piątek, 31 lipca 2020

Rowerowe podsumowanie lipca

Tegoroczne lato obfituje w dość dużo aktywności rowerowych. Po rekordowym czerwcu, kiedy zrobiłem kilka dłuższych tras, liczyłem na równie aktywny lipiec. Rzeczywistość okazała się nieco inna. Byłem tydzień w Tatrach, a poza tym miałem sporo pracy i nie miałem tak dużo pełnych dni wolnych. Nie udało mi się robić jakiś dłuższych wycieczek, tylko jedna z nich przekroczyła dystans 100 km.


Mimo wszystko przejechałem niemal 600 km, choć raczej na trasach w bezpośredniej bliskości Warszawy i w samym mieście. Nie mogę więc powiedzieć, że całkowicie zrezygnowałem z roweru, ale jednak było to sporo mniej niż w czerwcu.


Mapka tradycyjnie pokazuje wszystkie trasy powyżej 30 km. Liczę że może w sierpniu uda się zrobić choć dwie długie, całodniowe wycieczki i nie ograniczać się wyłącznie do okolic Warszawy.

czwartek, 23 lipca 2020

Rowerowa wycieczka do Twierdzy Modlin


Czerwiec był bardzo aktywnym miesiącem jeśli chodzi o dłuższe wycieczki rowerowe. Cztery wycieczki miały ponad 200 km, niektórym nawet niewiele zabrakło do dystansu 300 km. Liczyłem, że w lipcu będę jeździł równie dużo i pokonywał podobne dystanse. Jednak początek miesiąca to tygodniowy wyjazd w Tatry, a później albo nie było pogody, albo nie miałem czasu by podejmować całodniowe rowerowe wypady. Jednak dziś mam wolny dzień i w dodatku pogoda jest bardzo dobra - nie ma słońca i jest dość chłodno. Co prawda nie wstałem bladym świtem, więc dłuższe dystanse odpadają, ale mogę zrobić wycieczkę średniej długości. Postanawiam zrealizować trasę nad Zalew Zegrzyński i do Twierdzy Modlin.

Ruszam dopiero około 10 rano. Jedzie się przyjemnie głównie dlatego, że nie ma słońca, które dla mnie jest zazwyczaj największą przeszkodą. Jest lekki wiatr, ale nie przeszkadza to jakoś mocno. Mijam Ursynów i Stegny, kieruję się na główną warszawską magistralę rowerową północ-południe, która biegnie wzdłuż wiślanych brzegów. O dziwo na bulwarach nie ma zbyt dużego ruchu i udaje się je pokonać sprawnie i szybko.


Docieram do mostu Grota, którym przedostaję się na drugi brzeg Wisły. Decyduję się pojechać wzdłuż ulicy Modlińskiej, a potem przeciąć tereny tzw. Zielonej Białołęki. Skręcam w stronę stacji kolejowej Płudy, gdzie od kilku lat jest wygodny wiadukt nad torami kolejowymi. Dawniej w tym miejscu były szlabany i tworzyły się duże korki. Dalej już przez lasy docieram do ulicy Płochocińskiej, którą kieruję się na północ. Jest ona bardzo ruchliwa, dość wąska i jest nieprzyjemna i niebezpieczna, dlatego z ulgą skręcam w prawo.

Dalszą trasę do Nieporętu opracowałem jakiś czas temu, w czasie wycieczki do Ryni. Jedzie się po wschodniej stronie Kanału Żerańskiego lokalnymi drogami, na których ruch jest znikomy. Od pewnego czasu jest budowana droga dla rowerów bezpośrednio przy samym kanale, ale jak dotąd głównie czytałem o tym, a ile razy tu byłem, to nie było nawet śladu tej drogi. Podobno jest już od Rembelszczyzny. Jednak gdy tam docieram i skręcam na most nad kanałem - widzę tylko plac budowy. Ścieżka będzie za jakiś czas, ale nadal jej nie ma. Wracam na sprawdzoną trasę, ale po kilku kilometrach znów odbijam na kolejny mostek nad kanałem. Tu już ścieżka jest, więc kieruję się na nią.


Muszę przyznać, że nowa ścieżka jest bardzo dobra. Gładziutki asfalt, oddzielony chodnik, w dodatku ławki i latarnie. Oby jak najszybciej przedłużono ją do Warszawy, najlepiej do samego Żerania. Jedzie się bardzo przyjemnie i wkrótce docieram do Nieporętu.



Chcę tu dotrzeć nad Zalew, ale w miejscu gdzie zazwyczaj to robiłem, czyli w porcie, spotyka mnie niespodzianka. Teren był zawsze ogólnodostępny, a teraz brama jest zamknięta i wisi na niej informacja, że wstęp jest tylko dla ludzi z odpowiednią legitymacją członkowską. Przypomina mi się scena z filmu "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz", którą zdaje się kręcono właśnie nad Zalewem Zegrzyńskim. Wtedy też strażnik wymagał "letigimacji" by można było dojść nad wodę. Trudno, byłem tam wiele razy, jak raz nie będę to mi nic się nie stanie.

Skręcam w lewo i kieruję się w stronę Zegrza. Zastanawiam się czy jechać przez most, potem do Serocka i dopiero stamtąd kierować się w stronę Modlina, czy jechać przez Wieliszew, czyli po tej stronie Narwi, którą jadę teraz. Wybieram drugi wariant, nie znam lokalnych dróg, więc będzie jakaś przygoda i coś nowego. Tamtą stronę rzeki znam, bo już tam kilka razy bywałem.


Przed Wieliszewem zdziwiony mijam znak zakazujący jazdy rowerem. To jak do cholery mam jechać? Dookoła jakieś krzaki i zarośla. Chcąc nie chcąc jadę dalej mimo zakazu. Dopiero po dłuższej chwili widzę po lewej stronie drogi ukrytą za krzakami kostkową ścieżkę rowerową. Oczywiście nie ma teraz jak na nią wjechać. Wreszcie jest jakieś przejście dla pieszych, gdzie można zjechać na tą ścieżkę. Wjazd wcześniej był zupełnie nieoznakowany i całkowicie niewidoczny, bo w ogóle go nie zauważyłem. A ten tutaj? No cóż, nieszczęsną kostkę porasta trawa. Sama ścieżka też ma już swoje lata, jest dziurawa i nierówna.


