sobota, 25 listopada 2017

XIV Maraton Komandosa w Lublińcu

Przebiegłem dziś po raz trzeci Maraton Komandosa w Lublińcu. Bieg organizował klub WKB "Meta" i Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. Tym razem bieg dla dzieci ukończyła również Flo :) O ile dorośli biegli tradycyjnie 42,2 km w polowych mundurach, wojskowych butach i z plecakami o wadze minimum 10 kg, to dzieci miały strój dowolny, plecak o wadze minimum 4 kg i dystans 1 km do pokonania. Flo zajęła 3 miejsce wśród dziewczynek :) Ma teraz prawo do noszenia odznaki :)

Dodam że z Flo reprezentowaliśmy klub Judo Legia Warszawa, a Flo dodatkowo swoją szkołę :)


Ja dziś miałem 10,5 kg w plecaku samego obciążnika + 2,5 l wody w bukłaku. Od początku biegłem spokojnie, celowałem w czas 5:30 h. Ile energii zużywa się na taką trasę w takim stroju - nie wiem, ale wiem że jest to o wiele, wiele więcej niż na zwykłym maratonie. Trasa biegu to typowy przełaj po leśnych drogach, a dodatkowym utrudnieniem jest brak jakichkolwiek punktów odżywczych - masz sobie człowieku radzić sam, a nie mieć wszystko podetknięte pod nos. To mi akurat bardzo pasuje, bo zdecydowanie bardziej trzeba myśleć i kombinować. Trasa to dwie 21 km pętle i na półmetku można sobie uzupełnić zapasy z własnych rzeczy. Pierwszą pętlę biegło mi się w miarę lekko i spokojnie, bez większego zmęczenia.



Dobiegłem do półmetka. Przyznam że samodzielne napełnienie bukłaka z 5 l kanisterka z wodą... było niewykonalne. W końcu poprosiłem jakąś panią by mi to potrzymała ;) Zapakowałem bukłak do plecaka, chwyciłem butelkę izotonika, jakieś batony i żele i ruszyłem na drugą pętlę. Po jakiś 100 m poczułem że mam mokre spodnie na d... Co jest do cholery? No cóż... bukłak, całkiem nowy, mający góra 2 miesiące - gdzieś się rozszczelnił i zaczął ciec. Wyjąłem go w cholerę z plecaka i rzuciłem gdzieś na bok. Byłem teraz o 2 kg lżejszy, ale miałem też o 2 l picia mniej, a przed sobą jeszcze 21 km biegu. Miałem jednak butelkę izotoniku. Wiedziałem że teraz muszę oszczędzać, by się nie wysuszyć na wiór. Poza tym gdzie to wsadzić? Nieść w ręce przez taki kawał? Na szczęście rozwiązałem sprawę zatykając butelkę na pas piersiowy.

 
Tak przebiegłem z nią kolejne 10 km, gdzie wreszcie picie się definitywnie skończyło. A do mety jeszcze 12 km.


I tu zaczęły się schody, jak to bywa na maratonach - lekkie skurcze i totalne wyenergetyzowanie. Głowa nadal goniła ciało do przodu, aby nie przejść z biegu do marszu. W końcu, ok 34 km trzeba było kawałek podejść. Postanowiłem kilometr biec, kilometr iść. Jak zacząłem biec... złapał mnie silny skurcz w jeden z przywodzicieli, więc straciłem minutę na jego rozciąganie. No dobra idę... ale idąc nie zrobię 5 h 30 min!


Po kilku kilometrach powoli przeszedłem w trucht i coraz szybszy bieg, którym pokonałem ostatnie 4 kilometry do mety. Na mecie zameldowałem się z czasem 5 h 47 min 35 sek. co jest moim rekordem tej trasy, mogę więc być zadowolony, choć brakuje mi tych 5 h 30 min. Paradoksalnie - pęknięcie bukłaka pozwoliło nieść mniej na plecach i chyba szybciej się przemieszczać.



Przypadkowo zdobyte doświadczenie mówi - druga pętla - bieg tylko z butelkami, ale najlepiej dwiema, natomiast odciążyć plecak. To o kilka minut skróci "przepak" na półmetku i da sporo do ostatecznego wyniku. I do cholery łykać magnez, którego teraz nie miałem! Pierwszy raz biegłem Maraton Komandosa nie tyle by go przebiec, co poprawić własny wynik ;) Poprawiłem o 9 minut. Wiem już chyba też jak zrobić jednak te 5 h 30 min. I zrobię to mam nadzieję za rok. Zająłem 241 miejsce na 422 osoby które bieg ukończyły (24 nie podołały trudom) - tu też wyraźny progres. Jako ciekawostkę podam czas zwycięzcy - 3 h 1 min 45 sek :). Kpt. Piotr Szpigiel z Braniewa, rekordzista trasy (2 h 55 min). Tuż za nim plut. Artur Pelo z Lęborka (zwycięzca Setki Komandosa z czasem 9 h 33 min.). Trzeci zawodnik był na mecie.... 31 minut później. To chyba najdobitniej świadczy o ich klasie. Dla większości biegaczy zrobienie normalnego maratonu w 3 h to nieosiągalny szczyt marzeń. A co to mówić o specyficznym stroju i obciążniku.

Na dekoracji dostałem bardzo ładną nagrodę za ukończenie Komandoskiego Superszlema 2017 - za biegi w mundurze i z obciążeniem na dystansie 10, 21, 42 i 105 km :) Zdobywców było ok. 20 i to powoduje że znaleźliśmy się w nieco "elitarnym" gronie :) Ponadto ukończyłem zwykłego Szlema Komandoskiego (ćwierćmaraton, półmaraton i maraton) i Szlema Lublinieckiego (Bieg Katorżnika, Bieg o Nóż Komandosa i Maraton Komandosa). Także no! Mogę uznać ten rok za udany :)





Zdjęcia Ma Violavia, Maciej Łuczkiewicz i WKB Meta Lubliniec

poniedziałek, 20 listopada 2017

Tatry listopad 2017

Krótka relacja z krótkiego wypadu w Tatry.

Z Warszawy wyjechałem w piątek rano, miałem nadzieję że dam radę jeszcze gdzieś wyskoczyć w góry nim się ciemno zrobi. Nawet nie szukałem jakiejś kwatery, tylko od razu pojechałem do Kir. Na parkingu stał... jeden samochód. Ale i tak znalazł się człowiek zbierający opłaty, równie wysokie jak w środku sezonu. Co robić. Zapłaciłem i ruszyłem w górę doliny. Nawet nie brałem ze sobą turystycznego plecaka, bo miałem go zapakowanego różnymi zbędnymi duperelami, tylko taki mały plecak wojskowy. Lodowisko od samego wejścia. Było niemal całkowicie pusto, minąłem dosłownie kilkanaście osób na całej trasie. Dolina była spowita mgłą, widać w zasadzie było niezbyt wiele, ale tworzyło to ciekawy klimat. Zajrzałem do Wąwozu Kraków, oczywiście żywej duszy. Do Smoczej Jamy już się nie wspinałem, bo tam to by dopiero było lodowisko! Doliną dotarłem do Hali Ornak, w schronisku zjadłem szarlotkę i ruszyłem w dół. Zaczęło się zmierzchać, a mgła potęgowała mrok. Gdy dochodziłem do Kir było już całkowicie ciemno. 12 km to delikatny spacer, ale przynajmniej rozruszałem się po kilku godzinach jazdy. Przyszła bardzo gęsta mgła, nic nie było widać. Podjechałem do Witowa i w tej mgle trochę na macanego (metodą pukania do wszystkich domów po kolei) znalazłem jakiś całkiem fajny nocleg.


W sobotę miałem już do dyspozycji cały dzień. Planowałem iść na Wielkiego Chocza, ale uzależniałem ten plan od pogody. Rano mgła i chmury - Chocza przeniosłem na niedzielę i ruszyłem do Chochołowskiej, licząc na to ze się rozpogodzi. I rzeczywiście, zaczęło się rozpogadzać, tu i ówdzie przebijał błękit nieba. Chochołowska jak zwykle jest nudna jak flaki z olejem, a do tego wiatrołomy i zwózka drzew psują ją dodatkowo.

 
Nie wiedziałem jak wygląda szlak na Grzesia, więc dla spokoju założyłem raki przy schronisku. Okazały się zbędne, ale już nie chciało mi się ich zdejmować. Szlak jest bardzo łagodny, był wydeptany, śnieg dość miękki. Ładna pogoda zaczęła się psuć i gdy wyszedłem z lasu przyszło totalne mleko. Na szczycie widoczność na kilkanaście metrów.


Te warunki zniechęciły mnie totalnie i porzuciłem myśl o pójściu na Wołowiec, który planowałem. Po co iść przez kilka godzin w takiej mgle? Żeby się pomęczyć i nic nie zobaczyć? Wróciłem w okolice Bobrowieckiej Przełęczy, tam chwilę podumałem czy by nie iść na Bobrowiec (tak, wiem, to teraz już niezbyt legalne, ale zimą nigdy na nim nie byłem) ale w końcu odpuściłem, bo podejście tam jest strome i męczące, a widoków i tak żadnych. Zdobyć zimą dla samego zdobycia to można sobie K2, w Tatrach jednak widoki mają spore znaczenie. Wróciłem do schroniska i ruszyłem w dół. W sumie zaczęło się robić już dość późno, ale wieczorem pogoda wyraźnie się poprawiła - ukazały się szczyty i błękitne niebo. Gdybym poszedł na Wołowiec lub Bobrowiec, to teraz bym już z nich schodził, ale coś jednak bym zobaczył - ale trudno, to była loteria. Gdy doszedłem do Siwej Polany już robiło się ciemno. Wycieczka była mimo wszystko udana, 20 km marszu, choć widoków ze szczytu żadnych.

W niedzielę miałem wracać do domu, wiec znów planowałem Wielkiego Chocza. I znów było tak sobie, na tyle słabo pogodowo, że odpuściłem tą myśl i pojechałem do Kuźnic. Tam wahałem się - a może coś na Gąsienicowej? A może Giewont? A może Kopa? A może Kasprowy? Uznałem że Giewont i Kopa będą ok, zimą tam mało ludzi, więc wejście ma jakiś klimat. Kolejki do kolejki ZERO, zawsze lubiłem listopad i grudzień pod tym względem. Na Kasprowy i na Halę Kondratową podchodziło łącznie kilkunastu ski-turowców. Na Kondratowej była nawet spora grupa narciarzy. Tu znów wahałem się, czy iść na Kopę przez Przełęcz pod Kopą Kondracką, czy przez Przełęcz Kondracką. Wybrałem drugi wariant, z racji krótszego i bezpieczniejszego podejścia przez lawinowy kocioł. Pierwszym wariantem podchodzili (i zjeżdżali) niemal wszyscy narciarze, więc wolałem być w innym miejscu ;) A tu szły oprócz mnie dwie osoby.


Przy szlaku kręciła się kozica i miała tak głęboko w d... ludzi, że stałem w pewnym momencie 5 m od niej i robiłem jej zdjęcia telefonem, a ona nic :) Na przełęcz mozolnie, tu pierwszy raz jeden z kijków zastąpiłem czekanem.

 
Na przełęczy wyraźnie już było widać pogorszenie pogody i nadciągającą ciężką śnieżycę. Szybko ruszyłem na szczyt, bezpośrednio przed łańcuchami czekan momentami się przydawał. Łańcuch nie był pod śniegiem, więc wejście okazało się proste jak na te warunki.


 
Na szczycie... jak to na szczycie. Kilka osób i niemal zero widoków. Śnieżyca przykryła już wszystko.



Zejście tą samą drogą, tu znów asekuracja czekanem przy trudniejszych momentach. Potem już szybki marsz na przełęcz i... odpuściłem Kopę z tych samych powodów co Wołowiec dzień wcześniej - guzik bym zobaczył ze szczytu. Gdy schodziłem przez Piekło wszystko pokrywała już spora warstwa świeżego puchu. Było tu całkiem pokaźne lawinisko, które... gdy podchodziłem to go nie zauważyłem, więc może lawina zeszła w międzyczasie? A może było tylko nie zwróciłem uwagi?




Przyspieszyłem tylko kroku i zszedłem do schroniska. Tam zdjąłem raki i w dół do Kuźnic. Ślisko na tym szlaku jak cholera! Zaliczyłem dwa widowiskowe spotkania z glebą. Aż się zastanawiałem czy by jednak tych raków nie założyć, bo miałem dość tej jazdy na butach. Przy Kalatówkach zrobiło się niemal ciemno, śnieżyca zrobiła się bardzo silna. Trochę zacząłem się martwić jak będzie wyglądał powrót do domu. Na szczęście... w Kuźnicach śnieg nagle przestał padać i wyszło błękitne niebo. I już w okolicach Poronina... śniegu nie było w ogóle :) 6 godzin jazdy i w domu. A do pracy na 6:30 rano i... pada śnieg ;)

Wyjazd udany częściowo. Wycieczki fajne, ale zabrakło widoków i głównego celu wyjazdu - Wielkiego Chocza zimą. No cóż, innym razem. Ale nawet po Polskich Tatrach fajnie się chodzi jak jest tak pusto i klimatycznie

środa, 1 listopada 2017

Tour de Tatry 2017

Mała relacja z niewielkiej wyprawy rowerowej, roboczo nazwanej Tour de Tatry. Namówił mnie na nią Andrzej, mój szwagier, wytrawny rowerzysta. Ja, rowerzysta raczej 'podmiejsko-stacjonarny', który regularnie kręci trasy po 50-80 km, ale po płaskich terenach Mazowsza, nie miałem żadnego doświadczenia z takich górskich wypraw. Jednak cel ładny, wyzwanie jakieś jest, a do tego Andrzej miał ciekawe pomysły by zjechać gdzieś wyżej od standardowej trasy wokół Tatr. Nie wahałem się właściwie ani chwili, trzeba tylko było zgrać terminy. Termin się trafił, akurat w piątek biegłem Bieg o Nóż Komandosa w Lublińcu, więc postanowiliśmy połączyć obie imprezy w jeden wyjazd.

Niektóry spytają - po co taką turę dzielić na kilka dni, wszak są kozacy co to śmignęli na raz, w jeden dzień. Ale... robili to na ogół latem, na szosowych rowerach, są wytrawnymi cyklistami i nie robili nic innego niż przez całą dobę zawzięcie pedałowali. My postanowiliśmy zrobić trasę 'turystycznie', a nie 'sportowo'.

Bieg w piątek - dla mnie udany, poprawiłem czas w stosunku do zeszłego roku o 25 sekund. To dość ciężka przeprawa, 10-kilometrowy przełaj, z kilkoma wbiegami na bardzo strome piaszczyste wydmy. Całość w mundurze i wojskowych butach. Obecny nad Polską orkan Ksawery nie dokuczał jakoś mocno, ale co mniej więcej pół godziny przychodził ulewny deszcz. W czasie gdy ja biegłem - Andrzej urządził sobie rowerowy rajd po okolicy. Trudno by taki rowerowy maniak jak on siedział i patrzył jak kolejni faceci i kobiety w mundurach dobiegają do mety ;)

Potem jazda do Szaflar, gdzie wyznaczyliśmy sobie start pętli. Jakaś knajpka, jedzenie, zakupy na jutro. Potem spać, mamy tylko nadzieję, że pogoda dopisze.

Sobota rano - chmurki są, dość wilgotno, ale w sumie nie pada. Przepak bagaży, składanie rowerów w całość. Do bagażnika mojego samochodu wchodzą jedynie w formie ze zdjętymi oboma kołami. Ruszamy o 7 rano. I od razu ostro w górę, przez Leśnicę i Groń, w stronę Gliczarowa Górnego i Bukowiny Tatrzańskiej. Potem zjazd i znów cały czas pod górę. 10 km pod górę! Miejscami tam stromo, że ciężko jechać bez zatrzymania co jakiś czas. A ja nie mam żadnych sakw, całość bagażu w plecaku, co dodatkowo obciąża. Wreszcie zjazd na Klin w Bukowinie. Wydawało nam się, że teraz już płasko. A gdzie tam! Znów stromy i długi podjazd przez Głodówkę na Wierch Poroniec. Z Głodówki pięknie widać Tatry, choć teraz były schowane nieco w chmurach. Z Wierch Porońca pięknie prezentują się Tatry Bielskie.



Wreszcie zjazd z Wierch Porońca na Łysą Polanę. Andrzej daje czadu i tyle go widzę, mimo że sam na zjeździe trzymam 40-45 km/h, momentami przekraczając nawet 50 km/h. Ale zimno!!! Na podjeździe kurtka wystarcza, nawet jest gorąco. Jednak zjazd z taka prędkością i przy takich temperaturach... jest kilka stopni powyżej zera, to bardzo daje w kość. Od Łysej Polany jedziemy do Tatrzańskiej Jaworzyny znów nieco pod górę, by znów długo i bardzo szybko zjeżdżać do Podspadów. Wychodzi słońce, robi się nieco cieplej. Teraz mozolny podjazd na Przełęcz Zdziarską. Ufff... rowerowe okulary zaparowują, zaczyna mnie to denerwować. Wreszcie przełęcz. Teraz dłuuuugi zjazd do Zdziaru. Chwila postoju na Strednicy, podziwiamy Tatry Bielskie. Dalszy zjazd... ponad 50 km/h, muszę ostro hamować, bo bez hamulców można osiągnąć i 80 km/h, ale to jest bardzo niebezpieczne. Mijamy Zdziar, dojeżdżamy do Tatrzańskiej Kotliny. Tu jest już ścieżka rowerowa, ale jedziemy nią krótko, bo prowadzi do Kieżmarku, a my skręcamy na Tatrzańską Łomnicę. I znów upierdliwy, niezbyt stromy, ale jednak podjazd. Przez wiele kilometrów. Mijamy Białą Wodę Kieżmarską, Tatrzańską Łomnicę i wreszcie docieramy do Smokowców. Tu jemy całkiem niezły obiad w bistro-barze i zastanawiamy się co dalej. Powinniśmy gdzieś tu znaleźć nocleg, zostawić część rzeczy i 'na lekko' podjechać do Śląskiego Domu. Po kilku próbach trafiamy na całkiem fajny penzion, gdzie za 15 euro mamy całkiem miły pokoik. Jak na Smokowce (tatrzański kurort) to jest względnie tanio. Ruszamy dalej, po kilku kilometrach docieramy do Tatrzańskiej Polanki. Zaczyna się tu asfaltowa droga w górę Doliny Wielickiej, do górskiego hotelu Śląski Dom. Droga ma 6,5 km, ale na tym odcinku pokonuje ok. 650 m wzniesienia. Jest więc stroma jak jasna cholera!!! Ciśniemy, ciśniemy, pot się z nas leje, a stoimy niemal w miejscu. Co kilka minut trzeba choć na moment się zatrzymać. Ale nieustępliwie dajemy dalej pod górę. W nogach mamy ponad 70 km w górskim terenie, a na koniec tak morderczy podjazd. Ufff... ile jeszcze? Tabliczki zdają się drwić z nas. Metr po metrze zdobywamy jednak wysokość, wreszcie w oddali widać już schronisko. Niby płasko, ale jednak cały czas jest tu zdrowo pod górę, nasza prędkość to 7-8 km/h. Jak szybko maszerujący piechur... Ostatnie metry... i jesteśmy! 1670 m n.p.m. - najwyżej dostępny rowerami punkt w Tatrach! Temperatura ok. zera stopni, pada drobny śnieg. Góry powyżej są już białe. Kilka zdjęć, od razu też grubo się ubieramy. Za chwilę zjazd.



