piątek, 31 sierpnia 2018

Tatry - sierpień 2018

Choć ostatnio nieco czasu spędziłem w górach Skandynawii, postanowiłem na ostatnie dni sierpnia wyskoczyć na kilka dni w Tatry.

Pojechałem z Flo, razem chodzimy właściwie od jej urodzenia - w nosidłach a potem już jako równoważni wędrowcy :) No dobra, ja dźwigam wspólny plecak, więc nie jesteśmy jeszcze całkowicie równoważni ;) Teraz ma 8 lat, więc trudno by nosiła ze sobą wielkie obciążenia.


Pierwszego dnia, w poniedziałek, zaraz po przyjeździe, ruszamy na mały spacerek rozruchowy. Gdzie by tak szybko i krótko? Przysłop Miętusi. Wycieczka nieangażująca, ale dobra po kilku godzinach siedzenia w samochodzie. Pogoda też nie jest za specjalna. Idziemy Drogą pod Reglami z Krzeptówek do wylotu Doliny Małej Łąki. O godzinie 14 nie ma tu prawie nikogo, co jest dość zaskakujące. Od roku dolina jest przystosowana dla ludzi z wózkami - dawną kamienistą i wyboistą drogę wyrównano i wysypano równo żwirkiem. Docieramy do rozstaju szlaków i odbijamy na szlak niebieski, na Przysłop Mietusi. Przypominamy sobie, że rok temu widzieliśmy w tym miejscu młodego jelenia. Chwila marszu i jesteśmy na przełęczy. Siedzą tu dwie osoby, poza tym nie ma nikogo. Chwila odpoczynku i ruszamy do Doliny Miętusiej. nie ma dziś za specjalnych panoram, szczyty chowają się w chmurach. Szlak miejscami jest uszkodzony przez lawiny, trzeba uważać, TPN nawet wygrodził niebezpieczny fragment. Schodzimy na dno doliny - tu również jest odnowiona droga. Jeszcze chwila i dochodzimy do Doliny Kościeliskiej. Kilkanaście minut marszu i jesteśmy w Kirach. Wsiadamy do jakiegoś busa i wracamy na Krzeptówki. Kolacja i kładziemy się spać, ustalamy, że rano wybieramy się na Słowację, więc trzeba wstać wcześnie.




Kolejnego dnia, we wtorek, wstajemy o 5 rano. Pakowanie, napełnienie termosu i ładujemy się do samochodu. Ruszamy na Słowację, do parkingu przy Popradzkim Stawie. To spory kawałek drogi, jazda zajmuje ponad godzinę. Wreszcie jesteśmy. Chwila narady - Rysy czy Osterwa? Wygrywa ta druga opcja. Pogoda jest ładna i zapowiada się pewnie, ale uznajemy, że Rysy to naprawdę duży kawał drogi i zwyczajnie nam się nie chce tak wysoko. Drogę przez Dolinę Mięguszowiecką urozmaicamy sobie rozmową na temat dinozaurów.

 
Docieramy wreszcie do Popradzkiego Stawu. Chwila odpoczynku, teraz jeszcze bez tłumów turystów. Flo znów cieszy się widząc pień drzewa na którym zawieszono tabliczki podające odległości do różnych znanych szczytów na całej Ziemi.

 
Potem ruszamy gęstymi zakosami w górę, na Osterwę. Coraz wyżej i wyżej, Flo jest jednak bez energii. Cieszę się że jednak wybraliśmy ten szlak niż Rysy, bo tam mogłaby dziś nie dać rady. Po godzinie marszu meldujemy się na przełęczy, a chwilę później na szczycie Osterwy. To 1980 m n.p.m. Widoki ładne, szczególnie na Wysoką, która wręcz wybija się w panoramie.