W Wieliszewie skręcam nieco bliżej Narwi, ale wkrótce droga się kończy i znów muszę odbić do centralnej drogi w miasteczku. Na szczęście ruch jest tu bardzo mały. Jeszcze chwila i docieram do drogi nr 632 z Legionowa do Nasielska. Ta dla odmiany jest bardzo ruchliwa, w dodatku jeden za drugim jadą TIR-y. Mam jednak do pokonania tylko kilka kilometrów. Wkrótce docieram do zapory w Dębem. Spiętrza ona wody Narwi w Zalew Zegrzyński, a dodatkowo pełni funkcje energetyczne, bo jest na niej niewielka elektrownia przepływowa. Robię kilka zdjęć zapory i rzeki.

 
 

Po drugiej stronie czeka mnie spory podjazd, ale dalej kieruję się już lokalnymi drogami na zachód. Jedzie się miło i przyjemnie, choć zaczyna tu i ówdzie wychodzić słońce i momentalnie przygrzewać. Boczna droga kończy się i jestem zmuszony jechać kilka kilometrów dość ruchliwą drogą nr 62, ale w miejscowości Kikoły znów odbijam na równoległą drogę lokalną. Wreszcie docieram do Pomiechówka. Jest tu przejazd kolejowy i jak na złość szlabany właśnie się zamykają. Czekam dłuższą chwilę, bo muszą przejechać dwa pociągi. Kawałek dalej przejeżdżam mostem nad Wkrą - malowniczym dopływem Narwi.


Lokalnymi drogami kieruję się do Modlina. Znów jestem zmuszony poczekać kilka minut przed zamkniętymi szlabanami - tym razem to aż trzy pociągi, co jest dość denerwujące. Przejeżdżam pod wiaduktem drogi nr 86, którą dojeżdża się z Warszawy do lotniska. Tu zaczyna się obszar Twierdzy Modlin. Pojawia się nawet nowa ścieżka rowerowa, choć niestety raz po raz z boku dochodzą jakieś szutrówki i kilka metrów trzeba jechać po żwirze. Na obszarze twierdzy jest współczesna jednostka wojskowa - 2 Mazowiecki Pułk Saperów. Za płotem widać liczne pojazdy i elementy mostów pływających. Są tu liczne stare forty i mała ekspozycja samolotów i śmigłowców.





Docieram do małego placu, na którym jest pomnik ku czci obrońców twierdzy z 1939 roku. Kawałek dalej całe dawne wojskowe osiedle, pamiętające jeszcze czasy carskie. A w parku obok fajny mały pomnik niedźwiedzia polarnego. W sumie nie wiem dlaczego coś takiego tu jest, ale od razu wywołuje uśmiech. Jak później doczytałem, jest to pomnik Baśki Murmańskiej. Słyszałem o niej, ale po prostu nie skojarzyłem od razu.





Dojeżdżam jeszcze do właściwych budynków koszarowych ciągnących się wzdłuż skarpy nad rzeką. Nie jest to teren na moje szosowe opony, a poza tym brama i tak jest zamknięta. By coś więcej zobaczyć musiałbym pewnie gdzieś to objechać po dziurawych drogach. Rezygnuję, mój rower do tego się nie nadaje. Zresztą budynki są mocno zaniedbane, a forty twierdzy nie są aż tak ciekawe, w sumie wszystko jest mocno zaniedbane.


Wracam tą samą drogą i kieruję się na most nad Narwią. Stąd twierdza prezentuje się okazalej. W dodatku nawet tu są jakieś stare fortyfikacje. A może to nie był fort, tylko jakiś magazyn? Nie mam pomysłu co mogło być w tym okrągłym budynku. Są tu jednak pionowe otwory strzelnicze, więc była to budowla obronna.




Kieruję się w stronę Nowego Dworu Mazowieckiego. Dojeżdżam prawie do Wisły, chcąc tamtędy jechać do Warszawy. Droga jest tu w przebudowie, więc cofam się kawałek, do drogi dla rowerów, co jednak wymusza jazdę przez Nowy Dwór. Przejeżdżam przez centrum miasteczka. Jest tu nowy wiadukt nad torami kolejowymi, ale... droga dla rowerów jest wyznakowana dołem i wymaga pokonania torów przejściem podziemnym. Jakby nie mogli projektując nowy wiadukt zaprojektować metra więcej na ścieżkę rowerową...

Dojeżdżam do drogi nr 630, którą miałem jechać pierwotnie. Kieruję się w stronę Warszawy. Zaczyna się tu wkrótce nowa droga dla rowerów, która od dwóch lat była w budowie. Pojechałem tędy celowo, bo byłem ciekaw jak to wygląda po ukończeniu. Muszę przyznać, że jest równie dobra jak ta nad Kanałem Żerańskim. Gładka i równa, w dodatku z oświetleniem. W okolicy Rajszewa przejeżdża na drugą stronę drogi, ale i tu jedzie się bardzo dobrze.


Nowa ścieżka kończy się z granicą Jabłonny. Teraz znów trzeba szosą, bo dalszy ciąg drogi dla rowerów jest w budowie, choć już dość zaawansowanej. Później i tak zaczyna się wydzielony pas dla rowerów, którym docieram do samej granicy Warszawy. Postanawiam nieco urozmaicić trasę i odbijam w kierunku Wisły i Nowodworów. Mimo że w ten sposób nadkładam kilka kilometrów to przynajmniej jedzie się w ciszy i spokoju. Spokój kończy się jednak na Tarchominie, gdzie znów czeka mnie stara i dziurawa, zbudowana z kostki droga dla rowerów. Z ulgą docieram na Most Północny.


Do domu pozostała mi godzina. Jadę wzdłuż Wisły, ponownie pokonując Bulwary Wiślane. Ludzi nieco więcej niż rano, ale można jechać sprawnie i szybko. Wracam wzdłuż Czerniakowskiej i Stegien, dokładnie tak jak jechałem w tamtą stronę. Koło Służewia spotykam koleżankę i razem jedziemy na Ursynów, więc tu nieco zmieniam planowaną trasę, ale dla mnie jest wszystko jedno jak już teraz mam jechać. W końcu docieram pod dom.

Pokonałem 136,5 km, czas mojej niespiesznej wycieczki to 7 godzin. Trasa nie była przesadnie długa, nie czuję jakiegoś wielkiego zmęczenia. Może to jednak być złudne, to w końcu moja pierwsza tak długa trasa od niemal 3 tygodni i pewne zmęczenie poczuję dopiero jutro. Okazała się ciekawa, choć jednak sama Twierdza Modlin mnie rozczarowała. Natomiast nowe drogi dla rowerów w okolicach Nieporętu i Nowego Dworu Mazowieckiego okazały się bardzo fajne.


Mapka pokazuje moja trasę. Dla dociekliwych tu i tu można ściągnąć plik .gpx z jej przebiegiem.

wtorek, 14 lipca 2020

Lipcowy wypad w Tatry

Tegoroczne plany wakacyjne uległy sporemu przetasowaniu. Pandemia koronawirusa i zamknięcie granic wielu krajów wymusiły ograniczenie się z wyjazdami do terytorium Polski. Wszystko wskazuje na to, że w sierpniu można już planować coś poza granicami kraju, ale aktualnie było to na tyle niepewne, że jadę z Flo do Zakopanego. Ciężko mi policzyć już wszystkie moje wyjazdy w Tatry, podejrzewam że w ciągu całego życia byłem tam przynajmniej sto razy. Czasem na dwa dni, czasem na dwa tygodnie. Flo chodzi po górach od maleńkości, przez pierwsze lata była noszona w nosidle, ale teraz ma już 10 lat, a więc jest w wieku, który pozwala przejść razem dowolny szlak w Tatrach. Zaliczyła już na własnych nogach m.in. Czerwone Wierchy, Granaty, spore fragmenty Tatrzańskiej Magistrali włącznie z Osterwą, wiele dolin i schronisk, w tym te najwyżej położone, była też na Krywaniu. Jedziemy na tydzień, liczę więc, że przejdziemy kilka nieznanych jej jeszcze szlaków.
Ruszamy do Zakopanego w niedzielę około południa. Pogoda jest doskonała, a ruch bardzo umiarkowany. W sumie nie ma się co dziwić, ludzie jadący na urlopy ruszają zazwyczaj w piątki wieczorem lub w soboty rano. Ja w sobotę byłem do wieczora w pracy, więc niedziela pasuje mi o wiele bardziej. Trasa jest na tyle pusta, że decyduję się na przejazd przez centrum Krakowa. Przejrzystość powietrza jest na tyle dobra, że tatrzańskie szczyty widzę już w momencie wjazdu do miasta. Pokonujemy Kraków bardzo sprawnie i wkrótce docieramy do Zakopianki. Droga zyskała kolejny dwupasmowy odcinek, ale na starą Zakopiankę nadal wjeżdża się przez system rond, co w przypadku większego ruchu gwarantuje powstawanie ogromnych korków. Na szczęście nas dziś to nie dotyczy. Tatrzańskie szczyty rysują się przed nami coraz wyraźniej.


Docieramy do Zakopanego około 17. To już zbyt późna godzina by ruszyć na jakaś wycieczkę w góry, zresztą jesteśmy zmęczeni kilkugodzinną jazdą. Trzeba jednak rozprostować kości, więc ruszamy na mały spacer do Dolinki za Bramką. To dosłownie kilka kroków od Krzeptówek, gdzie od lat mamy swoją "bazę wypadową". Dochodzimy do wylotu dolinki i zagłębiamy się w wapienny wąwóz. Dolinka w kilku miejscach zwęża się, tworząc skalne "bramki", od których pochodzi jej nazwa. Szlak kończy się ślepo, więc wracamy tą samą drogą. Dolinka jest na tyle rzadko odwiedzana, że nie ma tu nawet kasy TPN. Jesteśmy w niej sami, mimo środka sezonu turystycznego.



Wracamy na Krzeptówki tą samą drogą. Robimy jeszcze niewielkie zakupy na jutro i dość wcześnie kładziemy się spać. Jutro jest zapowiadana ładna pogoda, a my planujemy wycieczkę na Giewont. Aby uniknąć tłumów i zminimalizować ryzyko burzy planuję ruszyć jak najwcześniej, w okolicach 5 rano. Jednak plany wczesnego zaśnięcia nieco zaburzają fantastycznie widoczne obłoki srebrzyste. Tak intensywnych obłoków, widocznych w dodatku tak daleko na południu nie widziałem chyba nigdy. Robimy dłuższą sesję zdjęciową, bo niebo dosłownie świeci. W końcu pora jednak spać.






Budzik dzwoni kilka godzin później. Pogoda jest bardzo dobra, więc mimo niewyspania dość szybko zbieramy się i wyruszamy w stronę Doliny Małej Łąki. Idzie się całkiem dobrze, na szczęście o tej godzinie jest wręcz zimno.


Po kilkunastu minutach docieramy do wylotu doliny. Mimo bardzo wczesnej pory spotykamy kilku turystów, nie tylko my chcemy być wcześnie na Giewoncie. Początkowo szlak jest nudny i mało widokowy, ale po jakimś czasie docieramy do Wielkiej Polany Małołąckiej, skąd roztacza się wspaniała panorama.


Dalsza część drogi to zupełnie płaski fragment. Dopiero po przejściu całej polany zaczynamy znów iść w górę. Las rzednie i wkrótce kończy się. Górna część doliny otoczona jest wapiennymi ścianami, które w porannym słońcu prezentują się bardzo ładnie. Pojawiają się pierwsze chmurki, ale liczę, że dotrzemy na szczyt, zanim zbierze się ich więcej. Najważniejsze to zdążyć przed burzą, która jeśli się pojawi to wczesnym popołudniem.


Z podejścia widać szczyt Giewontu. Najpierw musimy jednak dość mozolnie zdobyć wysokość, podchodząc zakosami wśród kosodrzewiny. Po dłuższym czasie docieramy na Przełęcz Kondracką. O tej porze nie ma tu prawie nikogo. Odpoczywamy moment i ruszamy w kierunku Giewontu.


Kawałek wyżej jest Wyżnia Przełęcz Kondracka, gdzie dochodzi czerwony szlak z Zakopanego. Ilość ludzi zwiększa się, choć jak na Giewont to niemal pustka. Do szczytu pozostało nam kilka minut marszu.



Pod sam koniec podejścia jest fragment ubezpieczony łańcuchami. Trudności szlaku są bardzo małe, ale ze względu na śliskość wapiennych skał i dzikie tłumy pragnące zdobywać Giewont, tu akurat istnienie takich ułatwień jest uzasadnione. Szlak jest jednokierunkowy, ale i tak po południu tworzą się tu kolejki. Po kilku minutach meldujemy się na szczycie. Jest 9 rano, ludzi na szczęście nie ma zbyt wielu. Flo jest pierwszy raz na Giewoncie, więc z zaciekawieniem rozgląda się wokół. Robimy sobie też pamiątkowe zdjęcie pod krzyżem.