Andrzej wyrywa do przodu i szybko niknie mi z oczu. Ja jadę dość spokojnie, czyli nie więcej niż 35 km/h. Jest tu wąsko i stromo, zakręty co i rusz, a jakość asfaltu pozostawia wiele do życzenia. 7 km zjazdu mimo ciepłych ubrań wychładza i to bardzo mocno. Wreszcie parking na dole. Teraz spokojna jazda do Smokowców, jakieś zakupy w 'Potravinach', kolacja i spać! Jutro pobudka 6:30 rano. Dziś łącznie było 85 km jazdy.

W niedzielę rano pogoda nie jest już tak dobra. Tatry zaciągnięte chmurami, wieje zimny wiatr. No ale co robić? Śniadanie i ruszamy dalej. Czeka nas ok 300 m podjazdu do Szczyrbskiego Jeziora. Wysokość tą pokonujemy na odcinku ok. 18 km, ale silny i zimny przeciwny wiatr bardzo daje się we znaki. Do tego stopnia, że... windstopperową czapkę chowam sobie w... spodnie. Tak, tak... by chronić drogocenne części ciała od odmrożeń ;) innej opcji nie widzę. Teraz jest nieco lepszy komfort jazdy, ale wysiłek jest duży, a wysokość zdobywa się powoli. Wreszcie Szczyrbskie Jezioro. Do samej miejscowości nie wjeżdżamy, ale zaczynamy bardzo długi i szybki zjazd. Ale ziąb!!! Musimy się zatrzymać i grubiej ubrać. Dalsza jazda to kilka kilometrów z prędkościami powyżej 50 km/h, cały czas w dół. Wreszcie Podbańskie. Ależ skostniałem od tego pędu powietrza! Rozgrzewamy się i ruszamy w górę Doliny Cichej. To 11 km podjazdu starą, asfaltową drogą. Nachylenie wydaje się być bardzo małe, ale nasza prędkość oscyluje w granicach 10-12 km/h, ciężko szybciej. Coraz dalej i dalej w głąb Tatr. Widać Czerwone Wierchy i Kasprowy Wierch. Od tej strony jakieś inne... Uff... wreszcie koniec. Niestety, chmury skrywają większość szczytów. Sesja zdjęciowa, jedzenie i ruszamy w dół.



Okazuje się, że droga była całkiem stroma, a zjazd jest bardzo szybki. Cały niemal czas utrzymuję powyżej 30 km/h. W Podbańskiej chwila zastanowienia. Według pomysłu Andrzeja ruszamy szlakiem wzdłuż podnóża Tatr, przedłużeniem Magistrali. Po ok. kilometrze okazuje się on przejezdny wyłącznie dla mocno górskich rowerów i rowerzystów nie obciążonych bagażami. Wracamy do Podbańskiej i ruszamy w dół szosą w stronę Przybyliny. Jest tu ciągły spadek i bez problemów utrzymujemy przelotową prędkość 30 km/h i to przez dobre 15 km. Wreszcie Przybylina, szukamy jakiegoś posiłku. Nic niestety tu nie ma, jedyna knajpa czynna od 17. Dalsza jazda na zachód. W Wawrzyszowie podobnie - knajpka czynna od 17. Jedziemy dalej. Wieje silny i wychładzający wiatr. Przejeżdżamy pod autostradą. W Liptowskim Gródku najpierw remont mostu, ale potem znajdujemy czynną jadłodajnię. Jedzenie dobre, sycące, ale tracimy tam dobrą godzinę, bo strasznie długo trzeba czekać. Posileni ruszamy dalej, wiedząc jednak, że plan dotarcia do Zuberca jest mało realny. Jest już za późno, a Zuberec leży za wysoką Przełęczą Kwaczańską i to może być zbyt wiele po 100 km jazdy. Jedziemy dalej przez Liptowski Mikułasz. Miasto jest brzydkie, typowa Czechosłowacja. Zjeżdżamy na nową ścieżkę rowerową, ale kończy się ona po 2 km i musimy wrócić. Zdrowo pod górę i mijamy Tatralandię - wielki aquapark. Uff... w najbliższej miejscowości obdzwaniamy okolicę. Jest nocleg w dobrym miejscu (Liptowskie Matiaszowce). Jedziemy tam lokalną drogą, która prowadzi ostro w górę, by potem zaoferować długi i ostry zjazd. Zjazd przez błoto. Ta krótka chwila wystarcza, bym był brudny jak nieboskie stworzenie. Dojeżdżamy do Matiaszowic, nocleg okazuje się rzeczywiście bardzo fajny, mamy do dyspozycji cały dom! Luksus! Niestety, miejscowość jest niemal wymarła i nie ma możliwości by teraz zrobić jakieś zakupy lub coś zjeść. Dojadamy resztki zapasów. W moim przypadku batonik, bułka i skondensowane mleko w tubie. Dziś pokonaliśmy równo 101 km.

Poniedziałek rano wita nas znośną pogodą. Nie pada i nawet przebija słoneczko. Czeka nas długi i bardzo mozolny podjazd na Przełęcz Kwaczańską. Rano jednak jedyny sklep we wsi działa, udaje się zrobić jakieś śniadaniowe zakupy. Ruszamy w górę.

O rany... ale podjazd. Zajmuje nam to dobrą godzinę, w dodatku mży, a wyżej pada drobny śnieg. Z drogi roztaczają się piękne widoki. Aż zatrzymujemy się na moment by odpocząć i popodziwiać z góry sztuczny zbiornik na Wagu - Liptowską Marę.


Zmęczeni docieramy wreszcie na Przełęcz Kwaczańską. Ubieramy się ciepło. Teraz zjazd do Zuberca. Ale jaki zjazd! 12% nachylenia. Mimo polara pod kurtką przewiewa mnie strasznie. Andrzej wyrwał gdzieś do przodu, mimo że ja cały czas lecę ponad 45 km/h. Mijam kamieniołom, wreszcie spotykamy się w Zubercu. Uff... chwila ogrzania się. Pogoda taka sobie. Chmury, wilgoć i zimno jak diabli. Teraz w stronę Orawic. Podjazd, szybki zjazd i długi podjazd. Teraz Andrzej ma lekki kryzys, pierwszy docieram do najwyższego punktu drogi. Znów maski na twarz i jazda w dół. 45-50 km/h. Aż wszystko boli od zimnego wiatru. W pędzie mijamy Orawice i lecimy dalej, do Witanowej. Już nie mogę, tak mi zimno. Jedziemy dobre 15 km w dół! W Witanowej zatrzymujemy się. Zakładam na siebie wszystko co mam w plecaku. Drugą parę spodni i dodatkową bluzę. Całkowicie straciłem czucie w palcach lewej stopy, co mnie nie napawa optymizmem. Potem zdrowy podjazd pod górę i jeszcze bardziej zdrowy zjazd do Głodówki. Potem stromy podjazd, polna droga i... docieramy do nowej ścieżki rowerowej Trstena - Nowy Targ. Ścieżka prowadzi nasypem byłej lini kolejki wąskotorowej. Jest... idealna. Ma co jakiś czas wiaty przystankowe, jest gładziutka, ma barierki, oznaczenia kilometrów. Ponadto prowadzi leciutko w dół a potem całkowicie płasko. Po tych wszystkich słowackich drogach to wręcz ideał! Mijamy granicę, Podczerwone, Czarny Dunajec. Zostało ok. 20 km do Nowego Targu. Ciśniemy już mocno, ponad 30 km/h. Wreszcie w Ludźmierzu skręt na Zaskale. Mocny podjazd na koniec, zjazd, Zakopianka, Szaflary... nasz samochód. Dziś pokonaliśmy 72 km.

Zamknęliśmy pętlę! Łącznie 259 km ze średnią prędkością 16 km/h. Oczywiście to nie była 'czysta' wyprawa wokół Tatr, bo zajeżdżaliśmy w głąb gór i pewne odcinki robiliśmy przygodnymi drogami. Ale... była to właśnie przygoda. Przy takiej sobie pogodzie, niskich temperaturach i silnym wietrze, uważam ją za całkiem wymagającą trasę. I jakże piękną widokowo!



Przyznam jedno - szacun dla tych co robią to nawet w wersji 'czystej' ale na raz, w jeden dzień. To nie dość, że ponad 200 km odległości, to w naprawdę ciężkim terenie!

wtorek, 31 października 2017

Czarnobyl 2017 - Strefa Wykluczenia po raz ósmy


Ostatni tydzień spędziłem na Ukrainie, moim celem była Strefa Wykluczenia wokół Elektrowni w Czarnobylu.

Jest to mój ósmy już wyjazd do Strefy. Pierwszy raz wyruszamy z Warszawy nie wieczorem, a o 9:30 rano. Tak zazwyczaj podróż się przesypiało, a teraz trzeba czymś będzie się zająć przez cały dzień. Pogoda jest taka sobie, ale w sumie nie powinno mieć to dla nas znaczenia. Czytam książkę, oglądamy jakieś filmy. W Lublinie dosiadają się jeszcze dwie osoby - Benia i Marcin, których znam już z innego wyjazdu. Razem jest nas siedem osób, grupa mała i kameralna. Granicę w Dorohusku przekraczamy bez problemów, idzie bardzo sprawnie. Zatrzymujemy się na jakiś obiad w Sarnach, potem pod wieczór dojeżdżamy do Korostenia. Tu będziemy spali, tym razem w ogóle nie ma w planie dojazdu do Kijowa. Dla tych co już byli po kilka razy na Ukrainie to w sumie żadna strata. Hotel jest spory, ale nasze pokoje są takie sobie. Miały być lepsze, ale podobno była jakaś awaria rury i pozalewało je. Mamy więc co mamy. Idziemy do pobliskiej gospody na jakieś piwko, omawiamy z Wołodią plany na wyjazd. Pora już spać. Jutro z samego rana jedziemy prosto do Strefy.

Rano pogoda zapowiada się naprawdę ładnie. Pakujemy się do busa i ruszamy do Strefy. Najpierw jednak na stacji benzynowej jemy jakieś śniadanie, pijemy kawę. Pogoda robi się coraz lepsza. Do granicy Strefy jedzie się jednak około dwóch godzin. Wowa jak zwykle puszcza jakis film o Czarnobylu, jednak jestem nieco zrażony do tych dokumentów - kolejna amerykańska produkcja mówiąca ogólnikami, szukająca sensacji i wielu miejscach mijająca się z prawdą. Docieramy w końcu do punktu kontrolnego Ditiatki. O dziwo i tu się zmienia. Teraz obok szlabanów i posterunku stoi... sklepik z pamiątkami jednej z ukraińskich firm organizującej wycieczki do Strefy. Dołącza do nas Alosza, nasz przewodnik. Sympatyczny młody chłopak, kojarzę go, musiałem go gdzieś widzieć na którejś z poprzednich wypraw. Standardowo podpisujemy się pod oświadczeniem o zaznajomieniu się z przepisami Strefy. Kolejna biurokratyczna sprawa, bo tych absurdalnych przepisów nikt nie przestrzega. Np. o zakazie picia alkoholu czy palenia tytoniu na terenie Strefy. Zarówno alkohol jaki i papierosy można najzupełniej legalnie kupić czy to w hotelowym barze czy to w sklepach w Czarnobylu. W samym Czarnobylu zatrzymujemy się na kilka minut. Dla tych co tego jeszcze nie widzieli - pomnik anioła i Park Pamięci. 


Potem Alosza załatwia kilka urzędowych spraw w budynku administracyjnym i ruszamy w stronę Prypeci. Mijamy granicę strefy dziesięciokilometrowej w Leliw. Po raz pierwszy widzę elektrownię z nasuniętą Arką. Wygląda to nieco dziwnie... przyzwyczaiłem się do widoku starego Sarkofagu. No ale kiedyś musiało to nastąpić, reszta pozostała bez zmian. Mijamy szlaban w Prypeci i zostawiamy busa nieopodal. Wołodia ostrzega nas, że w ciągu ostatniego roku sytuacja w Prypeci mocno się zmieniła. Zamiast milicji jest tu wreszcie policja, która dość serio traktuje swoje obowiązki. Po mieście poruszają się uzbrojone patrole i generalnie trzeba bardzo uważać z wchodzeniem do budynków. Oczywiście nadal się to robi, szczególnie w takich małych wyspecjalizowanych grupach jak nasza, ale jest to nielegalne i trzeba działać dość "partyzancko".
Z początku idziemy do budynku dworca autobusowego. Byłem już tu, ale tylko raz i to cztery lata temu, więc chętnie zobaczę to miejsce ponownie. Potem idziemy pod pobliski pomnik Przyjaźni Narodów i do hotelu robotniczego. Zwiedzamy kilka pięter, ale większość pomieszczeń jest pusta. Ogólnie nasza grupa rozdziela się. Benia i Marcin idą zobaczyć coś co sami mieli w planach. Paweł i Tomek też mają coś innego do zwiedzania. Ja, Wowa, Kamil i Darek po opuszczeniu hotelu robotniczego idziemy na jego tyły. Jakoś nigdy tu nie trafiłem, w sumie tej części I dzielnicy nie znam. Jest tu spory kompleks sportowy "Budowlaniec". Sala gimnastyczna pokaźnych rozmiarów i kilka magazynów. Obok jest... nadal działająca pralnia dla pracowników Strefy. Sala gimnastyczna ma przegniłą podłogę, ciężko się po tym chodzi. Za to przed jej wejściem są dwie rzeźbione w drewnie postacie. Ciekawa sprawa. Dalsza droga prowadzi na tyły kompleksu szpitala, a potem do pływającej przystani - debarkadera. Byłem tu kilka razy, nie robi już na mnie większego wrażenia. Potem idziemy jeszcze dalej na wschód, do sanatorium. Wchodzimy na jego dach, jednak budynek ma tylko trzy piętra i drzewa wiele zasłaniają. Kierujemy kroki do przystani jachtowej. Żaglówki o zmurszałych już kadłubach, przysypane stosami jesiennych liści... może to wygląda nieco smutno, ale bardzo malowaniczo. Dalej przemieszczamy się pod nieoddany nigdy do użytku budynek oddziału chirurgicznego szpitala. Ma 7 pięter wysokosci, ale jest w dość surowym stanie. Tu znów Benia z Marcinem oddalają się. Spotykamy się z grupą z Napromieniowani.pl, witam się z Krystianem. Alosza zostaje z nimi by pogadać, Wowa z nami idzie wokół garaży na niezbyt odległy cmentarz. To dość ciekawe miejsce. Jest tu raz, że sporo grobów dzieci, dwa że zauważam groby z krzyżami, krzyżami prawosławnymi i... takie z radzieckimi gwiazdami. Widocznie prawdziwi komuniści nie chcieli mieć nic innego na nagrobkach. Leży tu też kilku wojskowych, którzy sądząc po odznaczeniach widocznych na portretach - wiele dokonali na wojnie, albo sprawnie potrafili zrobić karierę w polityce. Obok cmentarza jest jeszcze wzgórze z którego dobrze widać elektrownię. Tu również rozćwierkują się dozymetry - to jeden z obszarów gdzie po awarii poszedł duży opad.

Wracamy pod oddział chirurgiczny, grupa zbiera się w całość. Wchodzimy na dach po chyboczącej się drabince. Widok piękny, szczególnie na elektrownię, której nic nie przesłania. 


Pierwszy raz widzę Prypeć z tej perspektywy. Pogoda jest świetna i widoki cudowne. Pora jednak schodzić i ruszać dalej. Idziemy pod szpital i kawiarnię "Prypeć", tu podjechał busem Grzegorz, nasz kierowca. Mamy sporo czasu na zwiedzenie szpitala, dla chętnych jest możliwość wejścia do jego piwnic, gdzie są napromieniowane stroje strażaków z pierwszej akcji ratowniczej. Ja już je widziałem - poza szalejącymi dozymetrami jest to po prostu kupa szmat, butów i hełmów, sama w sobie nieciekawa. Wejście do piwnic wymaga stroju ochronnego, maski z filtrami i okularów. Nikt chyba nie chce nawdychać się jakiegoś radioaktywnego świństwa. Chętny jest tylko jeden kolega, więc zakłada strój i zapuszcza się do piwnic. Jak się później okazuje - dozymetr miał schowany w kieszeni pod strojem ochronnym, więc słyszał że piszczy, ale nie mógł sprawdzić poziomu tego promieniowania. Tymczasem ja, Wowa i Kamil zwiedzamy kolejne piętra szpitala. Byłem tu wiele razy, wrażenia to już na mnie nie robi. Jedyne co się zmieniło to to, że przy leżącym przy głównym wejściu małym fragmencie silnie napromieniowanego fragmentu strażackiego stroju umieszczono teraz tabliczkę ostrzegawczą. A w praktyce raczej zwracającą uwagę by właśnie tu zbliżyć dozymetr i nacieszyć się gwałtownie wzrastającym poziomem promieniowania. Wielu ludzi nie wiedząc o tym fragmencie mijało go w ogóle nie zwracając na niego uwagi. Teraz już nie da się go przeoczyć. Dołącza do nas Darek, kolega z piwnic, i opowiada o swojej przygodzie z dozymetrem. Poprawia nam tym humory. W końcu zbliża się godzina zbiórki. Znajdujemy jeszcze nieznane dla mnie pomieszczenie gdzie są resztki apataru rentgenowskiego i wychodzimy na plac przez szpitalem. 


Jako że nie ma jeszcze wszystkich, to idę z dwoma kolegami pod samą kawiarnię "Prypeć". W okolicy krącą się dwie większe wycieczki, ale jak już się oddalają to udaje nam się zrobić kilka ciekawych zdjęć. Wreszcie są już wszyscy, jedziemy busem na północ miasta, do 10-piętrowego bloku przy ul. Budowniczych 40. Wchodzimy na górę, na dach. Nikt z nas tu jeszcze nie był, nawet Wołodia czy Alosza. Widok jest bardzo ciekawy, znów Prypeć z innej perspektywy. Słońce właśnie zachodzi, co dodatkowo zwiększa malowniczość widoku. 


Schodzimy wreszcie na dół, do busa i jedziemy już do Czarnobyla. Gdy dojeżdżamy do hotelu "Dziesiątka" jest już niemal ciemno. Meldujemy się w hotelu, jemy kolację. Potem mała imprezka w barze, jednak alkohol sprzedają tu tylko w godzinach 19-21, a sam bar jest czynny do 22. Nie ma więc co przesadzać. Rano musimy być całkiem spakowani, kolejną noc mamy spędzić w ogóle poza Strefą, w Sławutyczu. 