 
Planujemy jeszcze albo podejść na Tępą (ale to już wariant pozaszlakowy, choć całkowicie bezpieczny) albo zejść do Batyżowieckiego Stawu. Ten drugi szlak jest piękny, ale trzeba przetrawersować jeszcze zbocza Tępej i to dość daleko. Idziemy jeszcze kawałek, ale Flo źle się czuje, coś musiało jej zaszkodzić. Prawdę mówiąc i wczoraj była niezbyt wyraźna i narzekała że ma dreszcze i dokucza jej żołądek. Jedyna sensowna decyzja to powrót do Popradzkiego Stawu i na parking. Idziemy zakosami w dół, Flo nadal nie ma energii, ale w sumie jej się nie dziwię, więc jakoś specjalnie nie poganiam. pogoda się nieco psuje, ale na szczęście nie zapowiada się na burzę, jaka dopadła nas tutaj w zeszłym roku.


Docieramy wreszcie do schroniska, tam odpoczywamy. Ludzi już dużo, zupełnie co innego niż rano. Flo wreszcie odżywa, dolegliwości mijają i nagle okazuje się że ma mnóstwo energii. Schodzimy asfaltową drogą do parkingu, cały czas zawzięcie dyskutując na rożne tematy. Wycieczka choć nie jakaś ekstremalna, to i tak była już dość spora, w końcu wysokość 2000 metrów :) Najgorszy i w zasadzie najdłuższy był sam dojazd na drugą stronę Tatr, ale wart był tych pięknych widoków. W drodze powrotnej jeszcze zatrzymujemy się na zdjęcia, a potem w słowackim sklepie, by kupić słowackie smakołyki (lentylki i czekoladę Studentską)


W środę uznajemy rano, że nie ma potrzeby znów jechać 100 km, lepiej ruszyć bezpośrednio w góry. Wybieramy się na Ciemniak przez Adamicę. Tym razem biorę samochód by podjechać do Kir. Rano może być problem z transportem, na busa można trochę poczekać. W Kościeliskiej nie ma jeszcze żywego ducha, ale gdy skręcamy w Miętusią i zaczynamy podejście przez las mija nas kilka osób. Mijamy Adamicę i Piec, ilość ludzi zwiększa się, choć nadal jest właściwie pusto. Nie mogę powiedzieć jednak że jest jakikolwiek tłok. Aż do szczytu towarzyszy nam pani, która nas zagadała i jakoś tak się zagadaliśmy, że całość idziemy razem. Twardy Upłaz i wszystko powyżej tonie w chmurach.

 
Nasza towarzyszka ma pewne obawy, boi się mgły, ale upewniamy ją by szła z nami, bo to nic takiego. Wreszcie Ciemniak.  Chmury stoją tylko po północnej stronie grani, od południa są jak ucięte nożem. To ciekawe zjawisko, już kilka razy przeze mnie widziane.


Nie zatrzymawszy się dochodzimy jeszcze na Krzesanicę, gdzie chwilkę odpoczywamy i robimy nieco zdjęć ładnych układów chmur.



Potem powrót na Ciemniak i ruszamy w dół do Chudej Przełączki. Wybieramy zejście do Doliny Tomanowej. Większość tego ładnego szlaku pokonujemy niemal w samotności. Nie byłem tu już dawno, ale wiele się nie zmieniło. Jak niegdyś - nie ma tu właściwie nikogo.

 
Nie ma też już większych widocznych śladów ścieżki na Tomanową Przełęcz, a był to fajny szlak i szybkie przejście na Słowację :/ Umówmy się - nadal trafiłbym tędy do Cichej, ale teraz to już delikatnie nagannie nielegalne :P Potem schodzimy do Kościeliskiej. Tu o dziwo też niemal nie ma ludzi. Ewidentnie kończy się letni sezon. Ruszamy w dół drogą w dolinie. Zachodzimy jeszcze na chwilkę w bok, do Wąwozu Kraków. Ludzie w większej ilości pojawiają się dopiero poniżej Jaskini Mroźnej. To była fajna i dość już długa wycieczka, bo ok. 20 km marszu po górach.


