wtorek, 26 kwietnia 2022

Rowerowa wycieczka do opuszczonego centrum radiowego w Leszczynce

Dzisiejszy dzień jest dość pochmurny, rano było zupełnie mokro. Około południa postanawiam wyruszyć na małą rowerową wycieczkę, bez większego celu. Jednak już po kilku kilometrach stwierdzam, że mógłbym odwiedzić opuszczone centrum radiowe w Leszczynce.

Kieruję się na południe, jadąc wzdłuż ulicy Puławskiej. Hałas jest tu spory i nie przepadam za tą trasą. Minąwszy Las Kabacki skręcam w prawo, w drogę w kierunku Raszyna. Droga jest w pewnej przebudowie, co jest związane z powstawaniem nowego odcinka drogi S7, biegnącej niedaleko. Ekspresówka jest już na ukończeniu - są już latarnie i nawierzchnia. Mam nadzieję, że już latem wyjazd w kierunku Krakowa będzie sprawniejszy. Kieruję się w prawo, tunelem pod S7 i potem lokalnymi drogami Lesznowoli. Jedna z nich kończy się dosłownie w polu, co narzuca skojarzenie z "a gdyby tu było przedszkole, w przyszłości, i wasz synek mały przechodził, w przyszłości, którego jeszcze nie macie, więc nie mówcie mi że siedzi z tyłu!". Za kilka lat powstanie tu jakieś osiedle, obecnie taka urywająca się droga wygląda dość ciekawie.


 

Jadę kawałek ruchliwą trasą w kierunku Magdalenki i znów skręcam na południe, na Wilczą Górę. Mijam Cmentarz Południowy, zaczynają się mocniej zalesione tereny. Tu zawsze były fatalne, dziurawe asfalty, a teraz o dziwo są nowe nawierzchnie i ścieżki rowerowe. Oczywiście wszystko to związane jest z budową S7. Mijam Stefanowo i docieram wreszcie do bramy dawnego Radiofonicznego Ośrodka Nadawczego Leszczynka. Był to jedyny w Polsce ośrodek radiowy nadający na falach krótkich. Na początku XXI wieku, z powodu odejścia od nadawania w tych zakresach, ośrodek przestał być opłacalny w utrzymaniu i został opuszczony. Obecnie to już tylko pamiątka po dawnych czasach i ciekawe miejsce dla fanów urbexu.

Zaraz za bramą są jakieś budynki, pewnie jakaś była wartownia. Dalej prowadzi droga i choć wszystko już mocno zarasta, to nadal są tu latarnie. Przede mną w końcu wyłania się główny budynek. No cóż... rozszabrowana ruina. 




 

Wchodzę do środka. W bocznych pomieszczeniach stały jakieś masywne urządzenia, zapewne sądząc po fundamentach - generatory prądu. Są tu też chyba jakieś pomieszczenia socjalne, toalety itd. Część jest zakratowana, więc może tu była aparatura nadawcza? Ciężko stwierdzić, bo obecnie nie ma nic. Jedyny ciekawy element to metalowe spiralne wąskie schodki. Na pierwszym piętrze obraz jest podobny i nie ma tu nic poza odrapanymi ścianami.








Wracam na dół. Chce objechać budynek, ale zniechęca mnie ogromna ilość potłuczonego szkła. Kiepska sprawa uszkodzić sobie oponę 25 km od domu. Wracam więc w kierunku bramy. Jest tu ciekawa rzecz - ziemne obwałowanie, jak na jakąś wyrzutnię rakiet. Sądząc po fundamentach, a właściwie ich resztkach - była tu pewnie jakaś podstacja energetyczna, albo jakiś większy maszt nadawczy.





Opuszczam ośrodek i kieruję się na zachód, postanawiając wrócić do domu inną drogą. Objeżdżam cmentarz tym razem od drugiej strony, skręcam na Łazy. Tu pięknie widać inny ośrodek radiowy - RTCN Raszyn. Co prawda nie widzę stąd budynków stacji, a jedynie sam maszt wysoki na 330 m. W tle są za to jakieś opuszczone magazyny.


Kieruję się na Magdalenkę, przecinam ruchliwą drogę w stronę Piaseczna. Jadę na północ, lokalnymi drogami, które też są w remoncie i przebudowie. Wreszcie przejeżdżam nad Południową Obwodnicą Warszawy, skąd bardzo ładnie widać centrum miasta i pobliskie lotnisko Okęcie.