Odpoczywamy dłuższą chwilę i ustalamy, że zejdziemy szlakiem czerwonym, aby trasa była bardziej urozmaicona. Samo zejście równie jest ubezpieczone łańcuchami, ale przy suchej skale również nie przedstawia większych problemów. Są tu za to ładniejsze widoki, w oddali widać nawet wyłaniające się szczyty Małej Fatry. Przejrzystość powietrza jest dziś bardzo dobra.




Z Wyżniej Przełęczy Kondrackiej kierujemy się w dół, wzdłuż ścian Małego Giewontu. Docieramy w końcu na grzbiet Grzybowca, gdzie szlak staje się już mało malowniczą ścieżką. Z dołu podchodzi dużo ludzi i trudno powiedzieć żeby szło się teraz komfortowo. Ostatnie spojrzenie na masyw Giewontu i skręcamy prawo, w stronę Doliny Strążyskiej. Chcemy już jak najszybciej być na dole, bo ilość turystów staje się męcząca. W dół jest jeszcze sporo do zejścia i ten fragment dłuży nam się strasznie.



W końcu docieramy do Doliny Strążyskiej. Podobnie jak w innych dolinach reglowych, jest tu względnie równa, szutrowa ścieżka. Dawniej były kamienie, ale teraz TPN zmodernizował szlaki, by turyści z wózkami mogli tu dotrzeć. Nie powiem, po kilku godzinach marszu idzie się przyjemniej po takiej nawierzchni.


Docieramy do Drogi pod Reglami i kierujemy się nią w stronę Krzeptówek. Cieszymy się, że ten pierwszy dzień w górach przywitał nas piękną pogodą a wycieczka udała się. Mamy w dodatku całe wolne popołudnie, ale nie chce nam się już nigdzie iść, więc spędzamy je u siebie w pokoju. Po południu przychodzi krótka i intensywna ulewa, po której w promieniach zachodzącego słońca ukazuje się wspaniała tęcza.



Rano chcemy znów wstać wcześnie, więc nastawiam budzik na 5 rano. Prognozy informują jednak o możliwych opadach, więc cel naszej wycieczki nie jest jeszcze ustalony, pomyślimy nad nim po przebudzeniu.


Noc okazuje się deszczowa, gdy budzik dzwoni to nadal mocno pada. Postanawiam odczekać do godziny 7. Jemy niespieszne śniadanie i rzeczywiście - przestaje padać. Co z tego, kiedy góry spowija mgła i jest chłodno i mokro. Nie ma chyba sensu iść gdzieś wysoko. Uznaję, że podjedziemy busem do Kuźnic, dotrzemy na Halę Gąsienicową, a tam zdecydujemy co dalej.

Dawno już nie poruszałem się busami po Zakopanem. Najpierw czekamy dłuższą chwilę by móc podjechać do dworca, gdzie czekamy kolejną dłuższą chwilę by podjechać do Kuźnic. Gdybym wziął samochód dotarłbym tam w kilka minut, a koszt parkingu byłby... nawet niższy niż koszt przejazdu dla dwóch osób - tam i z powrotem busami. Nikt mnie nie przekona nad wyższością transportu publicznego nad własnym samochodem. W dobie pandemii niby trzeba jeździć w maseczkach, ale to fikcja, nikt już ich nie zakłada. Jedyna wada własnego pojazdu to konieczność powrotu z wycieczki do miejsca, w której się ją rozpoczęło.

W Kuźnicach ruszamy niebieskim szlakiem przez Boczań. Tu również wyrównano nawierzchnię i w sumie bardzo dobrze, bo był to koszmarny odcinek wysadzany kocimi łbami. Nigdy go nie lubiłem. Szlak ten normalnie jest dość widokowy, ale dzisiaj mgła ogranicza widoczność do najbliższego otoczenia.


Docieramy na Przełęcz między Kopami. Nie ma tu prawie nikogo, brzydka pogoda skutecznie zniechęciła turystów. Tłumów na szlakach nie będzie, no ale widoki też raczej się nie pojawią. Chwilkę odpoczywamy i ruszamy w stronę Hali Gąsienicowej. Docieramy do Murowańca. Kiedyś miejsce to miało dla mnie urok, było schroniskiem które lubiłem odwiedzać. Aktualnie to górski hotel i prawdę powiedziawszy działa na mnie odstraszająco. Docieramy tu tylko z powodu Flo, która chciała zobaczyć budynek z bliska. Podejmujemy decyzję, że wejdziemy na przełęcz Liliowe, Beskid i Kasprowy Wierch. Będzie satysfakcja z osiągnięcia wysokości 2000 m n.p.m. i właściwie tyle. Flo była na Kasprowym jak była malutka, nie pamięta go i chciałaby zobaczyć górną stację kolejki i budynek obserwatorium.

Ruszamy w górę. Wszystkie ławki i stoły są oklejone ostrzeżeniami, że nie są dezynfekowane. Trochę to śmieszne, ale rozumiem sytuację. Podobne ostrzeżenia powinny być w takim razie na każdym szczycie i kamieniu, na których przecież też przebywają i przysiadają ludzie. Chyba nikt nie wymaga by park narodowy dezynfekował każdy stół na swoim obszarze, jest to nierealne. A dezynfekcja szlaków to przecież utopia.


Szlak wznosi się coraz wyżej, zaczyna też robić się coraz chłodniej. Widać kilka stawów, ale wkrótce wchodzimy w chmury. Ubieramy się cieplej, bo zaczyna się tu dokuczliwy wiatr. Jeszcze kilkanaście minut i docieramy na przełęcz Liliowe. Tu wiatr jest już bardzo mocny i nieprzyjemny. Widoków zero, więc ruszamy w stronę Beskidu. Wkrótce wyłania się z mgieł jego skalisty wierzchołek, na który docieramy chwilę później.


Zazwyczaj są tu tłumy ludzi, którzy dochodzą z pobliskiego Kasprowego Wierchu. Dziś jesteśmy sami. Nie ma jednak sensu się dłużej zatrzymywać. Przez Suchą Przełęcz zdążamy w stronę górnej stacji kolejki linowej. Termometry informują że jest 1 stopień powyżej zera, ale aż ciężko mi w to uwierzyć. Jest zimno, ale z pewnością nie aż tak zimno.


Budynek osłania od wiatru, więc odpoczywamy i coś zjadamy. Wchodzimy jeszcze na sam szczyt, gdzie jest budynek obserwatorium meteorologicznego. Tu zaczyna się szlak znakowany na zielono, który można zejść do Kuźnic. Lubię ten szlak, przy ładnej pogodzie jest dość widokowy. Zaczynamy zejście w kompletnym mleku, ale już po kilku minutach wychodzimy poniżej podstawy chmur. Wreszcie coś widać! Nie odsłaniają się szczyty, ale i widok na doliny jest bardzo ładny.




Pogoda zmienia się teraz jak w kalejdoskopie. A to przychodzi mokra i zimna chmura, a to na moment wychodzi słońce. Nie wiadomo czy zdejmować kurtki czy je zakładać. Zbliżamy się powoli do stacji pośredniej kolejki. Flo chce zobaczyć z bliska jej wagonik, więc chwilę czekamy aż nas minie.


Poniżej Myślenickich Turni pogoda robi się bardzo dobra, kurtki wędrują do plecaka. Do Kuźnic zostało jeszcze kilka kilometrów marszu, ale tu również jest nowa, zmodernizowana droga. Wkrótce docieramy do końca szlaku i wsiadamy do busa. Znów musimy pojechać do dworca, a tam dłuższą chwilę poczekać na inny jadący na Krzeptówki. No trudno, Flo przynajmniej zobaczyła jak funkcjonuje transport w Zakopanem.


Popołudnie robi się zupełnie ładne. Znów uznajemy, że nie ma już sensu nigdzie się ruszać i spędzamy je w swoim pokoju. Znów też kładziemy się wcześnie spać, bo prognozy pogody na jutro są bardzo dobre, a my planujemy wejść gdzieś wyżej.


Poranek okazuje się dość pochmurny, ale są to wysokie chmury, nie zasłaniające szczytów. W dodatku jest dość chłodno. Bardzo dobrze, wędrówka nie będzie męcząca. Tym razem biorę własny samochód i w kilka minut dojeżdżam nim w okolice Ronda Kuźnickiego. Teraz są tu parkomaty, opłata za cały dzień to 22 zł. Trzeba dodatkowo dojść do Kuźnic, ale to blisko, dosłownie dodatkowe 20 minut marszu. Szybko docieramy do dolnej stacji kolejki linowej i ruszamy tym samym szlakiem co wczoraj - niebieskim przez Boczań. Dziś jednak widoki są znacznie rozleglejsze. Niestety ilość turystów też jest o wiele większa, choć o tej porze nie jest to jeszcze dokuczliwe.


Za Przełęczą między Kopami ilość turystów rośnie jeszcze bardziej, bo dołącza tu szlak z Doliny Jaworzynki. Z Równi Królowej ukazuje się wspaniała panorama skalistego otoczenia Hali Gąsienicowej. Schodzimy kawałek w dół i kierujemy się podobnie jak wczoraj. Tym razem nie idziemy jednak na przełęcz Liliowe, tylko skręcamy w lewo, w zachodnią część doliny, gdzie jest kilka mniejszych i większych stawów.



Szlak mija Zielony Staw Gąsienicowy i zaczyna się wznosić wśród moren i ogromnych głazów. Lubię tą część doliny, jest bardzo malownicza. Mam jednak niezbyt miłe wspomnienie sprzed kilku lat, gdy dopadła mnie tu straszna burza, wokół mnie uderzały pioruny i czułem się jak ruchomy cel na strzelnicy. Utwierdziłem się wtedy w przekonaniu, że w czasie burzy dno doliny nie jest wcale bezpieczniejsze pod względem wyładowań niż szczyty i granie.

Podejście robi się coraz bardziej strome i docieramy wkrótce na przełęcz Karb. Tu zaczyna się szlak na Kościelec. Góra rozdziela dolinę na dwie części, a z jej szczytu jest ładny widok na wszystkie stawy. Stromy i groźny wygląd powoduje, że bywa nazywana "polskim Matterhornem". Alpejski imiennik wygląda może okazalej i jest o wiele wyższy i trudniejszy, ale i Kościelec nie jest najłatwiejszy do zdobycia.


Na Karbie dołacza szlak prowadzący od Czarnego Stawu Gąsienicowego. Ilość turystów zwiększa się. Szlak prowadzi zakosami po skalistym zboczu. Początkowo to taka sama ścieżka jak była niżej, ale wkrótce docieramy do skalnego progu, który trzeba pokonać z użyciem rąk. To pierwszy "wspinaczkowy" element podejścia na szczyt.


Dopinam nasze kijki do plecaka. Teraz już częściej będziemy używali rąk, więc nie ma sensu trzymać w nich kijków. Flo zagaduje do podchodzącej z nami turystki, wywiązuje się konwersacja. Droga na szczyt szybciej mija, a Pani, która pierwszy raz jest na takiej górze, czuje się pewniej w naszym towarzystwie. Wyżej biorę kijki i od niej, bo nie ma plecaka, do których by mogła je przypiąć. Widoki są coraz rozleglejsze, ale co i rusz pojawiają się skały i płyty, które wymagają zwiększonej uwagi. Pokazuję Flo Granaty, na których byliśmy dwa lata temu. Do szczytu jest coraz bliżej.



Ostatnie metry podejścia to znów fragmenty wymagające użycia rąk. Pokonujemy trudności i docieramy na niewielki wierzchołek. Akurat jest tu grupa szkolących się taterników, którzy ukończyli wspinaczkę Granią Kościelców i teraz zwijają swój sprzęt.


Chwilę odpoczywamy, robimy kilka zdjęć. Widoki są ładne, ale głównie na najbliższe otoczenie. Potężna ściana Świnicy zasłania niemal całe Tatry Wysokie. Zaczyna dość mocno wiać, więc żegnamy się z turystką z którą podchodziliśmy i zaczynamy zejście. Z dołu podchodzi coraz więcej ludzi, więc trzeba uważać przy mijaniu się na skalistych płytach.




Część miejsc jest na tyle gładka, że choć przy suchej skale nie sprawia ona sprawnym osobom większych problemów, to gdy skała jest mokra, albo zalodzona, może stanowić duże zagrożenie. Dziwi mnie, czemu tu nie ma łańcuchów, a są one w dużo bezpieczniejszych miejscach na innych szlakach. Schodzimy coraz niżej w stronę widocznego Karbu.





Na przełęczy robimy krótki odpoczynek i decydujemy się na powrót tą samą drogą którą to dotarliśmy. Zejście do Czarnego Stawu Gąsienicowego nie wiedzieć czemu skupia 80% turystów idących na Kościelec. Wolimy iść we względnej samotności.

Mijamy Zielony Staw, docieramy do szlaku z Kasprowego Wierchu. Stąd Kościelec prezentuje się bardzo okazale, więc robię mu jeszcze ostatnie zdjęcie.


Mijamy centralne skrzyżowanie szlaków na Hali Gąsienicowej. Teraz już marsz w tłumie, ale nic na to nie da się poradzić. Sami w końcu też tworzymy ten tłum. Wycieczka choć przecież nie jakaś wybitnie długa, to dała nam też nieco w kość i czujemy już zmęczenie. Poniżej Przełęczy między Kopami odpoczywamy chwilkę i zauważamy niewielką jaszczurkę, która siedzi tuż obok nas, niewiele sobie z nas robiąc.



Gdy schodzimy przez Boczań pogoda już zaczyna się psuć. Chmury są coraz niżej i są coraz ciemniejsze. Nie zdziwię się jak wieczorem popada. Dochodzimy w końcu do Kuźnic, czeka nas jeszcze 20 minut spaceru do samochodu. W końcu docieramy. Uff... to jednak był kawałek drogi. Całe szczęście na jutro planujemy dzień "regeneracyjny". Przyjeżdżają Ola i Michał, moi znajomi. Wyśpimy się, poczekamy na nich, a potem razem pójdziemy na jakąś krótką wycieczkę - dla nas będzie to odpoczynek, dla nich rozruch po podróży.


Noc jest deszczowa, ale nie ma to dla nas znaczenia. To pierwszy poranek, gdy budzik nie dzwoni o 5 rano. Można się wyspać. Lenimy się do południa, potem wychodzimy na przystanek po znajomych. Mają pokój tuż obok nas, więc po ich przybyciu ruszamy wspólnie na wycieczkę. Wybieramy Nosal, ale z dojściem tam Drogą pod Reglami.

Marsz wzdłuż podnóża Regli okazuje się mało przyjemny i dość długi. Droga jest zarówno kamienista jak i błotnista, co powoduje że ciężko się nią przemieszczać. Mijamy jakieś obozy, wycieczki, ogólnie mówiąc tłumy ludzi. Trochę mnie to dziwi, bo przecież z powodów koronawirusa odwołano wiele wyjazdów dla dzieci i młodzieży, a tu mnóstwo takich grup...

Mijamy w końcu Rondo Kuźnickie i docieramy wzdłuż potoku do Murowanicy, gdzie zaczyna się szlak na Nosal. Szlak jest krótki, ale dość stromy i nawet na tym odcinku idzie się porządnie zmęczyć. Po 40 minutach stajemy na szczycie. Widoki są bardzo ładne.




Schodzimy na Nosalową Przełęcz. Po kilkunastu minutach jesteśmy w Kuźnicach. Idziemy jeszcze w dół Zakopanego, przez Krupówki. Miejsce dosłownie znienawidzone przeze mnie, ale uznaję, że choć raz muszę je pokazać Flo i pora schować uprzedzenia do kieszeni. Na szczęście też jej się tu nie podoba. Docieramy pod Gubałówkę i busem wracamy na Krzeptówki. Ze znajomymi idziemy na jakiś obiad i planujemy jutrzejszy dzień. Prognozy są dobre, więc w grę wchodzi dłuższa trasa. Chcemy pojechać na Słowację, choć nie możemy się zdecydować czy wejdziemy na Rysy czy na Krywań. Tak czy siak trzeba wstać o 4 rano.


Pobudka nie jest lekka, ale szybko się pakujemy do samochodu i ruszamy. Podejmujemy decyzję o wejściu na Krywań, co oznacza niemal 100 km jazdy. A to zajmie grubo ponad godzinę. Przekraczamy granicę na Łysej Polanie, objeżdżamy całe Tatry Wysokie. Niepokoi mnie, że mimo wczesnej godziny wszystkie parkingi są już zastawione samochodami. A ten pod Krywaniem nie jest zbyt wielki, w dodatku to narodowa góra Słowaków, więc zazwyczaj wchodzi tam dużo osób. Mijamy Tatrzańską Łomnicę, Smokowce, Szczyrbskie Jezioro i dojeżdżamy wreszcie do Trzech Źródeł. Parking kosztuje 5 euro i spora cześć jest już zajęta, ale nie ma jeszcze problemów z zostawieniem samochodu. Jest 6:40 rano, pogoda zapowiada się znakomicie. Przygotowujemy się do wycieczki, zakładamy górskie buty. Pora ruszać, bo trasa jest dość długa, choć nasz cel wydaje się być na wyciągnięcie ręki.


Schodzimy kawałek do leśniczówki, gdzie zaczyna się właściwy szlak na Krywań. Podejście jest początkowo przez las, ale wyżej zaczynają się rozległe wiatrołomy. To pozostałości huraganu z 2004 roku, który położył miliony drzew. Do dziś skutki są wyraźnie widoczne.

Na szlaku idzie sporo ludzi, w końcu to odpowiednik Giewontu. Góra jest jednak o wiele wyższa i o wiele bardziej wymagająca niż Giewont, dlatego trudno tu spotkać turystów w klapkach czy na szpilkach. Można jednak spotkać górskich biegaczy, ludzi z małymi dziećmi czy ludzi z psami. Jednak poza wymaganiami kondycyjnymi trasa należy do łatwych i niezbyt stromych. Trudności są pod samym szczytem góry.

Las kończy się, zaczynają się wielkie połacie kosodrzewiny. Szlak poprowadzony jest tu w długie zakosy. Wyłaniają się Tatry Zachodnie, potem sam szczyt Krywania. Niby blisko, ale jednak nadal daleko.



Ścieżka przechodzi do Wielkiego Żlebu Krywańskiego. Wspina się coraz wyżej, przekracza dno żlebu i docieramy na wysokości 2120 m n.p.m. do połączenia z innym szlakiem, prowadzącym od Jamskiego Stawu. Tu zaczynają się pierwsze trudności - szlak kieruje się wyżej na skalistą grań i jest kilka problematycznych miejsc. Dla mnie nie stanowią one problemu, ale Ola nie może się przemóc by je pokonać. Jest niby łatwe pozaszlakowe dojście niemal pod sam szczyt góry, które omija te skały, ale... no właśnie. Tam też można ulec wypadkowi, a wtedy jest problem z ubezpieczeniem. Ola stwierdza, że poczeka na nas. W górę idziemy więc tylko z Flo i Michałem.


Powyżej skał wychodzimy na grań Małego Krywania i mijamy jego mało wystający szczyt. To już końcówka, tu jednak zaczynają się największe trudności. Nie są może duże, ale tu i ówdzie trzeba pokombinować i użyć rąk. Co więcej - nie ma tu wyznakowanego szlaku, wchodzi się tak jak wygodniej, więc każdy idzie innym wariantem. Jednak wkrótce docieramy na wierzchołek.




Dopiero stąd odsłania się obłędny widok na Tatry. Krywań sięga 2495 m n.p.m. i ustępuje Rysom tylko o kilka metrów. Jest drugim co do wysokości tatrzańskim szczytem dostępnym szlakiem turystycznym. O ile jednak Rysy położone są w samym środku Tatr, to Krywań jest niejako z boku, pokazując zupełnie inne widoki. To też ostatni taki wybitny szczyt Tatr Wysokich. W stronę doliny Koprowej urywa się urwistymi ścianami mającymi ponad kilometr wysokości. Dalej są już o wiele niższe Tatry Zachodnie. A pomiędzy widocznymi w dole miastami i miasteczkami Liptowa różnica wysokości wynosi nawet ponad 2 km, więc całą okolicę widać naprawdę "z góry".







Po sesji zdjęciowej siedzimy jeszcze dłuższą chwilę. Flo mało już pamięta widoki, była tu 5 lat temu, zresztą wchodząc na szczyt na własnych nogach. Objaśniam całą panoramę. Ruszamy w końcu w dół, Michał postanawia schodzić szybciej, by Ola nie musiała sama zbyt długo czekać. My schodzimy spokojnie i bez wielkiego pośpiechu, zresztą z dołu podchodzi dużo osób, mijanki na skalistych odcinkach trzeba robić ostrożnie.



Mijamy Mały Krywań, obniżamy się coraz mocniej. Pokonujemy ostatnie skalne trudności i docieramy do rozstaju szlaków w Wielkim Żlebie Krywańskim. Spotykamy się z Olą i Michałem. Obserwujemy szybowiec krążący nad okolicą. Ależ jego pilot musi mieć widoki! Ruszamy w dół, zdając sobie sprawę, że czekają nas dobre 3 godziny zejście w słońcu. Na szczęście wieje silny wiatr, co dość skutecznie niweluje upał.


Na wysokości około 2000 m n.p.m. zbaczamy kawałek ze szlaku, wchodząc na grzbiet Wyżniej Krywańskiej Przehyby. Nigdy jakoś tu nie dotarłem, a okazuje się ona kapitalnym punktem widokowym. Widać głównie Tatry Zachodnie, Tatry Wysokie ukryte są za Krywaniem, który stąd prezentuje się szczególnie imponująco.



Po sesji zdjęciowej ruszamy w dalszą drogę. Zaczynają się długie zakosy w kosówce. Mamy już powoli dość, gdy wiatr cichnie robi się coraz goręcej. A widoczny w oddali parking przybliża się bardzo wolno. Wreszcie początki lasu. Schodzimy jeszcze w bok by dotrzeć do partyzanckiego bunkra z czasów wojny. Właściwie to ziemianka a nie bunkier, no ale jest to swojego rodzaju ciekawostka.



Mozolne i długie zejście wreszcie się kończy. Przy leśniczówce pijemy zimną wodę ze źródła. Uff... lepiej! Kilkaset metrów i jesteśmy na parkingu. Krywań widoczny stąd znów wydaje się być blisko, choć wiemy, że to tylko złudzenie, a sam masyw jest ogromny.


Ruszamy w drogę powrotną. Znów czeka nas półtorej godziny jazdy. Tatrzańskie szczyty prezentują się pięknie, choć te co wyższe chowają się momentami w chmurach. W Zdziarze robimy jeszcze zakupy - lentylki, kofolę, czekolady Studenckie - typowy zestaw zakupowy na Słowacji. Docieramy do Łysej Polany i o dziwo bez większych problemów i korków dojeżdżamy do Zakopanego. Wycieczka była bardzo udana, zdobyliśmy wysoki szczyt, a widoki dopisały. Szkoda tylko, że Ola nie weszła z nami na wierzchołek. Prognozy pogody mówią o możliwości występowania burz w dniu jutrzejszym, ale mamy nadzieję, że uda nam się wejść jeszcze na Czerwone Wierchy. Wieczorem jednak widzę na zdjęciach satelitarnych potężny burzowy front przechodzący przez całą Europę i zastanawiam się co będzie jutro.


Wstajemy znów bladym świtem. Ruszamy w czwórkę do Doliny Małej Łąki. Plan jest taki by przez Przysłop Miętusi wejść na Małołączniak, przejść na Ciemniak i zejść do doliny Kościeliskiej. Jednak już od samego rana pojawia się coraz więcej chmur, a powietrze zaczyna się "gotować". Obawiam się by burza nie dopadła nas gdzieś wysoko. Zresztą dziewczyny mają po wczorajszej wycieczce mało sił i chęci by iść gdzieś wyżej. Na Przysłopie podejmujemy decyzję o zmianie planów. Pójdziemy do Kościeliskiej i zwiedzimy kilka jej jaskiń.



Ruszamy w dół doliny Miętusiej. Tu również szlak został przebudowany i idzie się nim bardzo przyjemnie. Zejście nie jest długie. Wkrótce docieramy do doliny. Nasze przewidywania co do pogody sprawdziły się. To już ostatnie promienie słońca. Nad górami zbierają się ciemne chmury a w doliny schodzi mgła. Jednak zanim spadnie deszcz możemy pójść do jaskiń.



Wchodzimy w Wąwóz Kraków. Zawsze było to dla mnie miejsce magiczne, w dodatku jakby nieznane tłumom idącym dnem Kościeliskiej. Przechodzimy kilka skalnych bramek i docieramy do metalowej drabiny prowadzącej na wapienne skały.


Powyżej drabiny jest ścianka ubezpieczona łańcuchami. Kawałek dalej zaczyna się Smocza Jama. Jaskinia jest przelotowa, ale nie jest prostym korytarzem i wymaga własnej latarki. W jej środku jest łańcuch i kilka metalowych stopni, które ułatwiają jej przejście. Korytarz ma około 100 m długości i jest niewątpliwie ciekawym miejscem. Jest też ubezpieczony łańcuchami szlak umożliwiający obejście jaskini.



Dalej jest już zwykła ścieżka, którą w kilkanaście minut docieramy do Polany Pisanej. Kolejny szlak do jaskiń prowadzi na drugą stronę doliny i znów trzeba podejść stromymi ściankami ubezpieczonymi łańcuchami i stromą ścieżką aż pod wapienne skały. Można tu iść do jaskini Mylnej, która wymaga jednak by każdy miał czołówkę i gwarantuje, że wszyscy się ubłocimy. Rezygnujemy z niej i podchodzimy do jaskini Raptawickiej. Końcówka podejścia to też stroma ścianka z łańcuchami, a potem pionowa drabinka w dół. Jaskinia jest dość duża, ale też mało ciekawa, więc tylko fotografujemy ją z góry.




Wracamy do doliny. Chmury teraz szybko już schodzą niżej, zanosi się na deszcz. Nie ma sensu iść do schroniska ani do Smreczyńskiego Stawu. Pora wracać i to szybko. Marsz do Kir to jednak dobra godzina. Na szczęście dolina jest ładna nawet we mgle. W końcu wsiadamy do busa, którym docieramy na Krzeptówki. Dosłownie kilka minut później zaczyna lać... mieliśmy szczęście!

Ulewa nasila się i trwa cały wieczór. Całe szczęście, że zrezygnowaliśmy z Czerwonych Wierchów. Jutro już dzień powrotu, Ola i Michał wracają z nami samochodem. Ustalamy, że rano podjedziemy jeszcze pod Babią Górę i ją zdobędziemy, a potem ruszymy do Warszawy. To oznacza kolejną pobudkę o 5 rano.


Poranek jest zimny i mglisty, choć już na szczęście nie pada. Gór jednak nie widać. Szybko pakujemy się i ruszamy przez Witów, Chochołów i Jabłonkę na przełęcz Krowiarki. Tu miłe zaskoczenie - mimo, że jak dawniej jest ktoś kto inkasuje opłaty, to można to robić kartą, a nie tylko gotówką. Szlak na Babią Górę jest zamglony i wygląda to mało zachęcająco, no ale liczymy, ze uda się wyjść ponad chmury.



Początek podejścia jest nudny i dość męczący. To leśna ścieżka, dość stroma, a w dodatku nic nie widać. Jest tu też dość sporo ludzi, to w końcu najwyższy szczyt polskich Beskidów. Warto pamiętać że tylko polskich, bo w ogóle najwyższym szczytem Beskidów jest ukraińska Howerla mająca 2061 m n.p.m.

Po kilkudziesięciu minutach dochodzimy do Sokolicy. Jest tu punkt widokowy na Babią Górę. Teraz jednak widoków nie ma żadnych. Ola i Michał poszli szybciej, więc idę sam z Flo. Aby zabić czas opowiadamy sobie rożne filmy, w tym nasze ulubione Gwiezdne Wojny.


Na Sokolicy daje się już odczuć pierwszy zimny wiatr. Powyżej jest jeszcze dość strome podejście, które później wypłaszcza się. Kończy się las, zaczyna kosodrzewina. Wiatr jest coraz silniejszy. Zakładam w końcu kurtkę, a Flo zakłada rękawiczki.



Mijamy Kępę i Gówniak. Pozostało ostatnie podejście na Diablak. Wiatr uderza w nas coraz mocniej, kończy się kosodrzewina, wiec jesteśmy zupełnie odkryci. Nic nie widać, ale w końcu docieramy na szczyt. Wiatr jest bardzo nieprzyjemny i silny, ponadto silnie wychładza. Spotykamy Michała i Olę, którzy właśnie zaczynają zejście, bo już porządnie zmarzli.


Na szczycie odpoczywamy chwilę chowając się za kamiennym murkiem. Nie ma co tu jednak długo zostawać. Mimo że gdzieś tam w górze przebija słońce, to chmury nie rozwiewają się. Robimy kilka zdjęć i zaczynamy szybkie zejście. Jest bardzo nieprzyjemnie, wiatr jest mocno dokuczliwy.



Gdy docieramy do kosówki robi się cieplej. Co więcej, chmury zaczynają się rozwiewać i ukazują się jakieś widoki. Teraz jednak już się nie zatrzymujemy. Schodzimy aż do Sokolicy, gdzie zdejmujemy kurtki.


Na leśnym odcinku szlaku są już tłumy ludzi. Pogoda szybko się poprawia, wychodzi słońce, robi się wręcz gorąco.


Schodzimy wreszcie na parking. Teraz jest wypełniony samochodami. Przebieramy się i pakujemy na drogę powrotną. Zjeżdżamy w dól przez Zawoję - najdłuższą polską wieś. Numery domów przekraczają liczbę tysiąca! Ciekawie wygląda adres "Zawoja 1278" :). Dalej przez Jordanów dojeżdżamy do Zakopianki. Ruch jest jeszcze umiarkowany, jeszcze nie zaczęły się weekendowe powroty.

Przejeżdżamy przez Kraków, tu również jeszcze nie ma korka. Potem już trasa do Warszawy. Zależy nam by zdążyć przed zamknięciem lokali wyborczych, wszyscy chcemy zagłosować. Choć za Grójcem trafiają się nieco przykorkowane odcinki to jednak udaje mi się odwieźć Olę i Michała i dotrzeć do domu na 19. Obywatelski obowiązek zostaje spełniony. Na koniec dnia udaje mi się też zobaczyć i sfotografować kometę C/2020 F3 (NEOWISE) na warszawskim niebie, które przecież nie należy do najlepszych, jeśli chodzi o obserwacje astronomiczne. To taki dodatkowy bonus na sam koniec. Zaczęło się od pieknych obłoków srebrzystych, a skończyło na pięknej komecie. 




Wyjazd okazał się bardzo udany. Choć to przecież lipiec, to jednak udało się uniknąć ekstremalnych tłumów. Udało się też uniknąć deszczu i burz - w czasie całego wyjazdu nie spadła na nas ani kropla, co jest wręcz ewenementem. No i udało się wejść na kilka ciekawych szczytów i przejść kilka ładnych szlaków. Jak oszacował mój zegarek z GPS - było to łącznie 120 km po górach.