Rano wstajemy na śniadanie w hotelu. Okazuje się, że pogoda diametralnie się zmieniła. Pada deszcz, a poza tym jest bardzo zimno, blisko zera. Około 11 ma się jednak poprawić. Dziś eksploracja Prypeci jest niemożliwa - miasto jest zamknięte, odbywają się w nim ćwiczenia wojskowe z użyciem ostrej amunicji. Już wczoraj widać było transportery opancerzone. Nasz plan przewiduje jazdę na zachodni kraniec Strefy, do miejscowości Poliśke (Поліське), zwiedzenie tego miasteczka, a następnie powrót do elektrowni i wycieczkę po jej wnętrzu. Najpierw czeka nas dobre 60 km jazdy dziurawą drogą. Mgła, siąpiący deszcz - nieciekawie to wygląda. Gdy robimy małe zakupy w Czarnobylu opada nas stado psów - dorosłych i szczeniąt. Widać, że są przyzwyczajone do ludzi i po prostu żebrzą o jedzenie. Nie są jakieś zabiedzone, po prostu nauczyły się, że turyści je dokarmiają. Potem już wsiadamy do busa i ruszamy w drogę. Po dłuższym czasie zatrzymujemy się w małej wiosce Ilińce (Іллінці). Jest tu cakiem dobrze zachowana szkoła, którą zwiedzamy. Dalsza nudna jazda i wreszcie docieramy do zachodniej granicy Strefy, KPP Owrucz. Na dosłownie 100-metrowy odcinek wyjeżdżamy poza Strefę by znów w nią wjechać. Poliśke wysiedlono dopiero w roku... 1999. Wnikliwe badania wykazały bowiem, że jest tu równie wysokie skażenie co pod samą elektrownią. Strefę należało więc poszerzyć o to miasteczko. Wjazd do tej części Strefy to jednak taka sama kontrola paszportów jak na kazdym innym punkcie. Tak więc minutę później znów jesteśmy w Strefie. Dojeżdżamy do miasteczka, mamy godzinę na jego eksplorację. Szkoda, że tak mało czasu, ale jesteśmy uwiązani godziną o której będzie na nas czekał przewodnik w elektrowni.

Centrum miasteczka to całkiem pokaźny budynek komitetu partii, kilka większych bloków mieszkalnych, dom kultury z biblioteką, poczta, bank, apteka, sklep z zabawkami. Gdy idę z Darkiem na północny zachód zabudowa zmienia się, są tu ceglane domy, a właściwie ich resztki. Cegły są ładnie poukładane w sześcienne bloki obok, gotowe do wywiezienia. Widać, że ktoś ma w tym niezły interes. Jest tu nawet ciągle funkcjonujący... zdaje się posterunek policji. Wracamy do centrum i ruszamy na południe. Mijamy kilka bloków, takie niewielkie osiedle. Za nim jest szkoła, a właściwie jej ruiny. 


Czas nagli, musimy wracać do busa. Jesteśmy punktualnie, ruszamy w drogę powrotną. Znów wyjazd na 100 m ze Strefy, by po kontroli paszportów wjechać do niej z powrotem. Teraz długa i nudna jazda bez zatrzymań, pod samą elektrownię - choć nieco inną drogą niż tu przybyliśmy. Najpierw jednak jemy obiad w stołówce zakładu. Przypomina mi się mój pierwszy wyjazd do Strefy. Tu właśnie jadłem obiad i wtedy była to swoista atrakcja. Dziś jest to po prostu oszczędność czasu i pieniędzy, bo w Czarnobylu obiady są droższe. Szybko jeszcze wypełniamy papierkowe formalności.

Jedziemy pod samą elektrownię, gdzie wita nas nasz przewodnik. Człowiek nieco starszej daty, ale bardzo sympatyczny i świetnie mówiący po angielsku. Oczywiście mówi nam co nam wolno a co nie, w samej elektrowni musimy też przejść przez wykrywacze metali i być szczegółowo sprawdzeni przez ochronę. Problemów nie ma jednak żadnych i najpierw udajemy się w podziemia, do schronu elektrowni. To ważne pomieszczenie, a właściwie kompleks pomieszczeń. Ma własny system filtrów, generatorów i niezbędne zapasy. Może przez wiele dni chronić załogę elektrowni w przypadku nawet poważnej katastrofy. Jest tu swoiste centrum dowodzenia, z pełną łącznością i salą konferencyjną dla najważniejszych osób. Właśnie w tym pomieszczeniu schroniła się dyrekcja elektrowni 26 kwietnia 1986 roku i stąd koordynowano akcję ratunkową. Pomieszczenia są ciekawe, nigdy tu nie byłem, jest to duża atrakcja. Potem idziemy na pierwsze piętro. Tu nasz przewodnik melduje się ochronie przez telefon bez tarczy, dostajemy zgodę i przez bramkokołowrotek wchodzimy do wnętrza. Kolejna scena nieco mnie rozbawia - przewodnik wyjmuje klucz wyglądający jak... taki filmowy klucz do odpalania rakiet balistycznych i wsuwa go w szczelinę staroświeckich drewnianych drzwi. Wykonuje jakies trzy ruchy polegające na wsuwaniu i wysuwaniu tego dziwnego klucza i drzwi otwierają się. Połączenie jakiś kosmicznych zabezpieczeń z drewnianymi drzwiami powoduje uśmiechy u całej grupy. Teraz kierujemy się do szatni, gdzie musimy założyć ochraniacze na obuwie, białe fartuchy i czepki na głowy. Ruszamy tzw. Złotym Korytarzem. Docieramy do sterowni bloku II. Byłem tu już, ale jest to niewątpliwie wielka atrakcja. Teraz nie ma już tutaj dyżurujących inżynierów, jak było dwa lata temu. 


Spokojnie robimy wiele ciekawych zdjęć, przewodnik robi nam zdjęcie grupowe, opowiada o wszystkich pulpitach i urządzeniach. Widać, że wiele lat przepracował w elektrowni, może nawet był inżynierem sterującym pracą reaktora. Potem jednak ku naszemu rozczarowaniu ruszamy w drogę powrotną. Poprzednim razem doszliśmy do bloku III, do jego pomp cyrkulacyjnych, aż do ściany starego Sarkofagu i pomnika Walerego Chodemczuka. Teraz ta część elektrowni znajduje się już wewnątrz Arki, ale wiem też, że jest nowa tablica upamiętniająca Chodemczuka. Niestety nie można tam aktualnie podejść. W zamian czekają nas inne atrakcje. Zachodzimy do nowoczesnej i współczesnej centrali, gdzie dyżurują pracownicy monitorujący skażenia w całej Strefie, a także aktywność sejsmiczną na jej obszarze. Mają pod kontrolą szereg czujników rozmieszczonych w wielu miejscach. Według słów przewodnika - pomieszczenie stworzono i wyposażono za fundusze z różnych państw, chcacych mieć pewność, że Strefa jest bezpieczna. Kolejny nasz cel to główna sterownia działającej cały czas stacji transformatorowej zlokalizowanej nieopodal elektrowni. To jedan z głównych węzłów ukraińskiego systemu przesyłu energii elektrycznej, więc jest nowoczesny i oczywiście pełni się tu dyżury 24 h na dobę. Sa tu zestawy wskaźników odpowiadających za linie i transformatory wysokich i najwyższych napięć - 110, 330 i 750 kV. Miejsce również bardzo ciekawe, po raz pierwszy w życiu jestem w takiej sterowni. Nasza wycieczka powoli zbliża się do końca, wracamy do szatni. Tam przebieramy się i opuszczamy budynek, znów szczegółowo sprawdzeni przez żołnierzy ochrony. Nastawiłem się, że to już koniec, ale jednak nie. Wraz z przewodnikiem jedziemy pod pomnik pod Sarkofagiem. No tak, jeszcze centrum edukacyjne i zapewne wejście pod sam Sarkofag, a właściwie teraz to juz Arkę, która kryje go w swoim wnętrzu. Dzięki obecności Arki poziom promieniowania spadł z 5-6 µSv/h do ledwie 1 µSv/h. Spora różnica, choć i tak poziom promieniowania nie był szczególnie wysoki. Tym razem nie mamy jednak możliwości wejścia pod sam Sarkofag. Oglądamy jedynie kilka filmów edukacyjnych i podziwiamy pieczołowicie wykonany model zniszczonego reaktora i starego Sarkofagu. Nasza wycieczka po elektrowni kończy się. Kilka szybkich zdjęć pod pomnikiem. Z tej strony wygląda to jeszcze dziwniej - nawet nie widać nowego komina wentylacyjnego. Wszystko zasłania Arka, jest teraz dominującym obiektem. 


Wsiadamy do busa i jedziemy jeszcze do Janowa. Z jakiś nigdy dla mnie niezrozumiałych względów (zapewne nielegalne prace złomiarzy) znów nie możemy podjechać na samą stację, ale jedziemy tuż obok, do miejsca gdzie są skażone pojazdy i porzucone wagony kolejowe. Mamy nieco czasu, robimy sporo zdjęć. Dochodzą nas odgłosy wystrzałów. No tak, ćwiczenia w Prypeci. W końcu ładujemy się do busa i znów wracamy pod elektrownię, tym razem na północ od niej, pod stację Semichody. Tu zaczyna się linia kolejki elektrycznej, która wahadłowo jeździ do miasta Sławutycz, leżącego na wschód od Strefy. Sławutycz wybudowano już po katastrofie, jako "nową Prypeć", czyli miasto dla załogi elektrowni i pracowników Strefy. Niemal wszyscy tu zatrudnieni mieszkają w tym mieście. Zostawiamy busa pod stacją, bierzemy rzeczy potrzebne na nocleg, w moim przypadku najlepiej wziąć cały plecak. Na stacji znów są bramki kontroli skażenia, ciężko przez to przejść z bagażami. Jest oczywiście policja, kontrolująca dokumenty. Sama stacja to metalowy pawilon, gdzie pociągi oddzielone są od jej wnętrza dodatkowymi drzwiami. Wsiadamy w końcu do kolejki. Panuje to ciekawy zwyczaj. Pracownicy wchodzą jak najszybciej i rzucają bylo co na siedzenia - czapki, rekawiczki, czasem portfele. Od razu ma być widać, że miejsce zajęte! Mimo to udaje nam się jakoś usiąść. Linia ma ciekawy przebieg, bo prowadzi częściowo przez... terytorium Białorusi. Gdy wybudowano ją w czasach ZSRR to nie był żaden problem, ale teraz to dość dziwne jechać przez inne państwo by z powrotem znaleźć się na Ukrainie. Mijamy most na Prypeci, potem zaczynają się całkowicie niezaludnione tereny nawet przed katastrofą - bagna, torfowiska i lasy. Granica białoruska i teren nie ulega żadnej zmianie. Tu właściwie umowna linia na mapie, bo i tak nikt tu nie mieszka. Potem szeroki Dniepr i znów jesteśmy na Ukrainie. I zaraz potem stacja w Sławutyczu. Cała podróż trwa około 40 minut. Teraz jeszcze kilkaset metrów spaceru do hotelu "Centrum". Sam Sławutycz przypomina mi mocno litewską Wisaginię - taka żywa Prypeć. Nawet bloki wyglądają podobnie. Hotel okazuje się bardzo porządny, wręcz luksusowy jak na to co do tej pory spotkaliśmy na Ukrainie. Idziemy na wspaniałą kolację i piwo do pobliskiej restauracji. Wieczór mija szybko. Rano znów mamy być w pełni spakowani, wracamy do Strefy. 

Z samego rana, gdy jest jeszcze ciemno - ruszamy na stację kolejową. Wsiadamy do pociągu i znów czeka nas około 40 minut jazdy do elektrowni. Czytam książkę by zabić czas. Przed samą elektrownią widzę po prawej stronie jakiś ruch wśród bagien. Brudne okna utrudniają mi dokładną obserwację, ale to duże zwierzęta - albo łosie, albo konie Przewalskiego, innej opcji nie ma. Na stacji wysiadamy, znów przechodzimy kontrolę paszportów. Znów jesteśmy w Strefie, w samym jej centrum. Wsiadamy do busa i korzystając z wczesnej godziny i niezłej pogody od razu jedziemy pod radar DUGA. Na miejscu od razu też idziemy do najdalszej części dużej anteny i dostajemy pozwolenie na wspinaczkę. Ja, Paweł, Kamil - wspinamy się na główne maszty. Marcin - na maszt boczny. Najpierw idzie się bardzo lekko. Gdy jestem już na 6 poziomie słyszę Wołodię z dołu, który woła by szybko schodzić. Cholera! Pokonuję 2 poziomy w dół z dużą szybkością. Wowa odwołuje alarm, można wchodzić dalej. Znów zaczynam podejście. Jestem coraz wyżej, ale jednak jestem sporo masywniejszy od wspinających się szczupłych kolegów. Im idzie się lżej i mnie wyprzedają. Mijam 6 poziom, gdzie są balkoniki łączące całą szerokość anteny. Zaczynają mnie nieco boleć dłonie, właściwie nie tyle boleć, co uchwyt staje się mniej pewny, a mięśnie przedramion "puchną". Chwila odpoczynku. Koledzy są już sporo wyżej. Trudno, idę dalej. Docieram na poziom 10, na kolejny poziom balkoników przez całą długość anteny. Chwyt jest już coraz mniej pewny, dłonie drętwieją. Wysokość też jest już duża, to kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Rozprostowuję dłonie, ale są bardzo zmęczone. Gdy wyjmuję z kieszeni telefon by zrobić kilka zdjęć widocznej w oddali elektrowni i Prypeci - niemal wypada mi z rąk, tak niepewnie trzymają palce. 


Chwila zastanowienia - koledzy już dochodzą na szczyt. Moje dłonie ledwie chwytają. Muszę coraz to odpoczywać i rozciągać mięśnie. Bezpieczne dotarcie na szczyt zajmie sporo czasu, a jeszcze powrót? Nie to że jestem zmęczony, bo nie jestem. Po prostu dłonie nie mogą pewnie utrzymać drabinek, a to staje się niezbyt bezpieczne. Odpuszczę. Nie jest to warte ryzykowania życiem. Kilka zdjęć i zaczynam schodzić. Zejście upewnia mnie, że decyzja była słuszna. Odpoczywam niemal na każdym poziomie, dłonie już niemal nie trzymają, ciężko rozciągać mięśnie przedramion. Wiem, że rówinie mocno zbudowani jak ja koledzy tam wchodzili, ale ja jakoś dziś nie mam formy. To jednak raczej dla lżejszych osób. Wreszcie docieram na ziemię, a chwilę po mnie koledzy którzy dotarli na samą górę. Skoro nie zdobyłem anteny teraz, w dobrych warunkach - to pewnie nie zdobędę już nigdy, to jak dla mnie wymaga zdecydowanie wolniejszego tempa, z odpoczynkami, a nigdy nie ma tyle czasu. Ale może jednak kiedyś... Tym niemniej widoki z 10 poziomu były bardzo rozległe i nie mam czego żałować. Wręcz gratuluję sobie rozsądku i odpuszczenia, bo przy uparciu się i wejściu na górę - zejście byłoby albo bardzo długie, albo bardzo ryzykowne. Wszyscy zresztą jesteśmy mocno zmęczeni i zgodnie stwierdzamy, że pokonanie 260 m różnicy poziomów po pionowych drabinkach nie jest tym co się na codzień robi i wymaga dużej wytrzymałości. 


Robimy kilka zdjęć gigantycznym antenom i zachodzimy je od tyłu. Zaczynamy eksplorację budynku głównej sterowni. Byłem tu kilka razy, znam jego układ. Jest tu sporo pustych sal, gdzie stoją metalowe szafy-stojaki na sprzęt komputerowy. Jest tu sterownia układów chłodzenia. Jest sala szkoleniowa i sterownia pomocnicza. Jest wreszcie główne pomieszczenie - centrum operacyjne. Konstrukcje na których były ekrany prezentujące obraz z radaru i pulpity inżynierów je obsługujących. Potem wchodzimy jeszcze na dach budynku, skąd doskonale widać obie anteny. Kilka zdjęć i ruszamy dalej. Zachodzimy jeszcze do kolejnego budynku, gdzie jest mniejsza sala, tak jakby szkoleniowa. Są tam pokazane parametry amerykańskiej broni jądrowej i sił ostrzegania. Kolejny cel na terenia bazy to garaże, gdzie zachowała się ścienna mapa zakładów samochodowych w ZSRR. Potem brama bazy i koszary. Sądząc po rozmiarach budynku i zwiedzaniu kolejnych pieter - stacjonował tu minimum batalion ochrony, złożony z czterech kompanii. Każde piętro to inna kompania i dwie zbrojownie. Dalsza trasa prowadzi do położonego na północ miasteczka Czarnobyl-2. Mieszkała tam załoga radaru i rodziny wojskowych. Zachodzimy do budynku szpitala. Jako że teren przez lata był pilnie strzeżony, to wiele rzeczy zachowało się w niezłym stanie. Potem zwiedzamy budynek straży pożarnej - jest tu arcyciekawa makieta całego terenu, wraz z budynkami i samym radarem. Przechodzimy przez plac zabaw dla dzieci i dochodzimy do szkoły. Tu również jest mnóstwo dobrze zachowanych rzeczy - książek, map, pomocy naukowych. Najbardziej jednak rzuca się w oczy wszechobecna propaganda - Lenin to, Lenin tamto, zwycięstwa Lenina, szlaki Lenina itp. Jest tu również dość zaskakująca jak na takie miejsce sala do nauki języka angielskiego. Po wyjściu ze szkoły kierujemy się jeszcze do pobliskiego domu kultury, gdzie jest sala kinowa, oczywiście z jakimś cytatem z Lenina. Później kierujemy się już do naszego busa.  

Jedziemy do elektrowni, na stołówce szybko zjadamy obiad. Teraz znów czeka nas Prypeć. Po przejechaniu bramy miasta kierujemy się do zakładów "Jupiter". Tu grupa rozprasza się, choć z początku większość chce zejść do podziemnego laboratorium, gdzie występują silnie skażone próbki. Laboratorium jest dodatkowo zalane wodą, więc wymaga woderów i stroju ochronnego, podobnie jak piwnice szpitala. Ja od początku nie byłem tym zainteresowany, jakoś wchodzenie do zalanych piwnic po to by zobaczyć jak szaleje dozymetr mnie nie pociąga. Koledzy ubierają się i schodzą do piwnicy, ja z Kamilem idę na kolejne piętra budynku administracyjnego. Każde piętro zwiedzamy dogłębnie, odkrywamy np. pomieszczenie gdzie są stalowe sejfy z oznakowaniem radoaktywności i laboratorium wyglądające na chemiczno-biologiczne, ale wyciąg jest również oznakowany znaczkiem radioaktywności. Znajdujemy tu butelkę z tajemniczym złotym proszkiem. Wygląda to jak mikroskopijne miedziane kuleczki, dziwna sprawa, nie umiemy odgadnąć co to może być. Potem schodzimy w dół, łącznikiem przechodzimy do kolejnego budynku. Są tu manipulatory do zdalnie kierowanych robotów i projekty pojazdów, są tu niewielkie warsztaty i biura projektowe. Dalej znajduje się pierwsza z hal fabrycznych, też dość ciekawe miejsce, tyle że częściowo zawalone i opróżnione z ciężkich maszyn. Wracamy powoli do naszego busa. Tym razem podjeżdżamy tylko kawałek, w pobliże basenu. Ci który tam nigdy nie byli idą go zobaczyć, ja z Benią i Marcinem idziemy dalej, do zarośniętego przedszkola nr 8 "Teremek". Nigdy tam nie byliśmy. Wowa tylko ostrzega nas byśmy nie szli na widoku i w ogóle zachowywali się bardzo dyskretnie. Przedszkole jest dość ciekawe, ale zbytnio nie różni się od innych prypeckich przedszkoli. Rozrzucone zabawki, zeszyty, buciki, zrujnowane szafki i łóżeczka. 


Wracamy w poblize basenu. Grupa akurat jest w pobliskiej szkole. Benia i Marcin idą jeszcze na 16-piętrowiec w samym centrum (gdzie muszą uważać jeszcze bardziej), ja idę do szkoły. Wkrótce jednak z całą grupą idziemy do busa i jedziemy na plac główny. Jest już zmierzch, robi się coraz ciemniej. Wowa idzie z grupą do "Energetyka", ja cichutko wchodzę po schodach na taras widokowy hotelu "Polesie". Główny plac miasta wygląda ciekawie o zmroku. Robię kilka zdjęć, ale jako że budynek jest na widoku - muszę uważać. 


Schodzę w dół i bez przeszkód spotykam się z resztą grupy. Zdobywcy 16-piętrowca też uniknęli spotkania z policją. Każdy więc zobaczył coś ciekawego co miał w planach. Wsiadamy do busa i już zupełnie po ciemku wyjeżdżamy z miasta. Mijamy Leliw, dojeżdżamy do Czarnobyla. Kolację jemy w "Dziesiątce", ale nie śpimy tu, tylko w innym miejscu. Po drodze jeszcze robimy zakupy na wieczór. Nasz nowy hotel nazywa się "Polesie" i jest zwykłym blokiem przerobionym na hotel, zresztą działa dopiero od kilku miesięcy. Tym razem trafiam jednoosobowy pokój. Prysznic jest jeden na piętro - a właściwie dwa, ale w jednym pomieszczeniu. Rozwiązanie dość dziwne. Później znów mała wieczorna imprezka i snucie planów na jutro. 

Rano jak się okazuje pogoda nie jest najlepsza. Nie jest może strasznie zimno, ale jest mgła i to całkiem gęsta. Jemy śniadanie w "Dziesiątce" i korzystając z wczesnej pory jedziemy pod nie wiedzieć czemu "zakazane miejsce" jakim są żurawie portowe. Może dlatego że okolica była silniej skażona? Gdy docieramy na miejsce, potężne stalowe konstrukcje wyłaniają się z porannych mgieł. Co ciekawe - jeden z nich ktoś... obrócił! Jak to zrobił bez silników, no i przede wszystkim - w jakim celu? Pojęcia nie mam, ale jest to ciekawostka. Poprzednio stały skierowane od siebie, a teraz są zwrócone ku sobie. Na jeden z żurawi wspinamy się po stalowych schodkach i drabinkach. Docieramy jedynie do najwyższej z kabin operatora. Wyżej jest jeszcze jedna drabinka ale... całość pokrywa gruba i obrzydliwa warstwa ptasich odchodów. Zapach odrzuca. Nikt nie podejmuje się wątpliwej przyjemności wejścia na sam szczyt. Widok dziś jest do tego ograniczony z powodu mgły. Schodzimy na dół i wracamy do busa. Jedziemy do Prypeci, dokładniej do północnej części miasta. Wowa chce pokazać grupie przedszkole "Czeburaszka" i szkołę nr 5, ja z Benią i Marcinem udajemy się do pobliskiego kompleksu czterech niewielkich budynków - jak wynika z mapy były tu sklepy, apteka i jakieś warsztaty albo stołówka. Sklep "Kultowary" jest największy, ale niewiele już można znaleźć w jego wnętrzu. Najciekawsza okazuje się chyba apteka - znajdujemy tu probówki i fiolki, zakratowane pomieszczenia i kasy pancerne, a nawet całkiem pokaźną ścienną tablicę Mendelejewa. Mamy jeszcze 20 minut do umówionego spotkania przy busie. Co by tu robić? Tuż obok są dwa 16-piętrowe budynki przy ul. Bohaterów Stalingradu. Na jednym byłem kilka razy, ale na drugim nie. Można wejść "dla sportu" bo to ostatni którego mi brakuje do - jak to określiliśmy - "korony Prypeci". Benia i Marcin idą pooglądać mieszkania w niższym bloku obok. Ja lecę na górę. Uff... szybkie wejście szesnaście pięter do góry powoduje, że robi mi się sporo cieplej. Z góry widać... niewiele. Pobliską drugą szesnastkę i kilka bloków w pobliżu. Resztę zasłania mgła. 


Pora schodzić w dół. Przed blokiem leżą poskręcane konstrukcje metalowych liter, które kiedyś tworzyły jakiś napis na dachu, ale potem zostały z niego zrzucone. Spotykamy się i razem wracamy do busa, trzymając się podwórek a nie głównych ulic. Lepiej na zimne dmuchać, dziś jest sobota, więcej wycieczek w samej Prypeci i większa czujność policji. Gdy docieramy do busa okazuje się że grupy jeszcze nie ma, a wywołany drogą radiową Wowa mówi, że mamy jeszcze 10 minut. Zaraz obok kusi nigdy nie odwiedzony przez nas dom handlowy "Jubilejny". 10 minut to jednak zbyt mało by zwiedzić cały budynek, obchodzimy tylko parter i pierwsze piętro. Niewiele rzeczy tu zostało, choć na pietrze są resztki zdaje się jakiegoś zakładu fryzjerskiego - umywalki, wieszaki i wielkie lustra. A może to był jakiś sklep? Ciężko stwierdzić. Wracamy do busa i spotykamy się z grupą, która wróciła ze szkoły.  

Ruszamy z powrotem do Czarnobyla, teraz jest taka godzina, że w Prypeci zacznie się ruch, co mocno utrudni niezbyt legalną eksplorację budynków. Lepiej ten czas wykorzystać produktywniej - na zwiedzanie opuszczonych wiosek w pobliżu białoruskiej granicy. Trzeba jednak tam dojechać, a to spory kawałek drogi. W Czarnobylu robimy kilka zdjęć pomnika likwidatorów, małe zakupy i jedziemy do Paryszewa (Паришів), przecinając rzekę Prypeć. W Paryszewie jest posterunek policji i szlaban, po sprawdzeniu przepustki policjant unosi go w górę i wjeżdżamy na silnie zniszczoną drogę na północ. Objeżdżamy od wschodu wysychające jezioro Czarnobylskie, potem przecinamy linię kolejową Semichody - Sławutycz. Ale trzęsie! Grzegorz momentami musi jechać 10 km/h. W końcu, po dobrej godzinie docieramy do wsi Maszewo (Машеве). Byłem tu kiedyś, ale pogoda była o wiele gorsza. Jest tu dobrze zachowana szkoła, dom kultury, wiejskie domostwa i kołchozowe zabudowania. Wowa uczula nas, żeby nie próbowac przekraczać, a najlepiej w ogóle nie zbliżać się do granicy. Po tamtej stronie mogą być pogranicznicy i w najlepszym wypadku może to skończyć się aresztowaniem i wielkimi kłopotami. W gorszym... mogą nawet strzelać bez ostrzeżenia. Tu każdy już idzie w swoją stronę. Wieś jest naprawdę duża i jest co zwiedzać. Ja najpierw udaję się do szkoły. Szczególnie interesująca jest sala do przysposobienia wojskowego - oprócz masek gazowych są tu instrukcje i plakaty obrazujące działanie różnych rodzajów wojsk, strukturę oddziałów, dowódców Armii Radzieckiej, co robić w przypadku ataku nuklearnego itp. Zresztą w każdej sali jest tu bogaty materiał - mapy, ksiązki, pomoce naukowe szczególnie ciekawie zachowane w salach od fizyki i ZPT. Budynek jest parterowy, ale spędzam w nim dobre pół godziny. Idę później na północny wschód, w stronę kołchozu. Znajduję budynek, który musiał być czymś w rodzaju administracji. Leży tu cała masa legitymacji, zdaje się kołchoźników, gdzie oprócz zdjęć i danych osobowych są strony z wklejanymi znaczkami za 5 i 10 kopiejek, które chyba oznaczają kolejne opłacane składki. Ze zdjęć patrzą na mnie anonimowe twarze ludzi. Daty składek wskazują na lata 60-te. Przecież wielu z tych ludzi już nie żyje! Idę dalej w stronę zabudowań kołchozowych. Byłem tam już kiedyś, nie ma tam nic ciekawego. Zawracam na południe w stronę dużego budynku. Tu był jakiś magazyn maszyn rolniczych, zachowały się jakieś małe siewniki. Mój dozymetr ćwierka często, cały teren tutaj jest dość wyraźnie skażony, poziom tła wynosi 2-3 µSv/h. Wiem, że większość skażeń po awarii poszła na zachód i właśnie tu, na północ, w stronę Białorusi. Zawracam w końcu do drogi, mijam znów szkołę i pomnik żołnierzy poległych w czasie II wojny światowej. Od zachodu nadciąga czarna chmura, zaraz będzie lało. Dochodzę do centrum wsi, do naszego busa. Jest tu spory dom kultury, wchodzę do środka. Zaczyna lać, ale mi to w sumie nie przeszkadza. Zwiedzam dokładnie cały budynek. Są tu materiały propagandowe, gazety, mała biblioteka i duża sala główna. Obowiązkowo jakiś cytat z Lenina na ścianie. Budynek obejrzałem a lać nie przestaje... co tu robić? No trudno, chowam się do busa. Są tu już trzy osoby, ale reszta jest nadal gdzieś w terenie. Mamy jeszcze około 20 minut. Przestaje padać, więc wychodzę i ruszam tym razem na północ. Tu sa tylko wiejskie domy, ale jest ich naprawdę sporo. Spotykam resztę grupy. Słyszę jakiś dziwny dźwięk, jakby pracujący silnik. Idę w tamtym kierunku i docieram w końcu do automatycznej stacji, która zaciąga powietrze i analizuje poziom skażeń. To pewnie jeden z elementów sieci czujników, których centralę widziałem wcześniej w elektrowni. Pora wracać do busa. 

Jedziemy kilka kilometrów na południe, drogą którą tu dotarliśmy, do wsi Krasne (Красне). Jest tu ładna drewniana cerkiew - miałem już okazję ją zwiedzać. Co ciekawe - cerkiew działa, są tu odprawiane msze. Wnętrze jest czyste i zadbane i nawet jest prośba by nie zostawiać otwartych drzwi ani okiennic. Wchodzę jeszcze na drewnianą dzwonnicę. Potem idę do pobliskiej szkoły, która choć nieco mniejsza niż ta w Maszewie - też zawiera ciekawe eksponaty. Potem idę gdzieś bokiem, docieram do betonowego placu pośród pól. Ciekawe co tu było? Jest nawet zarastający betonowy chodniczek w stronę jednego z gospodarstw. Docieram tam, jednak w środku jest niemal pusto - zostały łóżka, piec kaflowy i jakieś resztki sprzętów domowych jak np. radio. Przez łąki wracam do centrum, jest tu budynek poczty, gdzie też chyba było coś w rodzaju domu kultury. Ładujemy się do busa i jedziemy dalej w drogę powrotną. Nie skręcamy jednak w prawo na Zimowiszcze, a w lewo, znów w stronę Białorusi. Wołodia ma jakiś plan, chce dotrzeć do wiosek przy samej granicy, gdzie właściwie nikt się nie zapuszcza. To niezwykle dziki i zarośnięty teren, nasz bus z trudem przeciska się pomiędzy gęstymi gałęziami. Dookoła bagno, droga wąska, nie ma nawet jak zawrócić. Wreszcie po kilku kilometrach docieramy do ledwie widocznej tablicy z resztkami nazwy miejscowosci Kociubińskie (Коцюбинське). Można by jechać jeszcze dalej, do wsi Gorodczany (Городчан), ale tu już protestuje nawet nasz kierowca - nie wiadomo co będzie dalej, a on nie chce uszkodzić samochodu. W jakimś w miarę równym miejscu zawracamy z trudem. Wowa wypatruje za oknem łosia, jakieś 30 m od nas. Stoi między drzewami i przygląda się nam z zaciekawieniem. No cóż, to bezludny i dziki teren. Nawet ze wsi niewiele zostało - resztki domów są gdzieś poukrywane w lesie. Jeden jest widoczny z drogi, całkiem solidnie zachowany. Przedzieramy się przez zarośla w jego kierunku. Gdy zatrzymujemy się przed nim... Wowa wydaje z siebie dziwny ryk. Pytam go co właściwie robi. Okazuje się, że w tej części Strefy są niedźwiedzie i woli takiego ewentualnego lokatora domu ostrzec niż zaskoczyć wchodząc wprost na niego. Dom jest pusty i niewiele w nim zostało. Wzrok przykuwa pozostawiona na stole mapa Prypeci, taka współczesna, drukowana na drukarce laserowej. Widać, że i tu zapuszczają się odkrywcy. Idziemy znów do głównej drogi. Wraz z Marcinem docieram jeszcze do pobliskiej lini kolejowej Semichody - Sławutycz. Jechaliśmy tędy niedawno. Okazuje się, że był tu niegdyś przejazd kolejowy, a dom obok... to albo malutka stacja albo dom dróżnika. Wracamy do busa i znów jedziemy tą zarośniętą drogą do Zimowiszcze (Зимовище). Wreszcie docieramy do nieco lepszej drogi, którą tu wcześniej dotarliśmy i przecinamy tory lini kolejowej. W Zimowiszcze są resztki dużego kołchozu, młyn, hala maszyn rolniczych. Zostało kilka kombajnów. Po obejrzeniu całości znów wsiadamy do busa. Robi się coraz ciemniej, mimo wczesnej godziny. No tak, dzisiaj była zmiana czasu na zimowy. Znów z okien busa widzimy dużego łosia, potem parę saren... ta część Strefy jest na tyle dzika, bagnista i zalesiona, że jest to raj dla zwierząt. Gdy docieramy do Paryszewa jest już kompletnie ciemno. Chwilę czekamy, aż policjanci uniosą szlaban i już całkowicie cywilizowaną drogą docieramy do Czarnobyla. Jemy kolację w "Dziesiątce" i tradycyjnie już przy piwie i wódce "Moroszej" planujemy następny dzień.  

Rano pakujemy się całkowicie, musimy opuścić hotel. Grzegorz zwraca Wołodii i Aloszy uwagę, że te wszystkie podróże po Strefie niemal całkowicie wyczerpały nasz bak. Alosza ma jednak swoje dojścia. Wykonuje jakieś telefony i okazuje się, że paliwo będzie na nas czekać na... punkcie kontrolnym Leliw. Nawet policja handluje tu takimi towarami na lewo lub jest w ten proceder zamieszana. Oczywiście nie przeszkadza mi to, w końcu potrzeba nam paliwa, nieważne czy legalnego czy nie. Rzeczywiście, na punkcie czeka na nas dyskretny kanisterek. Jedziemy znów do Prypeci, na północno-zachodni koniec miasta. Jako że wchodzenie do budynków jest tu surowo zabronione... łamiemy ten zakaz i całą grupą wchodzimy na dach Fujiyamy-bis - 16-pietrowca o nieco innej konstrukcji niż pozostałe, położonego na skraju miasta, słynącego z pięknej panoramy. Ten budynek i sąsiedni różnią się tym od innych szesnastek, że są tu normalne klatki schodowe. W innych od czwartego piętra... za każdym razem trzeba wyjść na balkon. Nie wiem co za geniusz wpadł na taki pomysł. Widoki z dachu są rzeczywiście piękne, choć znam je, jestem tu bodaj trzeci raz. Dziwnie jednak wygląda elektrownia z nasunięta Arką, jakoś nie mogę przyzwyczaić się do tego widoku. 


Dwóch kolegów zdobywa sąsiednią Fujiyamę, robię im zdjęcia na jej dachu. Teraz schodzimy w dół, wsiadamy do busa i jedziemy pod komendę milicji, Byłem tu niemal na kazdym wyjeździe, wiec tylko przechodzę przez budynek i areszt. Więcej czasu poświęcam cmentarzysku pojazdów w pobliżu i budynkom straży pożarnej. Tam jakoś nigdy dogłębniej nie myszkowałem. A są tam ciekawe rzeczy - dokumentacja, instrukcje, butle itp. Potem całą grupą idziemy pod pobliski radioaktywny chwytak. Oczywiście wszyscy bawią się dozymetrami usiłując wykryć najsilniejsze promieniowanie. Udaje mi się z użyciem Terry złapać przez moment 2,3 mSv/h, a w dłuższym czasie 1,7-1,8 mSv/h. To już sporo, ciężko o równie skażone przedmioty w Strefie stojące sobie ot tak luzem.

Wracamy znów w okolice Fujiyamy i ruszamy drogą w stronę wsi Nowoszepliczi (Новошепеличі) i pobliskiego PMK-169. Było to coś w rodzaju przedsiębiorstwa osuszającego bagna i tworzącego rowy melioracyjne. Jak głosi odkryta tabliczka - Новошепелицька пересувна механізована колона n. 169, podległa pod Міністерство меліорації і водного господарства УРСР - czyli nowoszeplicka mobilna kolumna nr 169 podległa pod Ministerstwo Melioracji i Gospodarki Wodnej Ukraińskiej SRR. Jest tu szereg budynków mieszkalnych, park maszyn, przedszkole. W przedszkolu już byłem, ale moją i Marcina uwagę przykuwa pobliski czteropiętrowy blok. Przedzieramy się przez zarośla, wchodzimy do środka. Zachowało się tu mnóstwo mebli i przedmiotów. W niektórych mieszkaniach są wręcz zaskakujące znaleziska - wojskowe i milicyjne czapki, butelki po pepsi-coli, puszka po importowanym greckim oleju, słoik po niemieckich ogórkach. Mieszkańcom tego osiedla chyba powodziło się całkiem nieźle. Marcin zostaje jeszcze w tym bloku, ja dołączam do Wowy i Aloszy. Według nich nie ma po co iść do pobliskiego Nowoszepliczi - są tam bloki, ale nic w zasadzie w nich nie ma. Wracamy przez park maszyn, razem z Darkiem zwiedzamy jeszcze hotel robotniczy, gdzie też jest dużo ciekawych znalezisk. Jest spora sala na parterze, zapewne centrum kulturalne, ale bez Lenina nie mogło by się obejść. Wreszcie wracamy do busa pod Fujiyamę i tu zbiera się cała grupa. Jedziemy do północnej dzielnicy, pod przedszkole, które po awarii przekształcono w radiologiczne laboratorium "RADEK". Sa tu zarówno zabawki i szafeczki jak i... regały obładowane próbkami gleby i traw z całej Strefy. Większość z nich nie ma podwyższonej radiacji, ale trafiam też na taką, która daje ponad 40 µSv/h. Po wyjściu z laboratorium podjeżdżamy kawałek i ruszamy na "klasyczną" wycieczkę po centrum. Nie wszyscy z nas byli w tym miejscu, a jest to w sumie najważniejsze miejsce w Prypeci. Mijamy stadion miejski idąc ścieżką po jego płycie. A właściwie przez gęsty las, który ją porasta. Żartujemy, że jest to jeden z niewielu stadionów, gdzie można rozgrywać zawody w biegach przełajowych. Potem docieramy do wesołego miasteczka. 


Dalej główny plac miasta, hotel "Polesie", "Kompleks", szkoła muzyczna gdzie wchodzimy do środka i odnajdujemy salę z fortepianem. Kino "Prometeusz" i wreszcie docieramy do busa w okolicy kawiarni "Prypeć". No cóż, pora zakończyć eksplorację miasta. 

Teraz jedziemy pod elektrownię, pod jej V i VI blok, które były w budowie i nie zostały nigdy dokończone. Nie byłem tam nigdy i cieszę się na myśl o zwiedzeniu tych ogromnych budynków. Przy wjeździe zazwyczaj jest jakiś "kamandir" złomiarzy i to on decyduje czy można tam wejść czy nie. Dziś jednak nie ma nikogo, więc wjeżdżamy. Ruszamy całą ekipą do czerwonego budynku. Wspinamy się surowymi klatkami schodowymi na poziom gdzie zieją cztery ogromne koliste otwory w podłodze. W dół dobre 20 metrów. To tu miały stanąć cztery pompy cyrkulacyjne reaktora, a po drugiej stronie cztery kolejne. Jakieś metalowe mostki, trzeba tu iść pojedynczo i zbytnio ich nie obciążać. Docieramy wreszcie do serca budynku, do ogromnych rozmiarów studni, gdzie miał stająć sam reaktor. Schodzimy na jej dno. Patrze pionowo w górę - do dachu budynku jest dobre 70-80 metrów, rozmiary są imponujące. Powoli zbieramy się w drogę powrotną, fotografujemy jeszcze przez otwory w ścianach widoczną w pobliżu elektrownię. Wracamy do busa, Grzegorz objeżdża kanały chłodzące. Zatrzymujemy się na głównej drodze w miejscu gdzie ładnie widać całą elektrownię. Kilka zdjęć. Jedziemy dalej i docieramy w pobliże chłodni kominowych. Byłem tu nie raz, ale zawsze betonowe konstrukcje imponują swoim ogromem. Pogoda zmienia się, niebo zaciągają chmury, wieje silny i przenikliwy wiatr. Wewnątrz chłodni są drabinki i stalowe podesty. Wspinam się na jeden... o nie! Kolejne piętra rusztowania zbudowane są ze zmurszałych desek, które nawet wyglądają słabo. Nawet nie myślę by je obciążać ciężarem niemal 100 kg. Marcin jakoś wspina się wyżej, ale jest to ekwilibrystyka po stalowych brzegach rusztowania i sam stwierdza, że nie jest to zbyt mądre, szczególnie że jakoś znacząco nie podnosi punktu widzenia. Idziemy jeszcze do drugiej, ledwo rozpoczętej chłodni, Ta jest znacznie mniej ciekawa. Wracamy do busa. To już niemal koniec na dziś, jedziemy z powrotem do Czarnobyla. 


W "Dziesiątce" jemy obiad, dostajemy ręczniki, więc możemy się wykąpać i przebrać przed powrotem. Zanim jednak opuścimy strefę, jedziemy jeszcze w odwiedzimy do samosiołów. Robimy małe zakupy w sklepie w Czarnobylu, głównie jakieś pamiątki. Wowa kupuje rzeczy dla samosiołów - pieczywo, mleko, coś słodkiego, papierosy, piwo. Proste a potrzebne artykuły. Musimy dojechać do wsi Opacziczi (Опачич) i dalej do Kupuwate (Купувате). Byłem już raz u tych ludzi, nawet kupowałem od nich bimber. Po dłuższej jeździe zatrzymujemy się w pobliżu domu, gdzie palą się światła. Zaczyna padać deszcz, pogoda ewidentnie psuje się, wiem że nad Polską jest rozległy niż i huraganowe wiatry - jak widać dociera to i nad Ukrainę. Wchodzimy do ubogiego, ale bardzo czystego i zadbanego domu. Starszy pan jest chory, leży tylko i patrzy na nas. Za to pani jest pełna energii. Wowa opowiada nam historię tej rodziny. Nie są tak do końca sami - mają dzieci, wnuki i prawnuki, ale wybrali życie w samotności, w zamknietej strefie. Raz na tydzień przywozi im się jedzenie i raz w miesiącu emeryturę. Pani przygotowuje poczestunek... aż nam głupio, gdy na stole pojawia się sałatka, słonina, pestki z dyni, ogórki i oczywiście - butelka samogonu. Na mnie wypada zaszczyt rozlewania do czterech kieliszków. Po kolei wznosimy kolejki życząc gospodarzom zdrowia. Pani wręcz nie chce słyszeć, że wyjdziemy nie zjadłszy wszystkiego i nie wypiwszy całego bimbru... Wreszcie jednak nadchodzi moment, gdy musimy już jechać. Benia dyskretnie wręcza pani nieco hrywien - małą zrzutkę z naszej strony na tych staruszków. Okazuje się, że gospodyni ma świetną pamięć. Pamięta mnie, Marcina i Benię, mimo że byliśmy tu... 2 lata temu! Niesamowite! Żegamy się w końcu i wracamy do busa. Po kilkudziesięciu minutach dojeżdżamy do Ditiatek. Kontrola na bramkach, pożegnanie z sympatycznym Aloszą. Na Ditiatkach dołącza do nas dziewczyna, Ukrainka. Jedzie z nami do Polski. Oficjalnie jako nasza przewodniczka, a nieoficjalnie - po prostu jakaś znajoma, korzysta z okazji.
Teraz poszostało nam kilkanaście kilometrów do Iwankowa, tam robimy zakupy na drogę i do Polski. Oglądamy jakieś filmy, w końcu powoli morzy nas sen. Gdy zatrzymujemy się w Sarnach na kolację, to pogoda jest już wręcz paskudna - leje, wieje, bardzo zimno. Wołodia i Grzegorz mając doświadczenie odradzają jazdę przez Dorohusk. Tam jest duży ruch, a ukraińskie autokary są szczegółowo sprawdzane i można czekać wiele godzin. Odbijamy na południe, na Dołhobyczów. Tam ponoć przekraczanie idzie sprawnie. Mamy jednak pecha. Przed nami jest tylko jeden autokar, ale nie dość, że jest jakaś awaria komputerów i wszystko trwa bardzo długo, to jeszcze rzeczywiscie - wszyscy pasażerowie są dogłebnie kontrolowani. Gdy przychodzi masza kolej, jest już 5 rano, straciliśmy tu 5 godzin... nasza odprawa idzie sprawnie i bezboleśnie. Tuż za granicą żegnamy się z Grzegorzem - wymagana jest zmiana kierowcy. Teraz tylko wiele godzin nudnej jazdy do Warszawy. W Lublinie żegnam się z Marcinem i Benią. Podróż dłuży się... ile można? Trwa to już dobre 16 godzin. Wreszcie około południa jesteśmy w Warszawie. Ósmy wyjazd do Strefy przechodzi do historii. Wiem jednak, że nie był to wyjazd ostatni... 

Tekst ten pochodzi w całości z mojej strony poświęconej Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia. Tam można znaleźć opisy wszystkich moich wyjazdów w to miejsce, o wiele więcej zdjęć, a także dokładne opisy samej katastrofy, akcji ratunkowej i historii tych terenów. Zapraszam na http://czarnobyl1986.info/

piątek, 1 września 2017

Norwegia 2017

Wyprawa do Skandynawii w 2017 r była już kolejnym moim wyjazdem na północ Europy. Plan takiej podróży miałem w głowie od zeszłego roku. Wtedy naszym celem był Nordkapp, a reszta niejako przy okazji. Dwa piękne dni w Finlandii, trzy piękne dni na dalekiej północy Norwegii. Kilka dni spędzonych przy niezachodzącym słońcu. Dzikie pustkowia arktycznej tundry. Wysokie góry pokryte lodowcami i głęboko powcinane fiordy. Potem powrót przez Szwecję, która choć ładna - już tak nie zachwyciła.

W międzyczasie zaliczyłem Islandię wiosną, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że północ to jest to co najbardziej lubię. Miałem jechać na sierpniowe zaćmienie Słońca do USA. Dość późno zabrałem się za organizację wyjazdu i upierdliwość różnych procedur wizowych i ogólnie organizacji takiego wyjazdu na ostatnią chwilę okazała się za wielka. Stwierdziłem, że trudno, będą niedługo kolejne zaćmienia w USA i Europie. Rezygnacja z wyjazdu do USA otworzyła mi znów oczy na Norwegię. Rok temu do tego kraju wjechaliśmy na wysokości miasteczka Karasjok, na 69 równoleżniku. Tam gdzie już kończy się Finlandia. A Finlandia swoją nazwę zawdzięcza określeniu Fin De Lande, czyli koniec świata. A my przejechawszy koniec świata... dopiero wjechaliśmy do Norwegii i pojechaliśmy jeszcze dalej na północ, na 71 równoleżnik. Tam gdzie latem słońce nie zachodzi przez niemal 3 miesiące. A zimą przez 3 miesiące nie pojawia się w ogóle na niebie. Potem wracaliśmy na południe wzdłuż atlantyckiego wybrzeża, przez nieprawdopodobne góry i skręciliśmy w głąb Skandynawii na wysokości Narwiku, na 68 równoleżniku, nadal hen daleko za kołem podbiegunowym. Pokonaliśmy pustkowia szwedzkiej Laponii, dotarliśmy na północny skraj Bałtyku i jadąc wzdłuż wybrzeża dociągnęliśmy do Danii, skąd przez Niemcy wróciliśmy do Polski. 6700 km :) Jednak czegoś mi zabrakło... tym czymś było pozostałe 3/4 Norwegii. Część zawierająca największe atrakcje kraju. Plan na ten rok był prosty - wjechać do Norwegii tak jak w zeszłym roku z niej wyjechałem i ruszyć na południe, na zwiedzanie tych nieznanych mi 3/4. Aby dotrzeć do Narwiku należało po raz kolejny pokonać trasę Via Baltica i Finlandię, to najszybszy wariant dotarcia w ten rejon.

We wtorek 15 sierpnia bladym świtem wyruszamy z Warszawy w trzyosobowym składzie. Na jednym z tylnych foteli spoczywają dwa wielkie pudła z jedzeniem, które ma nam starczyć na cały wyjazd. Droga S8 na Białystok nadal jest w poważnej rozbudowie za Wyszkowem i końca tej rozbudowy nie widać. W Ostrowii odbijamy na Łomżę i już bez problemów lecimy dalej na Augustów i Suwałki. Tankowanie do pełna, chwila przerwy, kawka. Pogoda piękna - lekkie chmury, nie jest jakoś bardzo gorąco i słońce nie oślepia. Mijamy granicę, dojeżdżamy do Kowna. Tam chwila jazdy dwupasmówkami i znów skręt na drogę jednopasmową, prowadzącą w kierunku Rygi. Na obwodnicy Poniewieża zatrzymujemy się w popularnym w krajach bałtyckich i Finlandii fast-foodzie - Hesburgerze. Inne to niż McDonald, ale czy lepsze? Ciężko ocenić. Kolejny odpoczynek i jazda dalej. Mijamy granicę łotewską, tu już nie ma takich fajnych obwodnic i kilka razy musimy jechać przez centrum miasteczek. Niektóre ładne, a niektóre typowo radzieckie. W końcu docieramy do Rygi, a właściwie do jej obwodnicy. Droga wiedzie po koronie zapory na Dźwinie, przejeżdża się tuż obok elektrowni wodnej, a potem... jakiś remont i ruch wahadłowy. Mamy szczęście, bo akurat zapala się zielone światło. Ale w drugą stronę korek-gigant. Objeżdżamy Rygę i jedziemy znów na północ, na Tallin. Ten odcinek drogi jest piękny, wiedzie przez nasłonecznione wysokopienne bory sosnowe rosnące na niewielkich wzgórzach. Przebiega też w bezpośredniej bliskości Bałtyku i często między drzewami widać morze. Mijamy wreszcie granicę estońską i zatrzymujemy się przy hotelu w Lepaninna, nad samiutkim morzem. 12 euro za 3 osoby, niedrogo. Jest zupełnie pusto. Morze gładkie jak stół, pogoda ładna. Oglądamy piękny zachód słońca, robimy dużo zdjęć. Wreszcie spać.


W środę 16 sierpnia wstajemy wczesnym rankiem i jemy jakieś śniadanie. Pełen luz. Prom do Helsinek dopiero o 16:30, więc możemy dojechać do Tallina i nieco pochodzić po starówce. Jedzie się dobrze, ruch niewielki. Jakieś roboty drogowe, ale niezbyt uciążliwe. Wreszcie robi się dwupasmówka i wjeżdżamy do miasta. Bez większych problemów docieramy do portu, gdzie zostawiamy samochód na strzeżonym parkingu. Idziemy na stare miasto. Jest tu pełno ciasnych i krętych uliczek, które miejscami tworzą istny labirynt. Niemal jak centrum Pragi. Wchodzimy na wzgórze, gdzie z murów miejskich jest piękny widok na cały zachodni Tallin. Z innego punktu - piękny widok na wschód. Schodzimy niżej, mijamy tablicę ku pamięci Borysa Jelcyna. Potem jeszcze katedra, kilka zdjęć. Niżej tablica upamiętniająca ORP Orzeł. Szukamy jakiegoś jedzenia, jednak nie ma nic sensownego i szybko. W końcu już bliżej portu trafiamy do fajnej burgerowni. Burgery po 9 euro, ale naprawdę potężne, dobre i fajnie podane. Potem już marsz do samochodu, przejazd przez bramki w porcie, błyskawiczna odprawa. Po chwili wjeżdżamy na prom. MS Star, już dwa razy nim płynąłem. Tym razem wjeżdżamy na drugi pokład, po pochylni. Prom wypływa z portu nawet kilka minut przed czasem. Podróż trwa 2 godziny i nie dłuży się, spędzamy cały czas na otwartym pokładzie. Na horyzoncie ukazują się Helsinki, o 18:30 dobijamy i sprawnie wyjeżdżamy z promu. Po chwili jesteśmy na obwodnicy miasta. Tu trzeba jechać bardzo przepisowo, radary są co chwila. Potem odbijamy na autostradę nr 4 w stronę Lahti. rozmawiamy o książkach, jedzie się szybko i przyjemnie. Mija 20, pora szukać kempingu. Ten gdzie już kiedyś spałem, w Heinoli, wydaje się być optymalny. Dojeżdżamy nań, ale... okazuje się, że recepcja jest czynna do 20. Co robić? Na recepcji jednak jest numer telefonu. Dzwonię i rozmawiam z właścicielką. Mówi żebyśmy się rozbili a zapłacimy rano. Proszę, jakie miłe podejście. Rozbijamy namiot, korzystamy z kuchni. Ładujemy baterie, dłuższą chwilę rozmawiamy i wreszcie idziemy spać. Jutro bardzo długi etap.

W czwartek 17 sierpnia, wstajemy wcześnie. Pakujemy się szybko, wiedząc ile dziś jest do przejechania. To 870 km, do szwedzkiego Gallivare. Płacimy za nocleg, zaledwie 10 euro. Ruszamy ale... po kolei zaczynamy mieć poważne kłopoty żołądkowe. Na tyle poważne, że trzeba się co i rusz zatrzymywać. Samego mnie tak samo męczy jak pozostałą dwójkę. Co myśmy jedli? Te tallińskie burgery? Raczej tak zadziałało na nas wekowane mięso zjedzone na kolację. Kurcze, ale jak tu jechać dalej? Zatrzymujemy się na stacji benzynowej w Jyvaskyla. Tam dobra godzina przerwy. Znajdujemy w zakamarkach apteczki cudowne tabletki na zatrzymanie naszych problemów. Rzeczywiście, robi się po nich lepiej. Najważniejsze dla naszej podróży, że ja lepiej się poczułem. Ja prowadzę, więc moje samopoczucie ma duże znaczenie. Jedziemy w stronę Oulu, przez piękne tereny pojezierza fińskiego. Co i rusz mijamy taflę jeziora, która przebłyskuje gdzieś pomiędzy gęstą ścianą lasu.


Tankowanie koło Viitasaari, jakieś jedzenie i dalsza jazda. Pogoda jest piękna, słoneczna, choć nie jest gorąco. Roboty drogowe przed Oulu, odcinki bez asfaltu gdzie potrzeba samochodu pilotującego. Pod samym Oulu autostrada, mijamy miasto i dalej na północ. W Ii tankowanie i herbata na stacji. Kupujemy skandynawskie cukierki na wagę. Dobre, choć specyficzne. Jedziemy dalej i dalej. Wiedziałem ze strony internetowej, że kemping w Gallivare jest czynny do 22:30, ale zaczynam się niepokoić czy zdążymy. To straszny kawał. W Tornio mijamy szwedzką granicę. No tak! Szwecja ma inny czas niż Finlandia - zyskujemy dodatkową godzinę, więc zdążymy bez problemów. Wzdłuż północnego wybrzeża Zatoki Botnickiej kierujemy się drogą dobrej jakości w stronę Kalix. Ograniczenia pozwalają nawet na 120 km/h. W Torre odbijamy znów na północ. Tu już jest typowa lapońska tajga - szpilkowe lasy złożone z sosny, jodły i modrzewia z wplecioną w to wszędobylską brzozą. Mijamy pierwszego renifera, młodego osobnika. Pusto strasznie, ruch zerowy. Przecinamy koło podbiegunowe. Byłem rok temu w tym samym miejscu, ale lał deszcz i teraz to wszystko wygląda o wiele ładniej. Do Gallivare jeszcze 100 km, ale pusta droga pozwala na szybką jazdę. Wreszcie docieramy do miasteczka i do kempingu. Miły, przyjazny, bardzo zadbany kemping. Rozbijamy namiot, przygotowujemy kolację. Otwieramy przywiezionego z Polski szampana - koleżanka dziś świętuje urodziny. Na kempingu są ludzie z całego świata, ale dominuje tu duża grupa Francuzów. Mimo ze jest północ, to północny horyzont jest cały jasny. Nie tak jak w lipcu, kiedy po prostu jest zupełnie jasno, ale i tak nadal jest biała noc. Liczę po cichu, że uda się upolować zorzę polarną, ale mimo sporej aktywności słonecznej i pięknej pogody - żadne zielone światła nie pojawiają się na niebie. Trudno, widziałem imponującą zorzę na Islandii. Idziemy spać, na szczęście problemy żołądkowe definitywnie ustąpiły u wszystkich.

W piątek, 18 sierpnia wstajemy dość wcześnie i szybko pakujemy się. Jakieś śniadanie w miłej kuchni i ruszamy dalej na północ. Droga niesamowicie pusta.



Nagle... gwałtowne hamowanie - na poboczu stoją dwa renifery. Kilka zdjęć. Potem jadący z przeciwka TIR mruga światłami... no tak, ostrzega przed kolejnymi reniferami stojącymi na środku drogi. Po 100 km jazdy docieramy do Kiruny. To najdalej wysunięte na północ miasto Szwecji. Podobnie jak w Gallivare, tutaj również jest wielka kopalnia rudy żelaza, są tu ponoć największe jej złoża na świecie. Miasto piękne nie jest, jak zresztą wszystkie miasta Szwecji. Tu i ówdzie grupki muzułmanów. Nawet na tak dalekiej północy się osiedlają... no cóż, nie pora komentować politykę Szwecji w tych względach. Zostawiamy samochód na jakimś parkingu i idziemy do ładnego i znanego kościoła. Jest czerwony i ma kształt namiotu Saamów, którzy są rdzennymi mieszkańcami tych okolic.


Widać stąd również dobrze wielką hałdę i sztuczną rozpadlinę w pobliskiej górze - efekty wydobycia rud żelaza. Co ciekawe - w najbliższych latach planuje się przeniesienie miasta Kiruna, w tym również i kościoła, w inne miejsce, ponieważ eksploatacja rudy żelaza, prowadzona pod miastem, zagraża jego stabilności. Chcą przemieścić całe miasto, ciekawy pomysł. Wracamy do samochodu, tankujemy i jedziemy dalej, w stronę Narwiku. Zajeżdżamy jeszcze do położonej na wzgórzach dzielnicy Kiruny, skąd lepiej widać kompleks kopalni LKAB (Luossavaara-Kiirunavaara Aktiebolag). Wreszcie wyjeżdżamy poza miasto. Po chwili przymusowy postój. Sprawcą jest.... duże stado reniferów, które jakby nigdy nic stoi na środku drogi i ani myśli zejść w bok. Robimy sporo zdjęć.


Zwierzęta wreszcie dzielą się na dwie grupy i można przejechać. Po chwili... kolejne stado. Potem już tylko pojedyncze sztuki. Jedziemy przez puste przestrzenie, na horyzoncie ukazują się góry, a potem ośnieżone góry. Tajga się kończy, zaczyna się tundra. Karłowate i powykręcane brzozy, mchy, jakieś krzaczki. Podmokły teren i wszędobylskie głazy. Wielkie jezioro Tornetrask - jest 3-krotnie większe niż nasze Śniardwy. Jedziemy wzdłuż lini kolejowej Kiruna - Narwik. Równolegle do nas jedzie pociąg wiozący rudę żelaza w charakterystycznych wagonach. Kilka postojów na zdjęcia niesamowitych krajobrazów. Zaczynają się odcinki drogi pozbawione asfaltu, jest to dość uciążliwe, bo kilka kilometrów trzeba jechać po szutrze. Dalej już porządna nawierzchnia, dojeżdżamy wreszcie do norweskiej granicy, gdzie należy zwolnić, bo jest tam kamera rejestrująca przybyszów. Zaraz za granicą zaczynają się iście wysokogórskie krajobrazy - głazy, jeziorka, wyższe szczyty wokół. Całość jest bardzo surowa i przypomina wysoko położone doliny alpejskie lub tatrzańskie.


Droga wreszcie zjeżdża w dół, widać już ocean i docieramy do połączenia naszej E10 z E6. Do Narwiku nie zajeżdżamy, lecz kierujemy się na północ, do Bjerkvik. Tam tankowanie i dogłębne mycie szyb po komarach :) Ruszamy drogą E10 w stronę norweskiego cudu natury, czyli archipelagu Lofotów. Droga z początku po prostu górska, staje się wkrótce bardzo malownicza. Jedziemy wciąż góra - dół, mijamy naprawdę wysokie szczyty. Wreszcie długi most i jesteśmy. To jeszcze nie Lofoty, to archipelag Vesteralen. Też wspaniały i niezwykle malowniczy. Droga wije się, pokonuje tunele. Co chwila postój na zdjęcia. Wow i Wow!



Jakiś wypadek, autokar w rowie. Turyści mają pecha, taka piękna wycieczka i taka niemiła sprawa. Jedziemy dalej. Wjeżdżamy już na najprawdziwsze Lofoty. Góry aż do nieba. Tunele, zatoki. Docieramy do Svolvaer, stolicy archipelagu. Tu mamy szukać kempingu. Jedziemy gdzieś według nawigacji, ale to wcale nie jest kemping. Do tego jakiś... ośrodek dla uchodźców. Nawet tu są! W nawigacji znajduję kemping odległy o kilka kilometrów. To Kabelvag, jedziemy tam. Po kilku minutach docieramy. Nie ma nikogo na recepcji, ale jest numer telefonu. Dzwonię i za chwilę przychodzi sympatyczny właściciel. Płacę za nocleg, rozmawiam nieco z panem, który opowiada co zobaczyć w okolicy, gdzie jechać, gdzie iść na wycieczkę, a nawet rozrysowuje mi schemat połączeń promowych z kontynentalną Norwegią. Daje mi tez mapę Lofotów. Pogoda jest taka sobie, dość pochmurno i lekko mży. Idziemy jeszcze na mały spacer po okolicy, wchodzimy na pobliskie wzgórze. Wow, jaki widok! Szczyty wyłaniające się z morza, widoczność doskonała! Niesamowite. Schodzimy, jemy kolację w kempingowej kuchni i idziemy spać.


W sobotę, 19 sierpnia z samego rana zastanawiamy się co dalej. Można płynąć promem ze Svolvaer, takich połączeń jest kilka dziennie. Można cofnąć się na wyspę Hinnoya i tam złapać prom z miejscowości Lodingen, tych połączeń też jest dużo. Można jechać na sam koniec archipelagu Lofotów i tam, w miejscowości Moskenes złapać prom do Bodo. Te kursują najrzadziej, ale gdyby się udało, to jest to idealne rozwiązanie. Nie trzeba wtedy wracać przez całe Lofoty i Narwik. Taki wariant nie dość, że zaoszczędza dużo czasu (prom płynie 3 godziny, podróż samochodem zajmuje wiele więcej) to i sporo pieniędzy - trzeba by przejechać 400 km, do tego i tak nie uniknie się promu między Narwikiem i Bodo. Ilość spalonego paliwa, strata czasu itp. powodują że prom z Moskenes do Bodo jest najlepszym rozwiązaniem. W sezonie trzeba ponoć rezerwować bilety z kilkudniowym wyprzedzeniem. Ale teraz... sezon się kończy, ludzi chyba niezbyt wiele. Nawet nasz kemping świeci pustkami. Internetowy rozkład promów mówi, że przy wczesnym wyjechaniu powinno się udać. Jest on jednak tak enigmatyczny, że w sumie to nic pewnego. Ruszamy dalej na zachód. Pogoda poprawia się znacząco, chmury odchodzą, pozostaje błękitne niebo, wspaniała przejrzystość i słońce. Dalsza droga prowadzi w najbardziej malownicze części Lofotów. Jesteśmy jeszcze na wyspę Austvagoya, co i rusz zatrzymujemy się na zdjęcia. Widoki są wspaniałe, zapierające dech w piersiach. Drogą E10 rozgrywany jest również wyścig kolarski, albo raczej triathlon - zawodnicy mają numery startowe z napisem Arctic Triple. To raczej wymagająca trasa na rowerowe wyścigi. W pewnym momencie... orientuję się, że mieliśmy przecież jechać do Henningsvaer, zobaczyć samą miejscowość i słynny stadion piłkarski wśród skał. Musimy cofnąć się kilka kilometrów. Zjeżdżamy w boczną drogę nr 816.



Wiedzie ona u podnóży wielkich skalistych gór, czasem na szkierowych wysepkach. Jest dość krótka, ale niezwykle malownicza. Jest również tak wąska, że mieści tylko jeden samochód, a co jakiś czas są poszerzenia asfaltu, takie mijanki, gdzie można jakoś się minąć z jadącymi z naprzeciwka. Ruch jest minimalny, ale jednak coś tu jeździ. Do samego Henningsvaer droga prowadzi przez łukowate mosty, gdzie również mieści się jeden samochód. Przed mostami pali się czerwone światło i jest czujnik. Jeśli nic nie jedzie z naprzeciwka - automatycznie włącza się zielone. Parkujemy na parkingu w Henningsvaer. Miejscowość jest malutka. To taka osada rybacka, niewielki port i kilka mikrohoteli.


Wokół morze i groźne góry. Pogoda jest cudowna, robimy sobie więc dłuższy spacer wokół portu i mariny, przechodząc wreszcie na stadion. Niesamowite miejsce. Stadion zajmuje nieckę w skałach, dookoła morze, nad stadionem niewielka latarnia morska. Wszędzie są również drewniane rusztowania służące do suszenia dorszy. Stadion najefektowniej wygląda jednak z góry, a tu nie ma takiego wysokiego punktu widokowego. Jakiś człowiek ustawia niewielkiego drona - właśnie aby uzyskać ujęcie znane z pocztówek.


My powoli wracamy do samochodu. Miejscowość okazała się piękna i naprawdę warto tu było dotrzeć nie tylko z powodu stadionu. Znów jazda wąziutką drogą nr 816 i wracamy na E10. Przejeżdżamy na wyspę Gimsoymyrene wysokim mostem, by po kilku kilometrach wjechać na wyspę Vestvagoy. Tu jest jeszcze piękniej, aczkolwiek kawałek dalej krajobraz nieco łagodnieje. Zjeżdżamy do Leknes, jak na Lofoty dość dużego miasta. To chyba jedyny rejon rolniczy, są tu niewielkie poletka i pastwiska, a samo miasto jest w kotlinie, a nie przyklejone do górskich ścian jak poprzednie. Przejeżdżamy na wyspę Flakstadoya i tu znów robi się iście wysokogórsko. Droga objeżdża z trzech stron zatokę, wokół której piętrzą się ogromne, skaliste szczyty. Kolejny przystanek na zdjęcia. Mówimy sobie już któryś raz, że to ostatni przystanek, bo zatrzymując się co chwila nigdzie nie dojedziemy. I po raz kolejny widoki są takie że jednak się zatrzymujemy. Ruszamy dalej i znów postój. Jest tu... najprawdziwsza plaża pokryta białym piaskiem! Skagsanden Beach. Niesamowite miejsce.


Znów nieco zdjęć. I znów ruszamy dalej. Szczyty przed nami piętrzą się tak, że nie ma siły, musi tam być tunel, bo inaczej nie da się przejechać. I rzeczywiście. Tunel, potem niedługo most i jesteśmy na wyspie Moskenesoya, ostatniej z archipelagu połączonych drogą ze stałym lądem. Ta wyspa jest najbardziej dzika i malownicza. Pokonujemy tunel i półtunel i docieramy do Hamnoy. Tu po prostu trzeba się zatrzymać, bo widok na zatokę i całe Lofoty które zostały z tyłu jest nieziemski.





Widać stąd nawet góry w kontynentalnej Norwegii, a to ponad 100 km stąd. Przejrzystość doskonała. Kilka dalszych kilometrów to cudowna droga przez połączone mostkami miejscowości. Droga znów wąziutka, znów mijanki. Docieramy wreszcie do Moskenes, jest tu nabrzeże promowe i wypełniony już w połowie parking. Są tu miejsca dla osób z wcześniejszymi rezerwacjami i dla takich co rezerwacji nie mają. Pani sprzedająca bilety mówi mi jednak, że spokojnie się zmieścimy, a prom będzie za pół godziny. Super, że się udało. Bilety za samochód i 3 osoby kosztują 1100 NOK. Chwila oczekiwania, prom wpływa do portu. Jest w sumie niezbyt wielki, ale jak okazuje się - całkiem pojemny. Wyjeżdża z niego sporo samochodów. Potem wjeżdżamy my. Prom odbija, a my skupiamy się na tylnym pokładzie. Oddalające się Lofoty wyglądają wspaniale, po prostu ciężko oderwać wzrok.


Prom ma też dużą salę z przodu, gdzie przez przeszklone osłony dobrze widać zbliżającą się Norwegię. Jeszcze kilka razy odwiedzamy tylny pokład. Lofoty widać nawet z bezpośredniej bliskości Bodo, a to przecież 100 km odległości! Jedyne co nas martwi to zmiana pogody. Niebo zachmurza się, za kilka godzin może popadać. Zjeżdżamy w Bodo i od razu jedziemy drogą nr 80. To droga płatna, są tu informacje o cenie i kamerki, które fotografują samochody. Rachunek przyjdzie do domu za jakiś czas. Niestety nie da się tego uniknąć. Kilkanaście kilometrów od miasta góry są nadal, ale krajobraz nieco łagodnieje - nie ma tu tak skalistych szczytów jak na samym wybrzeżu. Tankujemy i jedziemy dalej, na południe. Robi się już późno, przed nami chmury... pora szukać kempingu. Nawigacja wskazuje coś przy samej drodze, kilka kilometrów przed nami. Kemping jest całkiem okazały, jedynym mankamentem jest niewielka kuchnia, gdzie jest mało miejsca. Cena to 210 NOK za 3 osoby, do zniesienia. Jest tu nawet coś w rodzaju baru, gdzie siedzimy i podładowujemy baterie. Jednak ceny są iście norweskie, piwo kosztuje 85 NOK, a więc ponad 40 zł, zdecydowanie nie na naszą kieszeń.

W niedzielę, 20 sierpnia budzimy się w mokrym namiocie. Zmiana pogody przyszła wyraźnie. Pół nocy lał deszcz, a teraz choć nie pada, to jest bardzo wilgotno i zimno. Zwijamy mokry namiot, szybko coś jemy. Wstępny plan zakładał, że ten dzień będzie wyłącznie tranzytowy, bez większych atrakcji. Okazuje się jednak, ze w tym rejonie jest coś, co niewątpliwie warto zobaczyć - drugi co do wielkości lodowiec Norwegii - Svartisen. Dokładniej Svartisen Ostre, czyli wschodni, bo lodowiec od wielu lat na skutek topnienia jest podzielony na dwie części. Jako całość stanowią one jeden z największych lodowców w Europie. Aby dotrzeć do jednego z jego jęzorów, musimy dojechać do miasta Mo i Rana i tuż przed nim skręcić w górską drogę. Wyszperane w internecie info mówi też o konieczności przepłynięcia promem górskiego jeziora i 3-4 godzinnym spacerze. Ruszamy z naszego kempingu. Droga jest bardzo pusta, właściwie przez pół godziny nie mijamy żadnego samochodu. Miejscami widać, że dość wąska w tych rejonach E6 jest przebudowywana na lepszy standard, ale brak innych samochodów powoduje, że nie jest to jakieś szczególnie uciążliwe. Droga wznosi się i wznosi, niby łagodnie, ale coraz to wyżej. Znikają drzewa, krajobraz robi się niemal taki jak w okolicy Nordkapp - jałowe pustkowia pokryte skałami i trawą, a dookoła ośnieżone góry. Najwyższy punkt trasy to 692 m n.p.m. całkiem sporo wjechaliśmy. Kawałek dalej jest spory parking i oryginalny budynek Arctic Circle Center. No tak, tu przebiega linia koła podbiegunowego, które tym razem przecinamy w kierunku południowym. Centrum jest ciekawe, ale są tam głównie sklepy z pamiątkami. Można np. kupić certyfikat poświadczający, że było się na kole podbiegunowym... za skromne 200 NOK. Wokół dużo kamiennych kopczyków stawianych przez turystów. Ciekawostką są dwa pomniki, upamiętniające więźniów łagrów, którzy budowali radziecką osadę Pyramiden położoną na Svalbardzie. Nie spodziewałem się sobaczyć sierpa i młota w Norwegii. Po dłuższej chwili ruszamy dalej. Docieramy wreszcie w pobliże Mo i Rana i obok lotniska skręcamy w prawo, na drogę prowadzącą do jeziora Svartisvatnet. To ok 20 km jazdy wąską i starą asfaltówką i do tego ze 3 km drogą szutrową. Chmurzy się i momentami mocno pada. Gdy dojeżdżamy na mały parking nad jeziorem... prom już powoli zbliża się do przystani. Szybko się przebieramy, zakładamy górskie buty. Jak na złość zaczyna lać i to całkiem mocno. Kupujemy bilety na prom (180 NOK od osoby) i wsiadamy. To właściwie większa łódź z dachem i silnikiem diesla. Ale... ma fantazyjne koło sterowe zamiast typowej kierownicy. Rejs trwa ok. 20 minut, momentami pada tak mocno, że nic nie widać. Gdy jednak docieramy na drugi brzeg, pogoda wyraźnie się poprawia. Opisywane to było w sieci jako spacer i tak się nastawiamy. Najpierw spokojnie, po prostu droga prowadząca w górę wzdłuż kaskady wodospadów. Jakieś skałki, ale bez trudności. Wyżej kolejne jezioro i teren robi się iście księżycowy, ewidentnie jeszcze niedawno leżał pod lodem. Ogładzone skały, taki poorany płaskowyż. Wreszcie ukazuje się niebieskawy i poszczeliniony jęzor lodowca spływający gdzieś wysoko z gór.


Co jakiś czas dobiega z niego trzask - lodowiec jest w ruchu i ciągle coś w nim pęka i się odłamuje. Dalej oficjalnego szlaku nie ma, ale co tam - robimy sobie wycieczkę pozaszlakową po Górach Skandynawskich. Należy uważać i nie iść nad samym jeziorem. Jeśli od lodowca akurat odłamie się serak i stoczy do wody, to powstała fala może zmyć ludzi z brzegu. Lodowiec wydaje się blisko, ale teren robi się strasznie mylny i dosyć trudny. Labirynt skalnych półek i kopczyków. Idzie się niby w przód, a co chwila trzeba kombinować w prawo i lewo, by ominąć skalne progi. Jesteśmy jakieś 200-300 m od samego lodowca, stąd już widać jaki jest gruby i wielki. Czas goni, bo jeszcze trzeba wrócić, zdążyć na prom i jechać jeszcze wiele kilometrów. Pada nieco, więc w końcu robimy kilka zdjęć z bliska, ale już nie podchodzimy tak blisko, by dotknąć lodu.


Z powrotem znów kluczenie i szukanie drogi. W Tatrach łatwiej, nawet poza szlakiem... W końcu płaskowyż, ścieżka, prom. Pogoda dotąd dobra znów zaczyna nieco się psuć. Wycieczka do lodowca była nieplanowana, ale okazała się bardzo udana! Przebieramy się na parkingu i ruszamy w dół, do drogi E6. Po kilkunastu minutach jedziemy już główną drogą, mając świadomość, że mamy jeszcze wiele kilometrów do zrobienia, co oznacza jazdę minimum do godziny 20. Optymalnie byłoby dojechać gdzieś w okolice Trondheim. W pewnym momencie obok drogi widzimy dwa pasące się konie. Nic wielkiego. Nagle... zaraz! Przecież konie nie mają poroży! To dwa wielkie łosie, które sobie bezczelnie skubią trawkę. Szkoda, że tak późno zareagowaliśmy i nie zrobiliśmy im żadnego zdjęcia. Trudno, jedziemy dalej. Zaczyna padać i to mocno, wjeżdżamy w jakąś strefę totalnej niepogody. Robi się coraz później, jedziemy, jedziemy, a leje bez przerwy. Aż mamy ciarki na myśl o rozbijaniu namiotu w tych warunkach. Pojawia się nieśmiała myśl - a może wziąć domek kempingowy? Może na 3 osoby to jakoś drogo nie wyjdzie? Pytamy na pierwszym kempingu - chcą 690 NOK. Niech się wypchają. Jedziemy dalej, jest już niemal ciemno. W końcu nad dużym jeziorem Snasavatnet w małej miejscowości Kvam znajdujemy ładny kemping. Tu cena za rozbicie namiotu to 300 NOK, a cena za domek to 400 NOK. Różnica na tyle niewielka, że bierzemy domek. Zresztą wokoło jest błoto i mokra trawa, nawet by nam się nie chciało rozbijać i tak przecież mokrego namiotu. W hytta - czyli naszym domku - są dwa piętrowe łóżka, mały stolik, czajnik. Jest ciepło, więc suszymy mokre kurtki i spodnie, a nawet otwieramy do połowy namiot, by mógł też nieco przeschnąć przez noc. Jedyną wadą kempingu są drogie prysznice - 20 NOK za 4 minuty wody.