W czwartek pogoda znów jest bardzo ładna, więc obieramy za cel fragment Orlej Grani który nie wymaga zbytniej ekwilibrystyki, czyli Granaty. Celowo jako start wycieczki wybieramy Brzeziny - raz wprost z parkingu rusza się od razu w góry, dwa że to najkrótsze i najszybsze dojście do Gąsienicowej, a trzy - nie ma tam na ogół żywego ducha :) Szlak może nie jest tak widokowy jak przez Boczań, ale bardzo spokojny.

 
W ramach dyskusji omawiamy wszystkie części "Przygód Tomka Wilmowskiego". Spotykamy całe 3 osoby po drodze :) Przy Murowańcu jesteśmy o 8:30 rano, jeszcze zanim pojawiają się u turyści "masowi" :) Ruszamy do Czarnego Stawu, a potem wokół niego. Pogoda jest bardzo ładna, kolorystyka też, więc robimy trochę zdjęć.

 
Potem zaczynamy podejście pod próg Zmarzłego Stawu i do Koziej Dolinki. Uff, coraz wyżej.

 
Na niebie pojawiają się delikatne chmurki, ale widać że nie kondensują w nic groźnego. Tu krótkie wahanie - wchodzimy Żlebem Kulczyńskiego czy wprost na Zadni Granat? Wybieramy wariant drugi, jako po prostu szybszy, bo ok. 14 ma być pogorszenie pogody, może nawet mała burza. Podejście na Granaty z tej strony jest upierdliwe i mozolne, ale wysokość zdobywa się szybko. Nie ma też większych trudności poza kilkoma małymi progami skalnymi, więc szlak nadaje się nawet dla dzieci, w przeciwieństwie do tego prowadzącego Żlebem Kulczyńskiego, który miejscami jest trudniejszy. O 13 jesteśmy na szczycie. Pojawia się już trochę chmur, więc nieco obawiając się deszczu na skałach Orlej Perci uznaję że trudno, olewamy przejście granią i zejście ze Skrajnego Granatu, tylko wracamy szybko w dół tak jak tu doszliśmy. Jeszcze tylko kilka kostek czekolady, picie i trochę zdjęć.





 
Po godzinie jesteśmy nad Czarnym Stawem, ale na szczęście chmury tylko postraszyły i nie spadła z nich ani kropla. Dalej w dół.


W Murowańcu jemy po szarlotce - pierwszy posiłek poza kilkoma kostkami czekolady tego dnia - i w dół Suchą Wodą. Nagle... stop! Cholera, zostawiłem na ławce pod schroniskiem aparat! Niemal biegnę. A niech to, minęło 5 minut i już go nie ma! Jestem wściekły. Mimo wszystko idę do baru i... jest! Przywraca mi to wiarę w człowieka, nikt nie wziął tego tylko odniósł w bezpieczne miejsce. Już uspokojeni ruszamy w dół. Ta droga jest może i najkrótsza, ale też najbardziej upierdliwa w zejściu, jak jest się już zmęczonym. Wysadzana nie wiedzieć po co i na co kamieniami na całej szerokości powoduje, że wykręca się na niej nogi i idzie wybitnie niewygodnie. Z dużą ulgą docieramy do Brzezin. Łącznie 24 km marszu.


W piątek rano, gdy i tak już mamy wracać - pogoda się zepsuła. Żegnamy się z naszymi gospodarzami i jedziemy do Warszawy. Wyjazd okazał się fajny, udany pogodowo i wycieczkowo. Mimo że chodziliśmy głównie przez niezbyt lubianych przeze mnie (bo przemierzanych wiele razy i mocno zatłoczonych) popularnych szlakach Tatr Polskich, to o dziwo było mało turystów, a tym bardziej turystów typu "stonki".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz