżony do amerykańskich wahadłowców, jest największym obiektem w wielkiej hali.



Jest tu również kopia pojazdu Apollo wraz z całą inscenizacją księżycowego lądowiska, jest autentyczny kamień przywieziony z Księżyca, są makiety rakiet, makiety międzynarodowej stacji kosmicznej. Cała trzypiętrowa hala jest poświęcona podbojowi kosmosu. Sam Buran jest niesamowity. Można zajrzeć do ładowni i kabiny astronautów, można wszystko obejrzeć z bliska. Fascynujące!


A po wyjściu na zewnątrz - oglądamy kolejne samoloty, oglądamy autentyczny fragment muru berlińskiego. Wchodzimy po krętych schodkach na pokład Boeinga 747.


Można nawet wyjść na skrzydło. Jesteśmy dobre 30 metrów nad ziemią, widać stąd wielką katedrę w Spirze. Można zwiedzić nawet luk bagażowy samolotu. Schodzimy wreszcie na dół i idziemy do kolejnego olbrzyma - An-22. To największy i najcięższy turbośmigłowy transportowy samolot świata. Ma cztery potężne silniki NK-12, takie same jak w Tu-95. Wyposażone są one w dwa przeciwbieżne śmigła każdy. W czasie lotu powodują tak głośne buczenie, że samoloty nimi napędzane były wykrywane nawet przez sonary zanurzonych okrętów podwodnych. Ładownia Anteusza naprawdę robi wielkie wrażenie. Można by w niej zagrać w siatkówkę. Oczywiście można zajrzeć do kabiny pilotów i nawigatora.



Dalej zwiedzamy jeszcze wnętrza kilku śmigłowców i kolejną atrakcję - An-26, wewnątrz którego jest... czarna Wołga lub Czajka :). No i dalej - dużych rozmiarów kuter SAR. Jak oni go tu wyciągnęli i przywieźli? W pobliżu przepływa Ren, ale statek jest naprawdę spory. Można obejrzeć wszystkie pokłady, wnętrza, maszynownię... super sprawa. A dalej - współczesny okręt podwodny o napędzie spalinowo-elektrycznym. Wchodzimy w klaustrofobiczne wnętrza, przeciskamy się między torpedami, sterownią, kojami załogi. Pierwszy raz byłem na pokładzie okrętu podwodnego. To chyba niewdzięczna służba. Pozostałe pawilony muzeum zawierają potężne lokomotywy, wagony kolejowe, stare samochody, wiele samolotów, nie sposób jest wymienić wszystko. Absolutnie wykończeni wychodzimy z muzeum. W ramach odpoczynku postanawiamy przejść się po Spirze. Jest to ładne, ciekawe miasto, z wielką ceglaną katedrą i interesującą starówką. Potem jeszcze idziemy nad Ren i do niewielkiego parku. Pora wreszcie wracać na nasz kemping. Po kolacji szybko zasypiamy, jutro chcemy zwiedzić Heidelberg i dojechać do Francji.

4. Kemping Wackerhof - Heidelberg - Saarbrucken - Saarlouis (GER/FRA) - Thionville - Amneville

Rano opuszczamy gościnny kemping i ruszamy do Heidelbergu, gdzie docieramy po ok. godzinie jazdy. Parkujemy na strzeżonym parkingu w pobliżu centrum miasta. Ruszamy piechotą w górę rzeki, podziwiając piękne położenie Heidelbergu - na dnie doliny w niewysokich górach.


Przechodzimy jednym z mostów na drugi brzeg i ostro pniemy się w górę, przeciskając się między stojącymi na stromym zboczu domami. Dalej droga, zwana Philosopher Weg, prowadzi już mniej stromo, ale nadal w górę, równolegle do koryta rzeki. Panorama Heidelbergu z wysokości jakiś 150-200 m jest przepiękna. Docieramy na wysokość starego miasta i teraz schodzimy stromo w dół, tzw. Wężową Drogą - wąską, krętą ścieżką, która doprowadza nas do starego, kamiennego mostu. Dobre dwie godziny kluczymy w wąskich uliczkach, a następnie kierujemy się na zamek, gdzie znów trzeba trochę podejść. Można też pojechać kolejką zębatą, ale to dość droga sprawa. Zamek okazuje się być bardzo drogi - 12 euro od osoby - i rezygnujemy z jego zwiedzania. Wracamy do samochodu i ruszamy w stronę francuskiej granicy. Jako że francuskie autostrady wymagają winiet, a my mamy do przejechania tylko kawałek za granicę, do miejscowości Amneville, gdzie mieszka tymczasowo nasz znajomy i gdzie mamy zapewniony nocleg, to decydujemy się na drogi lokalne. To obszar poprzemysłowy, są tu jakieś fabryki i smutne miasteczka, o wiele mniej zadbane niż w głębi Niemiec. Po stronie francuskiej jest nie lepiej. Dojeżdżamy do Amneville, jest to miejscowość uzdrowiskowa, choć wokół straszą jakieś opuszczone fabryki. W miejscowej pizzerii mówią nam jak dojechać do naszego znajomego, który próbuje nam to wytłumaczyć przez telefon, ale średnio to wychodzi. Dojeżdżamy do wielkiego ZOO i uzdrowiska, ale co dalej? Wreszcie odnajdujemy Krystiana i teraz już bez problemów jedziemy do willowego przedmieścia, gdzie mieszka. Jest masażystą i rehabilitantem, ale w ciągu 4-miesięcznego pobytu zarabia tu tyle, że starcza mu na resztę roku w Polsce. Do tego ma wynajęte całe piętro w willi u miłej Francuzki w średnim wieku. Wieczór mija nam na rozmowach, pysznym jedzeniu i sporej ilości wypitego piwa. Ładujemy też do pełna wszystkie baterie.

5. Amneville - Hackenberg - Cattenom - Evrange (FRA/LUX) - Luxemburg - (LUX/FRA) - Trewir - Kolonia - kemping koło Dabringhausen

Rano żegnamy się i ruszamy dalej. Gospodyni udziela nam wskazówek, jak dojechać do ciekawego obiektu w pobliżu - twierdzy Hackenberg, jednej z głównych fortec na lini Maginota. Jest to wręcz całe miasto zbudowane wewnątrz góry. Robimy jeszcze zakupy w pobliskim markecie - głównie francuskie sery i wina. Ruszamy w stronę lini Maginota. Dojeżdżamy tem zupełnie wiejskimi drogami, wspinamy się nimi wśród pięknych krajobrazów. Niewielki parking przed wejściem do bunkra jest jednak pusty... dziwne. Okazuje się że cały obiekt otwierają o godzinie 14! Jak oni chcą przyciągać turystów z takim podejściem. Madzia jednak stwierdza że jak tu już jesteśmy, to musimy jednak coś z tego mieć. Szutrową drogą dojeżdżamy na szczyt góry, gdzie jest niewielka kapliczka, skromny, stary cmentarzyk i potężne kopuły strzelnicze bunkrów które mieszczą się we wnętrzu góry. Krajobraz wokół jest sielankowy.




Po dłuższej chwili postoju wyruszamy w drogę w stronę Luksemburga, mijając jądrową elektrownię w Cattenom. Wkrótce przekraczamy granicę Luksemburga. Wszystko jest tu porządniejsze niż we Francji. Państwo jest malutkie, ale bardzo bogate. Większość ludzi mieszka w stolicy o takiej samej nazwie. Po kilku minutach od przekroczenia granic państwa przekraczamy granice miasta. Widać, że jest bogate, pełno banków, instytucji itp. W samym centrum na wysokich skałach ulokował się niedostępny zamek. Objeżdżamy centrum chyba ze 3 razy, bo większość ulic jest jednokierunkowa, i jeśli przegapi się niepozorny wjazd na parking, to trzeba jechać dalej. W końcu wjeżdżamy na jakiś piętrowy parking, pobieramy bilecik. Trochę dziwi nas fakt, że parking jest okratowany i ma automatycznie zatrzaskiwaną furtkę. Ale zaraz przestajemy się dziwić. To jakaś murzyńska dzielnica, na ulicy stoi masa podejrzanie wyglądających kolorowych, którzy nie parają się raczej uczciwą pracą. Piękna obrazka dopełniają wszechobecne prostytutki. Ekskluzywne miasto, nie ma co. Kawałek dalej, na głównych ulicach - już inny świat. Europejski, kolorowy, szklany i plastikowy.


Nadal kręci się sporo podejrzanych typów, którzy na biznesmenów nie wyglądają. Chyba że żebranie jest jakimś biznesem. Idziemy w stronę zamku. Robi on duże wrażenie, biorac pod uwagę pionowe, kilkudziesięciometrowe skały na jakich stoi. Twierdza nie do zdobycia średniowiecznymi metodami, a i dziś byłby to problem. Obchodzimy starą część miasta, coś jemy, obserwujemy ze zdziwieniem panów badających głębokość kolein w jezdni i w tym celu wstrzymujących ruch w centrum miasta w godzinach szczytu. A robią to za pomocą... deski i linijki :) Wracamy wreszcie do naszego Harlemu, opuszczamy parking i jedziemy w stronę lotniska i niemieckiej granicy. Korek jest gigantyczny, zastanawiamy się, co się dzieje. Przyczyna jest zaskakująca - wielkie rondo i nieumiejętność jego pokonywania przez wydawałoby się cywilizowany naród. Mimo trzech pasów każdy jedzie tylko prawym, jakby bał się, że nie zjedzie. A z ulic dojazdowych nikt się nie wpycha na rondo, tylko wszyscy grzecznie stoją. Tak można stać i do dnia sądu ostatecznego, bo ci ostrożni co już są na rondzie nie chcą nikogo wpuszczać. W efekcie wszystko jest kompletnie sparaliżowane. W końcu typowo polską metodą wciskamy się na rondo, przebijamy na pusty wewnętrzny pas i bez problemów je objeżdżamy. Dalej idzie już gładko. Tankujemy na jakiejś stacji, ze zdziwieniem stwierdzając, że w tym drogim kraju paliwo jest tańsze niż w Niemczech. Okazuje się że nie mają tu akcyzy. No cóż, jesteśmy kilka euro do tyłu, bo jeszcze we Francji zatankowaliśmy do pełna, więc teraz wchodzi góra 10 litrów. Przecinamy granicę w miasteczku Trewir i jadąc dalej opuszczamy Ardeny. Ustalam trasę na GPS-ie i ze zdziwieniem stwierdzam, że ten rejon Niemiec jest wybitnie ubogi w autostrady. Czeka nas spory kawałek zwyczajnymi drogami. Krajobrazy są malownicze, jedziemy przez pagórkowaty teren porośnięty lasami w kierunku na Zagłębie Ruhry. Po wielu kilometrach dojeżdżamy wreszcie do autostrady w okolicach Koloni i dalej już wygodnie jedziemy dalej, przecinając ten silnie uprzemysłowiony i zurbanizowany obszar. Późna godzina nakazuje szukać kempingu w okolicy. Trochę mnie martwi fakt spania w Zagłębiu Ruhry. Gdzie tu może być jakakolwiek ładna przyroda? Nic bardziej błędnego. Po wyszukaniu w GPS-ie pierwszego lepszego kempingu, zjechaniu z autostrady i dojechaniu nań, ukazuje się naszym oczom piękne, spokojne jezioro z wysokimi brzegami. Kemping jest duży, ale dominują na nim kampery i umocowane na stałe przyczepy kempingowe, robiące za bungalowy do wynajęcia. Pole namiotowe jest zupełnie puste, jesteśmy jedyni. Na kempingu panuje zupełny spokój, okazał się przypadkowym strzałem w dziesiątkę. Zmęczeni tym całym Luksemburgiem i długą jazdą szybko idziemy spać.

6. kemping koło Dabringhausen - Bielefeld - Magdeburg - kemping nad Schwielowsee


Rano czeka nas długi odcinek, bo chcemy dojechać aż w okolice Berlina, ale jeszcze spędzić kilka godzin w Bielefeld, gdzie Madzia jako dziecko spędzała wakacje u babci. Trasa to głównie autostrada, więc jedzie się nudno, ale za to szybko. Bez problemów dojeżdżamy do Bielefeld. Parkujemy w pobliżu domu gdzie mieszkała babcia Madzi. Dla mnie to zupełnie obce miasto, ale dla niej to podróż sentymentalna. Muszę przyznać - Bielefeld jest ładne, zadbane, a mimo że jest nieduże - ma nawet coś w rodzaju metra! Idziemy do malowniczego parku, a później na zamek, z którego widać całe miasto. Zamek jest w remoncie i nie można wejść do wnętrz, a jedynie na mury. Robimy sporo zdjęć, spacerujemy po starówce, idziemy na koniec po jakieś niewielkie zakupy do marketu. W końcu wyruszamy dalej. I znów długa jazda autostradą. Momentami jest nawet trzypasmowa, a momentami dwupasmowa i do tego w remoncie, przez co tworzą się spore korki. Mijamy Magdeburg, kolejne byłe przejście graniczne między NRD i RFN i powoli zbliżamy się do Berlina. Zamierzamy obozować nad dużym jeziorem Schwielowsee, przed samym Poczdamem. Jest tam dużo kempingów do wyboru i z pewnością coś się znajdzie. Kilka kilometrów zwykłą drogą w lesie i dojeżdżamy. Tu już jest sporo namiotów, ale kemping jest w miarę tani. Jezioro jest blisko, ale jego brzegi są silnie zarośnięte trzcinami i przez to niedostępne. Zachód słońca wygląda za to pięknie. Rano musimy zwinąć się jak najszybciej. O 10 chcę być w wielkim muzeum lotniczym w Gatow, w Berlinie Zachodnim, a następnie mamy jechać jak najszybciej do Warszawy, by zdążyć na 17 do przedszkola Florki, na Dzień Rodziców.



7. kemping nad Schwielowsee - Poczdam - Berlin - Świecko - Poznań - Warszawa

Rano szybko zjadamy śniadanie, zwijamy obozowisko i ruszamy przez Poczdam do Berlina. Wkrótce stajemy na pustym parkingu przy lotnisku Gatow. To nie będzie zwiedzanie. To ekspresowy bieg między setkami samolotów i pojazdów, by za pół godziny wsiadać w samochód i jechać do Warszawy. Gatow było jednym z lotnisk, które obsługiwały most powietrzny w czasie blokady Berlina Zachodniego. Leżało w sektorze brytyjskim i na lotnisku stoi pomnik upamiętniający tamtych pilotów i tamte wydarzenia. Ekspozycja samolotów jest ogromna. Stoi tu cały przekrój lotnictwa myśliwskiego i myśliwsko-bombowego zarówno NATO jak i ZSRR. Stoją czołgi i wyrzutnie rakiet. Mnóstwo ciekawostek jest też w hangarach, ale nie mamy już czasu.




Wskakujemy w samochód i jedziemy w stronę Berliner Ringu. Niestety... jakiś błąd w oszacowaniu, na moment się rozpraszamy i trafiamy na berlińskie ulice w godzinach porannego szczytu. To co miało być dwupasmówką według mapy, dwupasmówką może i jest, ale pełną świateł i skrzyżowań. Tracąc dobre 40 minut na wyjechanie na jakąś sensowną drogę, na walkę z ciągle rozładowanym telefonem, mijamy wreszcie berlińskie lotnisko i opuszczamy miasto. A potem już autostrada, jazda do granicy, most na Odrze i... gaz do dechy, nie patrząc na paliwo. Momentami jadę 160 km/h. Do Warszawy docieramy na 16, więc wszyscy są zadowoleni. Ja - bo widziałem to wspaniałe muzeum, a Madzia i Florka - bo nie spóźniliśmy się na Dzień Rodziców. I w ogóle - bo nasza niemiecka wyprawa była bardzo udana, zobaczyliśmy wspaniałe miejsca, wspaniałe muzea techniki, byliśmy w trzech krajach, pogoda dopisała. Pokonaliśmy ponad 3000 kilometrów, a Florka bez problemów zniosła ten test wytrzymałości, co pozwala dobrze rokować przed kolejnymi wyprawami.

Wyjazd dość specyficzny, bo ukierunkowany na zwiedzenie konkretnych miejsc, a nie po prostu poznawanie kraju, które jednak odbywało się przy okazji. Muzea w Sinsheim i Spirze mogę jednak polecić każdemu.

Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.