W poniedziałek 21 sierpnia rano wstajemy wcześnie, ale przepakowujemy nieco torby i plecaki, korzystając z dobrodziejstw suchego domku. Potem jedziemy w stronę Trondheim. To spore miasto, jedno z większych w Norwegii. Teren robi się bardziej płaski, miejscami rolniczy. Droga jest w ciągłej przebudowie i irytuje nas powolna jazda. Jeszcze bardziej irytujące jest to, że za tą przebudowywaną drogę trzeba płacić. A może i nie trzeba? Może opłata za ten odcinek nie zostanie naliczona? Trondheim mijamy taką wewnętrzną obwodnicą i po jakiś objazdach trafiamy na drogę E39. Z miejsca robi się ładniej, a ruch znów zmniejsza się mocno. Jedziemy przez jakiś fajny górski obszar, może nie są to wysokie skaliste szczyty, ale jest tu bardzo malowniczo. W końcu docieramy do miasteczka Halsa, gdzie jest przystań promowa. W tej części Norwegii, pociętej długimi fiordami, przeprawy promowe będą częste. Na szczęście promy te pływają co 10-15 minut, więc nie ma problemu. Każdy taki prom to wydatek 150-200 NOK, ale uniknąć tego się nie da. Rejs do Kanestraum trwa 10 minut i zjeżdżamy na dalszy ciąg drogi E39. Nieco dalej skręcamy na północ w stronę miasta Kristiansund gdzie docieramy dość długim i mocno nachylonym podmorskim tunelem. Samo miasto jest pięknie położone i wygląda bardzo ładnie ze swoimi kolorowymi dachami. Skręcamy na drogę nr 64 i wjeżdżamy do długiego podmorskiego tunelu - Atlanterhavstunnelen. Zaraz za nim są szlabany i kasy. Dalszy odcinek, tzw. Droga Atlantycka (Atlanterhavsveien) - jest płatny. Droga ta jednak jest bardzo widokowa i przyjechaliśmy tu specjalnie aby ją zobaczyć. 178 NOK za samochód i 3 osoby. Zaraz za bramkami jest pierwszy parking z widokiem na szkierowe wysepki. Potem droga jest zupełnie normalna, wewnątrz wyspy, przechodzi przez małe miejscowości. I wreszcie sama wyjeżdża nad ocean, prowadząc nas od wysepki do wysepki szeregiem mostów. Owszem droga jest piękna i widowiskowa. Najciekawszym punktem bez wątpienia jest wzgórze, wokół którego zrobiono turystyczną ścieżkę. Ze szczytu widać wspaniale słynny wygięty most Storseisundbrua prowadzący na sąsiednią wysepkę. Ciekawa sprawa, ale jego dziwaczny kształt dobrze widać właśnie jedynie z tego wzgórza.


Z boku wygląda zupełnie normalnie. Po obejściu całości i zrobieniu kilku zdjęć ruszamy przez ten most dalej i choć zatrzymujemy się jeszcze, to reszta drogi nie jest już tak widowiskowa. Przejazd tędy w czasie sztormu musi być jednak znacznie bardziej emocjonujący. Jedziemy już normalnie, bez zatrzymywań. Mijamy kamieniołom gdzie wydobywa się marmur i po ok 30 km dojeżdżamy do kolejnego, całkiem sporego miasta - Molde. Tu chwilę czekamy na kolejny prom. Rejs przez Midfjorden do miasteczka Vestnes trwa dobre 40 minut, to jednak spory kawałek. Wreszcie zjeżdżamy po drugiej stronie i po chwili skręcamy na wschód, na drogę E136. Przejeżdżamy przez długi most wiszący, na jakims parkingu zatrzymujemy się aby coś zjeść. Paprykarz szczeciński smakuje całkiem nieźle. Ruszamy dalej, wzdłuż południowych wybrzeży Romsdalsfjorden. W pewnym momencie dziwna informacja po norwesku, ostrzegająca że jest jakieś zamknięcie jakiegoś tunelu między 18 a 6 rano. Staram sie nie martwić... gdy dojeżdżamy do długiego na 6,6 km tunelu przed Andalsnes... szlabany są zamknięte a samochody czekają. A niech to... co teraz robić? Robotnicy wjeżdżają w głąb tunelu. Idę do człowieka pilnującego szlabanu. Mówi mi, że w tunelu są prowadzone prace, ale co godzina jest na moment otwierany by puścić samochody. Jest 18:07, a otworzą o 19. No szkoda, mamy godzinę przymusowego postoju. Wreszcie jednak szlaban idzie w górę, a pilotujący samochód przeprowadza cały konwój na drugą stronę. Jest godzina do zachodu słońca, a mamy przecież przejechać słynną Trollstigen - Drogę Trolli. Kawałek za Andalsnes skręcamy w prawo, w drogę nr 63. Wiedzie ona wprost w wąską dolinę otoczoną ogromnymi, niemal pionowymi ścianami. Dolina jest zamknięta górami ze wszystkich stron, droga zaczyna prowadzić pod górę. Dojeżdżamy do parkingu. Tu daję moment odpocząć silnikowi i z niepokojem przyglądam się licznym serpentynom prowadzącym pod stromy próg gdzieś wysoko w górę. Takiej drogi jeszcze nie pokonywałem, no ale cóż... damy radę!




Jakiś rowerzysta patrzy na mnie, na swój obładowany rower i tylko mówi z uśmiechem Its not good idea. No tak, on ma zdecydowanie trudniej. Ruszamy! Droga pnie się stromo w górę... ale znów nie tak stromo jak by się wydawało. Owszem, trzeba uważać, jechać na niskim biegu, zwracać szczególną uwagę na niezwykle ciasnych zakrętach... ale jedziemy bez problemów. Mijamy wodospad w połowie, potem serpentyny stają się dłuższe... wreszcie docieramy na położony na górze parking. Zostawiamy samochód i idziemy na punkt widokowy. Szczyty kryją się w chmurach, ale tu docierają jeszcze promienie słońca i wszystko w tych złotych kolorach wygląda bardzo ładnie. Zbudowano tu turystyczną ścieżkę i dwie platformy widokowe, wysunięte ponad przepaść. Z nich Droga Trolli wygląda naprawdę imponująco, znacznie groźniej niż z dołu. Jesteśmy dobre 400 m wyżej, a widok na ciasno ułożone obok siebie serpentyny wywołuje tylko zdziwienie że poszło tak gładko. Strach ma jak widać wielkie oczy.


Trzeba wracać na parking i jechać dalej. Tu są nieprzystępne i zimne góry, robi się już późno. Można gdzieś obozować na dziko, ale przyjemniej byłoby na kempingu. Temperatura spada poniżej 10 stopni. Droga wspina się jeszcze spory kawałek w górę, choć już nieco łagodniej. Wreszcie zaczynamy jechać w dół. Znów jałowe pustkowie, wysokie skaliste szczyty, trawa i kamienie. Jakieś jezioro. Jedziemy i jedziemy, ciągle w dół i w dół. Wreszcie jakaś dolina i ludzkie osady. Jest tu całkiem fajny kemping. Zimno strasznie. Decydujemy się ponownie na hyttę, choć tu już kosztuje 500 NOK.



We wtorek 22 sierpnia wstajemy wcześnie. Czeka nas dość długi odcinek do Tyssedal, w dodatku droga prowadzi przez krainę gór i fiordów i jest mocno pokręcona. Czeka nas jeszcze kilka przepraw promowych. Pierwsza już po kilkunastu kilometrach jazdy, do miejscowości Stranda. Prom pojawia się po chwili czekania i wkrótce jesteśmy już po drugiej stronie. Jedziemy dalej. O ile na wcześniejszych etapach podróży (może poza Lofotami) góry były miejscami spore, to teraz góry są już ogromne! To niemal jak jazda przez Alpy. Szczyty pną się na 1000-1500 m w górę, a my jedziemy niemal na poziomie morza. Przewyższenia są bardzo duże. Ponadto nie są to łagodne stoki, a często niemal pionowe ściany. I tak cały czas, bez żadnych przerw. Jedziemy drogą nr 60 na południe. W pewnym momencie zatrzymujemy się pomiędzy dwoma tunelami - jest tu punkt widokowy na jeden z najpiękniejszych fiordów - Geiranger. W dole widać sporo statków wycieczkowych, ale my ten cud natury podziwiamy z góry. Rozbawianie budzi tablica nakazująca założenie łańcuchów na opony w warunkach zimowych. Po angielsku to tire chain zone, ale jest też tłumaczenie na polski. Uwaga! Przestrzeń łańcuch :) Chyba ktoś zbyt ufa w translatora google. Droga 60 łączy się z E39, ale jak na złość ten odcinek jest w remontach i co i rusz jest ruch wahadłowy. Denerwują już te ciągłe utrudnienia, które są w tym kraju wszechobecne. Odbijamy wreszcie w lewo na drogę nr 15 i dojeżdżamy do miejscowości Stryn. Tam objeżdżamy cały koniec fiordu i po kilkunastu kilometrach jesteśmy na przeciwległym brzegu.


I znów przymusowy postój bo trwają prace w jakimś tunelu. Korzystając z okazji robimy nieco zdjęć pięknej okolicy. Wreszcie tunel jest przejezdny. Kawałek dalej, w Utvik... znów remont i braki asfaltu. Co gorsza zaczynają się tu strome serpentyny, niewiele łagodniejsze niż na Drodze Trolli. W górę i w górę, a przed nami pojazd pilotujący, który jedzie wolno. Za nami TIR-y. Nie wiem jak one sobie dają radę na tych zakrętach, ale jakoś wjeżdżają. Zatrzymujemy się na chwilę w punkcie widokowym, robimy kilka zdjęć.


I jeszcze dalej w górę. Potem łagodniejszy zjazd do doliny po drugiej stronie grzbietu. znów połączenie z E39. Teraz nawet ta główna droga wiedzie przez góry, w wielkiej dolinie otoczonej ogromnymi skalnymi ścianami. Nieco dalej odbijamy w lewo na drogę nr 13. Tabliczki informują, że to widokowa droga turystyczna, coś jak Droga Atlantycka lub Droga Trolli. Po norwesku nazywa się Gaularfjellet, co pozwala się domyślać, że wiedzie przy jakiś wodospadach. Tabliczki z jej zdjęciami, mapa, oraz obecne tu szlabany do okresowego zamykania mówią też wyraźnie, że czekają nas znów gęste serpentyny. Ruszamy najpierw dość łagodnie w górę, aby zjechać do śródgórskiej kotliny z jeziorem dość stromymi zakosami. Potem kolejny wjazd i parking. Są tu piękne wodospady, wyznaczono turystyczne ścieżki. Chwilę spacerujemy i robimy zdjęcia, ale nie mamy za wiele czasu. Droga pnie się coraz wyżej i wyżej, wreszcie robi się znów zupełnie dziko. Drogą wędrują owce i trzeba na nie bardzo uważać. Za malowniczym jeziorem zaczynają się bardzo strome serpentyny w dół. Wyglądają niemal tak samo jak Droga Trolli.


Jest tu również betonowa platforma widokowa. Nieco zdjęć i jedziemy. W dół jednak jedzie się bez większych problemów, należy tylko rozsądnie utrzymywać niewielką prędkość i niskie biegi. W końcu dno doliny i jazda w stronę fiordu. Za nami widać biel górskich lodowców między szczytami. Droga jest wąska, przyklejona do ściany fiordu, wydaje się, że mijanie się z kimś z naprzeciwka jest mało bezpieczne, ale jakoś się mieścimy. Docieramy wreszcie do przystani promowej. Czekamy to dłuższą chwilę, podchodzi do nas młody chłopak sprzedający maliny. Okazuje się że jest Polakiem. Tęsknie pyta czy nie mamy może jakiegoś alkoholu na sprzedaż. Po chwili przypływa prom. Tu należy powiedzieć gdzie chcemy płynąć i w zależności od tego pan z załogi odpowiednio ustawi nas na pokładzie. To miejsce to rozgałęzienie największego z fiordów - Songefjorden. Ma on 200 km długości, a jego głębokość to 1300 m. Niesamowite liczby. Prom najpierw płynie do miejscowości Hella, a dopiero potem do Vangsnes. W Hella musimy wyjechać na nabrzeże i odwrócić się. Takie kombinacje by dobrze wyjechać w Vangsnes. Docieramy do niego po kilkunastu minutach. W położonym 10 km dalej Vik tankujemy i ruszamy... znów pod górę długimi serpentynami. Jedziemy i jedziemy, coraz wyżej i wyżej. Znów robi się jałowe pustkowie. Ten obszar to Sogn og Fjordane o czym informuje tabliczka na punkcie widokowym. Potem tunel i jazda przez niesamowite krajobrazy rodem z dalekiej północy. Norwegia jest niezwykle zróżnicowana i krajobraz potrafi się zmieniać diametralnie na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Potem w dół wąską górską drogą i wreszcie docieramy do drogi E16. Omijamy miasto Vossevangen i już o wiele mniej górskim fragmentem drogi nr 13 docieramy do długiego, płatnego tunelu. Tunel jest niezwykły bo ma... rondo w środku gdzie skręcamy w prawo w inny tunel. A prosto z niego wyjeżdżamy na wiszący most. Dalej jedziemy wzdłuż wąskiego fiordu otoczonego niebotycznymi górami. Do miasteczka Odda pozostało ok. 50 km, do Tyssedal nieco bliżej. Jesteśmy zdziwieni, że sa tu... sady drzewek owocowych. Znów jakieś remonty drogi, znów wąziutko, znów mijanki z TIR-ami. Przestaje to już robić na mnie wrażenie. Tyssedal okazuje się malutką mieściną bez żadnego kempingu. Jedziemy więc kilka kilometrów do Odda. Tam jest kemping, ale straszliwie zatłoczony. Ludzie przyjeżdżają tu w podobnym celu co i my - zdobyć Trolltungę, jedną z największych atrakcji Norwegii. Kemping kosztuje nas 340 NOK, drogo jak na takie słabe warunki. Pani z recepcji okazuje się być Polką i wszystko mi wyjaśnia. Można podjechać stąd wahadłowym busem do początku szlaku - ale cena za osobę jest bandycka - 300 NOK w obie strony. Można też jechać własnym samochodem przez Tyssedal do Skjeggedal gdzie zaczyna się szlak. Parking kosztuje 300 NOK. Gdyby tam zabrakło miejsc, to samochód zostawia się w Tyssedal, skąd kursują busy po 50 NOK za osobę. Uznajemy że jak zwiniemy się wcześnie rano, to na pewno znajdzie się miejsce na głównym parkingu. Przezornie nastawiam budzik na 4:30. Przepakowujemy się w świetle czołówek i idziemy spać. Pogoda zapowiada się bardzo dobrze.

W środę 23 sierpnia o 4:30 budzimy się, gotujemy sobie jakąś owsiankę. Ciemno jest jeszcze, dziwi mnie że oprócz nas nikt jeszcze nie wstaje. Tym lepiej, na szlaku będzie luźniej. Zwijamy namiot i ruszamy. W Tyssedal skręcamy w prawo i stromymi serpentynami wąskiej drogi podjeżdżamy na parking w Skjeggedal. Miejsc jeszcze jest dużo. Co ciekawe można wjechać jeszcze wyżej, ale kosztuje to aż 500 NOK, a droga jest szutrowa i niezwykle stroma, co wygląda mało zachęcająco. Kilka samochodów jednak wspina się w górę. Mam chwilowy problem z automatem biletowym, nie akceptuje mojej karty. Jakiś chłopak ze Słowenii ma te same problemy. A nie mam 300 NOK w monetach, a automat banknotów nie przyjmuje. Co robić? Zapłacić można w sklepie, ale otwierają go za 2 godziny. Używam innej karty i o dziwo - działa! Wrzucam bilecik za szybę, zakładamy górskie obuwie i ruszamy zakosami nowej drogi. Kiedyś były tu niezwykle strome drewniane schody, ale teraz już je rozebrano. Całe szczęście, bo podejście nimi byłoby niezwykle męczące. Drogą idzie dużo ludzi, coś jak u nas na Rysy. Zarówno świetnie wyekwipowani turyści jak i ludzie w japonkach. Po podejściu serpentynami robi się płasko, słońce wychyla zza gór. Robi się nieco cieplej. Potem znów idziemy w górę po wygładzonym polodowcowym progu. Dalsza droga jest dość płaska, ale tak raz w górę raz w dół. Łączny dystans w jedną stronę to 13 km. To naprawdę dużo!!! Co kilometr są tabliczki, ale i tak trasa się strasznie dłuży, mimo ładnych widoków, szczególnie na położone w głębokim kotle jezioro Ringedalsvatnet. Dystans jednak męczy - w obie strony robi się 26 km, po górach, trasa liczona jest na 10 h, ale należy doliczyć czas na zdjęcia na samym języku (obowiązkowe, po to się tam wchodzi ;) ) a ilość turystów i piękna pogoda sprawiają, że z pewnością będzie kolejka do tych zdjęć. Wreszcie, po wyczerpującym marszu docieramy do polodowcowego kotła i do Trolltungi.



Czekam w kolejce ponad pół godziny, wreszcie moja kolej, staję na skraju języka, koleżanka ze skały obok robi mi zdjęcia. Wysokość zawrotna, dobre 700 m otwartej pustki w dół. Aż ciarki przechodzą jak się spojrzy. Ludzie robią tam najdziwniejsze rzeczy byle mieć fajne fotki. 

 
Ja po prostu siadam na chwilę na krawędzi i podziwiam widoki. No jest gdzie lecieć, w Tatrach nie spotkałem tak dużej ekspozycji.



Potem kolejkę zajmują moje znajome, a ja ciepło się ubieram, bo strasznie zmarzłem. Zjadam coś, odpoczywam... a one nadal stoją w kolejce. Wreszcie i one wychodzą na język i teraz ja pełnię rolę fotografa. Co ciekawe, nieco dalej jest druga, nieco mniejsza skała wysunięta nad przepaść - a na nią niemal nikt nie wchodzi. Wreszcie zbieramy się w drogę powrotną. Jesteśmy już dość zmęczeni, do tego ciągłe oślepiające słońce. Idziemy w dół 5 godzin, ostatnie serpentyny już bardzo się dłużą, ale... było warto! Zdjęcia super, przeżycie super, pogoda dopisała. A prawdziwa kolejka stworzyła się dopiero później, my odstaliśmy względnie krótko. Wyciągam butlę i palnik, gotujemy jakąś herbatę i kawę, jemy cokolwiek. Myśl o noclegu w Odda jest odpychająca, musimy odjechać kawałek i dopiero znaleźć jakiś kemping. Aczkolwiek w Odda zatrzymujemy się, bo na stacji benzynowej są hot-dogi po 15 NOK. Jak na Norwegię to taniocha, więc zjadamy po dwa. Jedziemy dalej drogą nr 13, mijamy piękne wodospady Latefossen. Potem kilka tuneli i jeden bardzo dziwny... w kształcie ślimaka czy spirali. Po wjechaniu tunel ostro skręca w prawo i opada stromo w dół i jego wylotowy odcinek przechodzi pod odcinkiem wlotowym, w efekcie wyjeżdżając w lewo. Na krótkim odcinku tunel zawraca o 270 stopni. W nieodległej miejscowości Roldal znajdujemy duży i pusty kemping, gdzie płacimy 200 NOK za 3 osoby. Jest tu ciepły TV Room, gdzie jemy kolację i ładujemy baterie.

W czwartek 24 sierpnia poranek jest pochmurny i zimny. Jeszcze nie pada, ale na wszelki wypadek namiot zwijamy szybko. Jemy śniadanie i ruszamy dalej. Dziś mamy zamiar wejść na kolejny bardzo znany norweski cud natury - Preikestolen czyli Ambonę. To ok. 150 km jazdy, więc liczymy że za jakieś 2 godziny dotrzemy na miejsce. Sprawdzałem wcześniej, podejście jest niemal spacerem w porównaniu z Trolltungą. Nie ma zbyt wielkiego przewyższenia, całość wycieczki można zrobić w 3-4 godziny. Jedziemy drogą nr 13, która tutaj choć bardzo widowiskowa i malownicza, to jednak traci swój wysokogórski charakter. Wije się wzdłuż fiordów i jezior, pokonuje niezliczoną ilość tuneli. Jeszcze jedna krótka przeprawa promowa z Knutsvik, kilkadziesiąt kilometrów i skręcamy w lewo, w drogę oznaczoną Preikestolen i symbolem Ambony. Kilka kilometrów podjazdu i zostawiamy samochód na dużym parkingu, dość już jednak zapchanym. Parking kosztuje 200 NOK, płaci się przy wyjeździe. Pogoda dziś jest zdecydowanie gorsza, momentami pada i to całkiem mocno. Zabieramy więc tak samo jak wczoraj pełne wyposażenie przeciwdeszczowe. Na szlaku jest dużo turystów, to w końcu taki norweski Giewont. Każdy musi zaliczyć. Dużo ludzi starszych, ludzi z dziećmi, ludzi w bardzo słabym obuwiu. Trudno wyprzedzać wszystkich, więc idzie się dość wolno. Szlak pokonuje wzniesienie, ale potem wypłaszacza się. Potem kolejne wzniesienie i znów wypłaszczenie. Potem już poważniejsze wzniesienie, na które wchodzi się kilkanaście minut. Zaczyna znów lać, chowam aparat do plecaka. Otwiera się widok na Lysefjord, ścieżka prowadzi skalną półką nad wodami położonymi 500 m niżej. Tabliczki informują, że juz za chwilę... i jest! Wielka skalna platforma pełna ludzi.




Niewątpliwie piękny punkt widokowy na Lysefjord, a do tego bardzo efektowne miejsce do robienia sobie zdjęć. Niemal tak samo efektowne jak Trolltunga. Tu też ustawia się kolejka, ale idzie wszystko znacznie sprawniej niż wczoraj. Po kilku minutach mam już serię zdjęć jak stoję i siedzę na krawędzi klifu. W dół są dokładnie 604 metry, a ściana jest nie tylko pionowa, co nawet lekko przewieszona. Pod stopami ogromna otchłań.

Sama Ambona ma też spore szczeliny przez które widać fiord w dole. Wchodzimy jeszcze nieco wyżej po skałach, by zrobić zdjęcie nieco z góry. Na szczęście cały nasz pobyt na Ambonie zbiega się w czasie z przerwą w opadach deszczu, wychodzi nawet słońce. Mamy duże szczęście. Gdy schodzimy, a właściwie zbiegamy na parking, pogoda znów się psuje. Na parkingu szybkie przebranie się i ruszamy w dalszą drogę. Plan zakłada dotarcie w okolice miasta Kristiansand, by rano móc złapać prom do Daniii, co oszczędzi nam minimum dwóch dni i dobre 1500 km drogi, gdybyśmy chcieli jechać przez Oslo, Goeteborg i mosty nad cieśninami Duńskimi. Prom będzie też znacznie tańszy niż przejechanie tego dość nudnego odcinka. Przeprawiamy się najpierw promem z Oanes do Hole. Tu nieco inaczej niż dotąd - są bramki ze szlabanami. Wszystkie wcześniejsze promy działały tak, że płaciliśmy dopiero na pokładzie. Po drugiej stronie Lysefjordu jedziemy w kierunku Stavanger, by na jego przedmieściach skręcić w drogę E39. Tu salwę śmiechu wywołuje norweska nazwa ciastka Oreo Kjeks. Chyba jesteśmy już zmęczeni i takie proste rzeczy nas bawią. Może chcesz kjeksa na deser :)? W okolicy jest niezbyt odległy (~100 km) zapasowy cel górski - Kjerag i Kjeragbolten - wysoki na 1000 m skalny klif i słynny głaz uwięziony w szczelinie. Jednak rezygnujemy. To oznacza kolejny dzień spędzony na górskich wędrówkach, a raz że pogoda się psuje, dwa że nie jesteśmy pewni rezerwacji promu do Danii. Teraz jazda już nie jest tak wymagająca dla samochodu i kierowcy. Droga owszem prowadzi w górę i dół, ale to szeroka droga, wszystko łagodnie, z ograniczeniami prędkości do 70-80 km/h i fotoradarami. Nie ma miejsca na szybszą jazdę. Pada deszcz, robi się coraz bardziej szaro. Kempingi są w tym południowym rejonie Norwegii rzadsze niż do tej pory. Ok godziny 20 jesteśmy 100 km od Kristiansand, zaczynamy szukać noclegu. Martwi nas deszcz. Zjeżdżamy na jeden kemping - recepcja czynna do 20 i nikogo nie ma, telefonu też nie. Inny kemping okazuje się być dziwnym miejscem, gdzie po stromym zjeździe szutrową drogą przez las... nikogo nie ma. Zły już na to wszystko wracam w górę modląc się, by nie było potrzeby mijania się na tej drodze z kimś z naprzeciwka. W końcu w okolicy miasteczka Feda znajdujemy fajny kemping. Domek kosztuje 400 NOK, ale ulewny deszcz nie daje w zasadzie wyboru. Z ulgą wypakowujemy się, a ja lecę pod recepcję z laptopem. Tam jest zasięg WiFi, a ja muszę zrobić rezerwację na jutro, na prom do Hirtshals. Po dłuższej chwili udaje mi się zaklepać bilety na 16:30 na prom lini Color Line. Za 3 osoby i samochód 166 euro. Nawet nie chcę szacować, ile by kosztowało przejechanie do Danii drogą lądową, ale raz że kilka razy więcej, a dwa że zajęłoby to 2 dni a nie 3 godziny. Rezerwacja promu jest więc wybawieniem. Jutro nie będzie nerwówki, będzie nawet czas pozwiedzać miasto. Trochę martwi mnie fakt, że do Danii dotrzemy na 19:45 i czy znajdziemy kemping, ale tym będziemy się martwili jutro.

W piątek, 25 sierpnia rano jest całkiem ładna pogoda, a robi się jeszcze ładniej. Rozstawiam namiot, by dobrze wysechł. Przepakowujemy rzeczy, nie będziemy już potrzebowali mieć na wierzchu górskich butów ani kijków trekkingowych. Zwijamy się wreszcie i ruszamy do Kristiansand. To niecałe 100 km. Na drogę nie da się jednak wjechać tak jak z niej zjechaliśmy. Musimy przejechać przez Fedę, która okazuje się niezwykle malowniczym miasteczkiem. Potem droga wiedzie w górę, wjeżdżamy w tunel i... mamy powtórkę tunelu ślimaka i ronda w tunelu. Po wyjechaniu z wnętrza góry przejeżdżamy przez most nad wąskim fiordem i jedziemy już bez kłopotów do Kristiansand. W mieście znaki kierują nas do portu promowego. Dojeżdżamy na wielki plac. Na razie stoi tu tylko trochę samochodów. Nie ma jednak żadnego parkingu, by zostawić auto i iść coś zwiedzić czy kupić w mieście. Część ludzi zostawia po prostu samochód na liniach postojowych przed zamkniętymi jeszcze bramkami, ale wiele osób czeka. Pytam Niemców i Duńczyków, którzy przecież muszą tędy pływać. Nikt nie umie powiedzieć kiedy zacznie się odprawa. Kierowca jednego z TIR-ów mówi abym poszedł przejściem dla kierowców ciężarówek, aktualnie otwartym, do biura lini Color Line i coś się tam dowiedział. W biurze pani sama nie wie, ale uznaje, że odprawa się zacznie za godzinę, a po odprawie będzie można zostawić auto i iść do miasta. Rzeczywiście odprawa zaczyna się o 14, ekspresowo dostajemy karty pokładowe. Moi towarzysze idą do miasta, ja na wszelki wypadek zostaję przy samochodzie. Najpierw przypływa nowoczesny katamaran lini Fjord Line. Gdy trwa jego załadunek reszta ekipy wraca z jakimiś pamiątkami. Ja stwierdzam, że coś z pamiątkami będzie z pewnością na samym promie. Wkrótce i nasz prom ukazuje się na horyzoncie i szybko zbliża się do portu. Te jednostki są bardzo szybkie. Załadunek idzie sprawnie, choć jesteśmy na pokładzie ze składanymi pochylniami i stoimy właśnie na takiej pochylni. Będzie zabawa w momencie wyładunku. Idziemy na pokład. Prom jest luksusowy, ma ekrany gdzie jest pokazane jego aktualne położenie, ma oczywiście sklepy bezcłowe, sklep z pamiątkami, salę koncertową i pomieszczenia biznesowe. Ma wydzieline miejsca dla osób, które wykupiły takie miejsca. Tacy jak my muszą się zadowolić miejscem gdziekolwiek. Zajmujemy mały stolik, choć od czasu do czasu wychodzimy na pokład widokowy. Prom wychodzi z portu i błyskawicznie przyspiesza. GPS wskazuje, że rozwija prędkość 50 km/h, czyli około 30 węzłów! Naprawdę szybka jednostka. Wody cieśniny Skagerrak są spokojne, choć pojawiają się fale z grzywami. Rejs nie dłuży się nam i przebiega spokojnie, poza drobnym zgrzytem. Okazuje się, że na pełnym morzu jest świetny zasięg sieci komórkowej. Po prostu na promie jest przekaźnik. Nie przychodzi mi do głowy, by na promie pływającym w ramach UE była jakaś inna sieć komórkowa, która nie podlega unijnemu prawu. Po chwili dostaję SMS od Orange, że mój rachunek za dane w roamingu sięgnął 200 zł i dalszy przesył danych został zablokowany. Chwała za to że taka blokada istnieje! Dopiero jakieś pół godziny później przychodzi SMS od tajemniczej sieci Telenor Maritime gdzie podane są stawki. UWAGA! 8 zł za minutę połączenia, 44,50 zł za 1 MB danych!!! Ciekawe ilu nieświadomych, ale zadowolonych z pełnego zasięgu na morzu naciągają na gigantyczne rachunki? Mój na szczęście sięgnął tylko 200 zł, ale przy takich cenach można nabić i 20 tysięcy... Nasz rejs przez Skagerrak dobiega końca, widać już wybrzeże Danii. Jakże odmiennie płaskie od tego norweskiego. Jako, że stoimy na ruchomej pochylni to przeżywamy chwilę emocji gdy wraz z naszym samochodem jest opuszczana w dół. Bez przeszkód zjeżdżamy na ląd. Powoli robi się już ciemno, a musimy znaleźć jakiś kemping. Moja baza danych w GPS wskazuje pełno kempingów, aż podejrzanie dużo. Po dojechaniu do pierwszego lepszego okazuje się że to po prostu... kawałek pola. Podejrzewam, że twórcy bazy danych wrzucali wszystkie miejsca gdzie ktoś obozował i uznali je za kempingi. Co tu robić? Jest juz prawie ciemno. Zmieniam taktykę. Szukam kempingu u jakiejś pełnej nazwie, to musi być coś większego. Jest nawet taki, nad morzem, ale dobre 20 km stąd. Zanim tam podjedziemy postanawiam jednak zadzwonić i spytać czy są nadal czynni. Jest już po 20. Strona internetowa wyraźnie jednak informuje, że recepcja czynna do 19. A niech to. Nie mamy wyjścia, jedziemy autostradą na południe. Docieramy w końcu do miasta Aalborg. Strasznie ciemno w tej Danii, wszystko oświetlone bardzo skąpo, może są jacyś wybitnie energooszczędni? Jedziemy niemal na ślepo, bo sam nie wiem czego mam szukać. Wypatruję tabliczki z napisem kemping, ale nic takiego nie ma. Zatrzymuję się w końcu na parkingu przed sporym hotelem. Może tu będzie coś taniego? Rozmowa z sympatyczną dziewczyną z recepcji jednak rozwiewa wątpliwości - to jest bardzo expensive hotel, a pobliski cheap hotel... też nie jest dla nas akceptowalny finansowo. Dziewczyna jednak za wszelką cenę usiłuje mi pomóc, szuka czegoś na komputerze, w końcu oznajmia, że jest tu niedaleko... kemping miejski! Super! Ale czy jest czynny? Tego nie wie, ale znajduje mi numer telefonu. Szybko dzwonię. Kemping jest czynny jeszcze przez 20 minut, do 22. Super! Recepcjonistka pokazuje mi gdzie to jest na mapie, szybko wbijam to jako waypoint w GPS. Dostaję nawet wydrukowaną mapę okolicy. Nie zdążyłem nawet porządnie podziękować, wiem ze po powrocie napisze maila do dyrekcji hotelu z pochwałą. Teraz rzucam tylko krótkie thanks i wybiegam na parking. Szybko, ale tak by nie łamać żadnych przepisów jedziemy ciemnymi ulicami. Wreszcie... jest strzałka na kemping. Chłopak z recepcji nadal tu siedzi, zdążyliśmy 10 minut przed zamknięciem. Meldujemy się, chłopak wyjaśnia gdzie co jest. Ale nic nie widać, kompletna ciemność. Dopiero zapalenie świateł w samochodzie wyjaśnia sprawę. Uff! Stresujący wieczór. Szybko rozbijam namiot, jemy jakąś kolację. W nocy w pobliżu latają jakieś wojskowe śmigłowce, chyba mają jakieś ćwiczenia... spać ciężko...

W sobotę 26 sierpnia po śniadaniu i zwinięciu znów mokrego namiotu wyruszamy w dalszą drogę. Będzie już nudna jak flaki z olejem - zero jakiś ciekawych widoków, tylko nużąca jazda autostradami. Sam Aalborg za dnia podoba mi się całkiem, całkiem. Miasto jest w dużej mierze ceglane i ładnie to się prezentuje. Duńczycy to jakiś wysportowany naród, wszędzie widać biegaczy i rowerzystów, a jest sobotni poranek. Autostrada jednak jest nudna, a ponadto panuje duży ruch. Co gorsza... przy węzłach z niewiadomych przyczyn tworzą się korki. Po minięciu zjazdu gdzieś w bok korek znika. Czy oni wszyscy zwalniają w takich miejscach do 50 km/h? Bo innego powodu nie widzę. To denerwuje i wybija z rytmu jazdy. Co ciekawe, podobne zjawisko obserwuję juz po przekroczeniu niemieckiej granicy, dopiero nieco dalej można pojechać szybciej bez obawy że zaraz trzeba będzie ostro hamować. Autostrada w stronę Hamburga jest w dużej przebudowie. To jest drugą i poważną przyczyną korków. Wreszcie odbijamy z niej w lokalną drogę w stronę Lubeki. Jest tu ograniczenie do 100 km/h i jedzie się szybciej niż tą nieszczęsną autostradą. Niestety, od kilku lat obserwuję skuteczny upadek mitu wspaniałych niemieckich autostrad. Te nasze polskie... są nowocześniejsze i po prostu lepsze. Niemieckie są dziurawe, w remontach i bez dobrej infrastruktury. Pod Lubeką znów wjeżdżamy na kolejną autostradę, tym razem wzdłuż północnego wybrzeża, prowadzącą przez Rostock w stronę Szczecina i Berlina. Ta droga jest znacznie nowsza i ma dobra nawierzchnię, ale nie ma przy niej... ani jednej stacji benzynowej. Nawet na dalekiej północy Norwegii były dość gęsto, a tu nic. Nasz plan zakłada zjechanie z autostrady, przejechanie przez Anklam na wyspę Uznam, a potem drogą lądową do Świnoujścia. W Anklam słyszę dziwny chrobot gdzieś z przednich kół... niech to! Tyle przejechaliśmy bez żadnych problemów a 20 km od polskiej granicy dzieje się coś niepokojącego. Chrobot jednak znika po wciśnięciu hamulca i znów się pojawia. Innych objawów nie ma. Wnioskuję, że w hamulec dostał się jakiś kamyk i pewnie niedługo wypadnie. Do Świnoujścia jadę jednak ostrożnie. Gdyby coś miało nawalić wolę by stało się to jednak w Polsce. W Świnoujściu witają nas brzydkie betonowe bloki i sklep sieci mającej w logo łaciatego owada. Tam na parkingu kręcę kierownicą w prawo i lewo. Cisza. Czyli problem sam się rozwiązał. Szukamy w internecie jakiegoś noclegu w okolicy. Dzwonimy tu i ówdzie. Albo zajęte, albo strasznie drogie, albo np. jest przyczepa kempingowa, po 40 zł od osoby. Jeszcze na głowę nie upadliśmy. Stwierdzam że będzie coś z pewnością w Wapnicy lub w Wolinie, to turystyczne miejscowości. Jest tu coś czego nie uwzględniłem. Mianowicie przeprawa promowa. Byłem przekonany że tu jest most. Na szczęście wjeżdżamy na najbliższy prom, opóźnienie jest małe. W Wapnicy też nic nie można znaleźć. Albo melina, albo na jedną noc nie opłaca się nikomu wynająć. Ot cała Polska. Jest już ciemno. Jedziemy do Wolina. Tu problem się powtarza. Zdenerwowani szukamy już czegokolwiek. Dzwonię do hotelu w Nowogardzie, gdzie kiedyś spałem - niestety mają tam wesele. Dzwonimy do hoteli w Szczecinie - albo nie obierają, albo maja komplet miejsc. Jedziemy w stronę Goleniowa coraz bardziej zdenerwowani. Żeby nic nie było? Nic a nic? Kłócimy się już ze sobą. Trochę przypadkiem znajdujemy zajazd i dom weselny w jednym, gdzie jest mnóstwo wolnych pokoi i nie ma problemów z noclegiem. Uff!!! Przepraszam towarzyszki za nerwy, ale jednak 800 km jazdy i nerwowe poszukiwania doprowadziły mnie już do wściekłości. Zasypiamy błogim snem.

Niedziela 27 sierpnia to już tylko jazda drogą S3 i autostradą A2 do Warszawy. Zero problemów, jedynie nudny przejazd. Zamykamy pętlę wokół Bałtyku. Kolejny Skandynawski wyjazd staje się historią, ale był chyba jeszcze wspanialszy niż poprzedni, zobaczyłem jeszcze więcej. No i w sumie pogoda dopisała, bo nawet jak padało, to zazwyczaj na etapach przejazdowych lub w nocy.

 
Razem przejechane 6496 km (i około 400 km na pokładach promów), ze średnią prędkością 70 km/h, średnie spalanie to 6,4 l / 100 km, co oznacza, że spaliliśmy w sumie 416 l benzyny. Paliwo kosztowało 2290 zł, wszystkie promy (łącznie z tym do lodowca Svartisen) 2650 zł, kempingi 1413 zł, jedzenie 806 zł (właściwie w całości z Polski, w Skandynawii kupiliśmy 1 bochenek chleba i kosztował... 20 zł), płatne parkingi 250 zł, płatne drogi 82 zł (Droga Atlantycka) + wielka niewiadoma, która przyjdzie po kilku miesiącach, ale będzie to maksymalnie 1000 zł. Cały wyjazd nie przekroczy więc 8500-9000 zł, co oznacza, że na osobę wyjdzie ok 2800 zł. Jak na 12 dniowe wakacje przy przemierzeniu takiego dystansu i zobaczeniu tak ciekawych miejsc - uważam, że bardzo ok, szczególnie biorąc pod uwagę norweskie ceny.