 

Jeszcze pół godziny i docieram do domu. Pora coś zjeść i ruszać do pracy. Wycieczka nie była zbyt długa, ale udało mi się rozruszać.


Trasa liczyła 55 km. W sam raz na 2-3 godziny spokojnej jazdy z przerwami. Na całe szczęście drogi po tej stronie Warszawy są coraz lepsze, co pozwala na wygodną jazdę. Okoliczne lasy mogą być też bardzo ciekawe dla osób poruszających się rowerami bardziej terenowymi. Samo RON Leszczynka to ciekawy obiekt, który pewnie już wkrótce zostanie wyburzony, więc cieszę się że zdążyłem go jeszcze zobaczyć i zrobić mu kilka zdjęć. Znalazłem w sieci zdjęcia ośrodka sprzed kilku lat (kliknij tu). Aż dziw, że w tak krótkim czasie tak bardzo został rozkradziony.

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Rowerowa Wielkanoc na Roztoczu

Wielkanoc w tym roku spędzamy na Roztoczu, u Babci. Nie jest to co prawda moja Babcia, a Madzi, ale jako, że sam od dawna nie mam dziadków, to traktuję ją jak "własną". Jedziemy w sobotę około południa i mamy zamiar zostać do poniedziałku. Biorę ze sobą rower - to piękne tereny i jest gdzie pojeździć, ponadto mam plan powrotu do Warszawy rowerem. To ok. 280 km jazdy, pierwsza tak długa trasa w tym roku. Ale czy się uda i czy podejmę wyzwanie uzależniam od pogody. Prognozy mówią, że będzie mało wiosennie, no ale zobaczymy.

Na miejsce docieramy około godziny 16. Postanawiam wykorzystać czas pozostały do zmroku i zrobić rowerową wycieczkę. Wieje jednak naprawdę solidnie i mimo że jest dość słonecznie, to ubieram się w typowo zimowy zestaw. Ruszam z Rachodoszcz na południe, kierując się na Krasnobród. Jest tu typowo roztoczański teren - dużo wzgórz, bardzo faliście i niemal nie ma odcinków po płaskim. Wciąż jedzie się w dół lub w górę. Tak właśnie zaczyna się moja trasa - ostry zjazd, gdzie osiągam 50 km/h i zaraz potem podjazd, gdzie wlokę się kilkanaście km/h. Za szczytem wyłania się piękny widok na zalesione wały wzgórz.


Kolejny szybki zjazd i mijam Suchowolę. Potem kolejny podjazd i kolejny zjazd. Droga niedawno została wyremontowana i jedzie się doskonale. Pomaga mi też wiatr, na tym odcinku wiejący w plecy. W końcu docieram do Krasnobrodu, gdzie kieruję się na zachód, w stronę Zwierzyńca. Mijam kapliczkę na wodzie i klasztor.




Miasteczko jest centrum turystycznym tej części Roztocza, jest zadbane, ma sporą bazę noclegową. Jest też uroczo położone, pomiędzy dwoma wałami wzgórz, nad rzeką Wieprz. Jest tu zapora, a na rzece spory zbiornik wodny, wykorzystywany do rekreacji. Kiedyś płynęliśmy tu kajakami, ale był to wariant krótki, bo cały spływ zajął zaledwie 2 godziny. Można też popłynąć na znacznie dłuższy wypad. Teraz wspinam się pod stromą górę, a zalew pobłyskuje pięknie w promieniach popołudniowego słońca. 


Skręcam tak jak prowadzi droga - na północ, w kierunku Zamościa. Tu jednak pogoda psuje się i nadciągają chmury z których pada... śnieg. Nie jest to bardzo intensywny opad i nie są to puchowe płatki, tylko raczej forma przejściowa pomiędzy śniegiem i gradem. Na szczęście szybko mijam przechodzący front. Teraz są kolejne strome podjazdy i kolejne strome zjazdy. Powoli zapada wieczór. Chmury potęgują wrażenie ciemności. Co gorsza - cały czas jadę pod silny, lodowaty wiatr. Szczególnie na podjazdach czuć jego moc. Mijam kilka wylotów wąwozów lessowych, których jest całkiem sporo w okolicy.


Długim zjazdem docieram do Lipska. Teraz skręcam w prawo. Od razu lepiej, wiatr już tak nie przeszkadza. Słońce właśnie zachodzi. Kilka kilometrów zupełnie pustymi drogami i skręcam w kierunku Rachodoszcz. Tyle razy pokonywana samochodem stroma droga staje się prawdziwym wyzwaniem na rowerze, choć znów wieje w plecy. W końcu docieram na sam szczyt wzgórza, gdzie wiatr jest coraz mocniej odczuwalny. Po wschodniej stronie nieba wyłania się wspaniały księżyc w pełni. Jeszcze kilka minut i jestem na miejscu. Moja pętla to niemal 40 km. Wycieczka w sam raz, by rozruszać się po długim siedzeniu w samochodzie.



Rano nie mogę się zebrać. Trzeba jednak wstać na wielkanocne śniadanie. Poranne obżarstwo trwa dość długo, ale w końcu chciałbym spalić nieco kalorii. Pogoda jednak nie rozpieszcza. Śnieg padał już kilka razy, wieje bardzo mocno i co chwila przechodzą kolejne fronty. W końcu jednak zbieram się, na nieco ambitniejszą trasę. Chcę dotrzeć do rezerwatu "Szumy na Tanwi", odległego w lini prostej o dobre 30 km. Jednak drogami będzie to z 70 km w obie strony, szczególnie, że wolę zrobić jakąś pętlę, choćby częściową.

Ruszam tak samo jak jechałem wczoraj - do Krasnobrodu. Fakt, że drogę już pokonałem, pozwala mi sensowniej zaplanować wysiłek, by stracić jak najmniej sił. W końcu czeka mnie jutro trasa do Warszawy, a to spore wyzwanie i lepiej nie być zmęczonym już na starcie.



W Krasnobrodzie kieruję się zaplanowaną w domu trasą, na miejscowość Długi Kąt i Józefów. Droga stromo wspina się na kolejny wał wzgórz. Ufff... trasa daje popalić. Ale nikt nie mówił, że w tym rejonie Polski ma być łatwo. Kilka kolejnych kilometrów to doskonały, nowy asfalt.


W Długim Kącie skręcam w lewo, w stronę Tomaszowa Lubelskiego. Tu już asfalt jest fatalny, droga jest wielokrotnie łatana i jedzie się znacznie gorzej. W dodatku przede mną jest ciemna chmura z wyraźnymi smugami deszczu lub śniegu. Mam nadzieję, że jakoś przejdzie bokiem, bo to nic przyjemnego zmoknąć, gdy i tak jest bardzo zimno. W Ciotuszy Nowej skręcam w prawo i wkrótce docieram nad pięknie położony zalew na rzeczce Sopot, w Majdanie Sopockim Drugim. Jest tu dawna stanica harcerska i jakieś współczesne ośrodki wypoczynkowe.




Według zaplanowanej trasy powinienem teraz odbić na zachód, nadkładając kilka kilometrów. Okazuje się jednak, że jest tu względnie niedawno powstała droga z doskonałego asfaltu, która ścina zaplanowany przeze mnie zawijas. Super! Zawsze to nieco mniej do jazdy. Kieruję się na Susiec. W pewnym momencie widzę... z początku sam nie wiem co, bo wygląda to jak nieruchome punkty na tle nieba. Dopiero po chwili rozpoznaję, że są to dwa amerykańskie śmigłowce Ch-47 Chinook. Ich sylwetka jest niezwykle charakterystyczna i znana z niezliczonych filmów i relacji telewizyjnych. Nie spodziewałem się, że zobaczę je na polskim niebie, choć ostatnie wydarzenia na Ukrainie powodują, że nie powinienem się niczemu dziwić.


Docieram do nieco większej drogi Józefów - Susiec. Tu jest roztoczański szlak rowerowy B(l)ike Roztocze. Nieco podobny do Green Velo, też są tu miejsca odpoczynku i punkty obsługi. Nie ma co prawda gładkiej i wygodnej ścieżki rowerowej, więc jadę szosą. Wkrótce docieram do Suśca. Miejscowość również jest istotnym centrum turystycznym w regionie, jest tu spora baza noclegowa. Przejeżdżam przez nią i kieruję się na południe. Jest tu szerokie i wygodne pobocze dla rowerów. Po dłuższej chwili docieram do parkingu i mostu na Tanwi, którym przedostaję się na jej drugą stronę. Po obu stronach są charakterystyczne budki pograniczników - tędy przebiegała bowiem granica między zaborem rosyjskim i austriackim. Tędy w swoim czasie przeszmuglowano Józefa Piłsudskiego. Tu kończy się też województwo lubelskie i zaczyna podkarpackie. Kieruję się asfaltem w prawo i po około kilometrze jazdy docieram do zupełnie pustego parkingu. Tu już prowadzę rower, bo ciężko mi jechać na szosowych oponach po takim żwirze. Jest tu pusta teraz gospoda "U Gargamela", położona na wysokim brzegu Tanwi. Stąd doskonale widać słynne "Szumy na Tanwi", czyli liczne progi przegradzające koryto rzeki.



 

Odpoczywam chwilę, zjadam kromkę chleba i popijam gorącą wodą z termosu. Nie schodzę już nad samą rzekę, choć jest tu to możliwe. Pora myśleć o powrocie, a to spory kawał drogi. Licznik pokazuje, że pokonałem dotąd ponad 40 km. W dodatku od północy nadciąga kolejna deszczowa chmura i tej już nie uda mi się uniknąć. Liczę tylko, że będzie padać krótko i przejdzie szybko. Kilka kilometrów jadę do Suśca, no i niestety, zaczyna padać i to całkiem mocno. Do domu wracam inną drogą, czeka mnie teraz naprawdę stromy podjazd, który zajmuje mi dłuższą chwilę w tempie piechura. W końcu jestem na szczycie sporego wzniesienia, gdzie stoi wieża widokowa. Wchodzę na jej szczyt. Na szczęście deszcz zdążył już przejść. 


Kieruję się dalej na północ. Asfalt na tym odcinku jest mocno zmienny - od zupełnie nowej nawierzchni, po taką co ma ze 30 lat i łatę na łacie. Na szczęście nie przeszkadza mi w tym wszystkim wiatr, który nieco przycichł. Zjeżdżam znów na drogę nr 853 Józefów - Tomaszów Lubelski, którą kawałek podążam na zachód i odbijam na północ w lokalną, zupełnie nową drogę. Stąd jest kilka kilometrów do Krasnobrodu, jak wynika z mapy w telefonie. Martwi mnie nieco, że nie ma drogowskazów na Krasnobród, tylko na jakieś małe miejscowości znacznie wcześniej.


Pokonuję bardzo stromy i długi podjazd do miejscowości Łuszczacz. Nowy asfalt skręca w lewo, w stronę Róży. Ale prosto też jest asfalt, może zniszczony, ale jednak. Po kilkuset metrach sprawa się wyjaśnia. Koniec nawierzchni twardej. Droga jest jednak dobrze ubita, brak piachu, a do Krasnobrodu nie aż tak daleko, więc dam radę. Z początku idzie nieźle, co prawda na rozstaju muszę sprawdzić w nawigacji jak pojechać, by się jakoś nie władować. 



Dalej droga staje się wyzwaniem dla roweru szosowego. Niby nadal ubita, ale jest bardzo stromo w dół. Na tyle stromo, że jadę niezwykle wolno, na dociśniętych obu hamulcach. Pojawia się miejscami kopny piasek, więc uważam tym bardziej. Mijam miejscowość Szur, która jest ukryta pomiędzy wzgórzami i lasami. Liczyłem, że tu już pojawi się asfalt, ale jednak nie. Jeszcze dobre dwa kilometry i wreszcie nawierzchnia się poprawia. Niby nie było błota, ale i tak rower będzie do dokładnego czyszczenia. Wreszcie uliczki Krasnobrodu.


Pozostało mi jakieś 30 minut jazdy. Drogę znam, ale już mi się dłuży. Zmarzłem solidnie, zmokłem, a teraz już robi się ciemno i zaczyna znów wiać. Mijam klasztor i kieruję się w stronę Suchowoli. W pewnym momencie zatrzymuję się jeszcze i robię zdjęcie - na polu obok przechadza się bocian, a za nim stoi kilka saren.


Jeszcze kilka zjazdów i podjazdów, w tym ten najgorszy ostatni. Jestem wreszcie na miejscu. Pokonałem 80 km. Dystans spory, liczyłem że będzie trochę mniej. No i teren wymagający, co dodatkowo podniosło poprzeczkę. 

Zasłużona kolacja, ładuję komplet lampek na jutro i nastawiam budzik na 5 rano. Jak wyruszę o 6, to około 20 powinienem być w Warszawie. Akurat o zmroku. Jednak gdy kładę się spać... sen nie może przyjść. Nie wiem co się dzieje. Kręcę się z boku na bok, coraz bardziej denerwuję i w efekcie wybudzam. Nie zmrużyłem oka choć bardzo bym chciał. Jak ja mam jechać taki dystans bez regeneracji? Gdy zerkam na zegarek dochodzi 3 rano... odpuszczam. Nawet jakbym zasnął natychmiast, to jest głupie i nierozważne - jazda całodniowa po 2 godzinach snu.

Zasnąć się w końcu udaje, ale budzę się około 10 rano. No tak, zarwana noc dała o sobie znać. Okazuje się jednak, że wiele nie straciłem. Za oknem wieje, momentami pada i sypie śniegiem. W dodatku wiatr jest z północnego zachodu, czyli jadąc do Warszawy miałbym go prosto w twarz. Nie czuję specjalnego żalu, trasę zrobię w lepszych warunkach. Postanawiam jednak wykorzystać nieco czasu i zrobić wycieczkę do niezbyt odległego Zamościa. Jakoś nigdy nie zawitałem na starówkę tego miasta.

Mimo kompletu zimowej odzieży jedzie się nieprzyjemnie. Wiatr jest bardzo silny, aż zatrzymujący w miejscu. I tak miałbym pokonać 280 km? Jazda na rowerze powinna jednak nieść nieco przyjemności, a nie tylko samobiczowania się. Co innego jednak do Warszawy, a co innego do Zamościa. Kilkanaście kilometrów jakoś przetrwam.




Ruch jak na świąteczny poniedziałek jest bardzo duży. Aż się dziwię. Skręcam tuż przed Zamościem w lokalną drogę, którą mam dojechać wprost na Stare Miasto. Jest tu coś w rodzaju ścieżki rowerowej, ale to jakieś totalnie niewydarzone rozwiązanie, rodem z lat 90-tych. 


Przebijam się bocznymi osiedlami i docieram do starówki. Jest naprawdę bardzo ciekawa, zbudowana w stylu renesansowym. Szczególnie miły dla oka jest Rynek, ale też całe Stare Miasto jest wewnątrz Twierdzy Zamość, której obronne bastiony można obejść i objechać. Mijam też Pałac Zamojskich i na koniec przejeżdżam uliczkami parku i docieram pod amfiteatr. Kręcę się tu dobrą godzinę i robi to na mnie spore wrażenie.














(ostatnie zdjęcie nie jest rzecz jasna mojego autorstwa, to lotnicze zdjęcie Twierdzy Zamość, które znalazłem w internecie)

Pora jednak jechać z powrotem. I tu już tak pięknie nie jest. Dziurawe ulice, rozpadające się ścieżki rowerowe, a raczej ich imitacje, bloki z nieocieplonej wielkiej płyty, opuszczone budynki. Poza starówką to niezbyt bogate i niestety zaniedbane miasto. 


Kieruję się na drogę którą tu dotarłem. Postanawiam nieco nadłożyć trasy i pojechać przez Łabunie. To kilka kilometrów więcej. Kieruję się na wschód, by w końcu dotrzeć na wał wzgórz, którym zawracam na zachód i mozolnie wspinam się w stronę Rachodoszcz. Mijam wojskowy radar sieci Backbone.



Dalszy ciąg stromego podjazdu, wreszcie równie stromy zjazd w Majdanie Ruszowskim. Stąd pięknie widać roztoczańskie wzgórza. W okolicy jest też sporo bocianich gniazd, obecnie zasiedlanych przez ptaki, które wróciły z Afryki. Jeszcze kilka chwil i jestem na miejscu. Zrobiło się sporo cieplej, choć nadal pogoda nie rozpieszcza. Pokonałem równo 40 km.




Prysznic, obiad i pakowanie się, a potem jazda do Warszawy. Za Lublinem ruch gęstnieje, a za Garwolinem trasa S17 jest wręcz zakorkowana. Decydujemy się pojechać alternatywnie - przez Wilgę i Józefów. W końcu w domu.

Mimo iż nie zrealizowałem głównego celu jakim była trasa rowerowa Rachodoszcze - Warszawa, to jednak udało mi się nieco pokręcić na szlakach Roztocza, poznać lepiej ten piękny rejon Polski i zobaczyć zamojską starówkę. Mogę być mimo wszystko zadowolony. Trasa do Warszawy była by dziś naprawdę istną katorgą w tych warunkach. Jest bardzo ciekawa sama w sobie i pokonam ją przy lepszej pogodzie. 



Załączam mapkę moich wycieczek. Było to w sumie 160 km (40 + 80 + 40). Niby były to osobne dni, ale dotyczyły jednego wypadu w ten rejon, więc chyba ich wspólne podsumowanie będzie uczciwe. Zdecydowanie muszę wrócić na Roztocze z rowerem, kto wie czy nie górskim, by móc dotrzeć jeszcze bliżej natury.