niedziela, 17 stycznia 2021

Dwie zimowe wycieczki do kampinoskich lasów

Wpis będzie dość nietypowy, bo obejmie dwie różne wycieczki zrobione w dwa różne weekendy. Są one jednak na tyle niewielkie, że lepiej opisać je razem, szczególnie że dotyczą niezbyt odległych od siebie miejsc. 

W niedzielę, 10 stycznia, jest dość zimno i mało przyjemnie, ale postanawiamy zrobić kilkugodzinny spacer po przyległej do Warszawy części Puszczy Kampinoskiej. Ten rejon znam w sumie najlepiej, nie raz tam bywałem rowerem. Na 14:30 muszę być jednak w pracy, co nie pozwala na dłuższy wypad. Ruszamy z rana z Madzią i Flo na parking w okolicy polany Opaleń. Ta część puszczy i parku narodowego jest traktowana niemal jak las miejski - są tu po prostu tłumy. Ciężko zaparkować. Udaje się jednak gdzieś wcisnąć, zakładamy kurtki i ruszamy żwawym krokiem na zachód. 

Plan nie jest jakoś specjalnie skomplikowany - chcemy z Polany Opaleń ruszyć na północ, w stronę Dziekanowa Leśnego, obejść od zachodu uroczysko Łuże i przejść cały grzbiet Łużowej Góry - jednej z wysokich, śródlądowych wydm, z których słynie obszar Puszczy Kampinoskiej. Na koniec zobaczyć miejsce gdzie niegdyś znajdowało się stanowisko dowodzenia na wypadek wojny jądrowej i jakąś inną trasą wrócić na parking. 

Trasa z początku jest nijaka - zwykła leśna droga, pełna ludzi. Potem jednak odbijamy w mniejsze ścieżki i jesteśmy momentami zupełnie sami. Wreszcie docieramy do bagna na uroczysku Łuże - podmokły teren porastają kikuty drzew, główna droga obchodzi mokradło od zachodu. Tu już zaczyna się Łużowa Góra. Wydma rzeczywiście jest dość wysoka, myślę że wznosi się na dobre 20-30 m ponad resztę terenu. Na szczycie krótki odpoczynek i kilka łyków gorącej herbaty.




Idziemy teraz łukowato wygiętym grzbietem wydmy, kierując się najpierw na wschód, potem na północ i wreszcie na zachód. Schodzimy nieco w dół, dochodząc do miejsca, gdzie niegdyś była jednostka wojskowa, gdzie mieściła się podziemna hala na dość sporą ilość pojazdów, koszary dla żołnierzy (przypominające szkołę) i główny bunkier dowodzenia, do którego schodziło się kilka pięter pod ziemię. Była tam sala dowodzenia, ale jak byłem tu po raz pierwszy kilka ładnych lat temu, to wszystko było już totalnie zdewastowane. Później bunkier zasypano, koszary wyburzono, a teren zniwelowano i stworzono ścieżkę turystyczną. W podziemnym garażu mają teraz swoją siedzibę nietoperze, a wejścia doń chroni potężna brama. Bylem tu też rok temu rowerem, a we wpisie załączyłem też zdjęcia dawnego wyglądu tego terenu. Zachęcam do obejrzenia.

 

Przechodzimy ścieżką na drugi koniec i ruszamy w drogę powrotną, jednak używając innych leśnych przejść. Zerkam na zegarek i stwierdzam, że jest już dość późno i musimy iść naprawdę raźnym krokiem. Sprawdzam na mapce w telefonie nasze położenie i kieruję się już wprost na parking, najkrótszą drogą. To sprawia, że częściowo pokrywa się ona z trasą dojścia, ale już trudno. Przecinamy Polanę Opaleń środkiem i po chwili jesteśmy przy samochodzie. Wycieczka to niecałe 2 godziny marszu, a przeszliśmy niemal 10 km. A teraz szybko, abym zdążył do pracy!


Tydzień później, w sobotę, ruszamy na kolejny wypad do Kampinoskiego Parku Narodowego. Tym razem trzeba podjechać nieco dalej, w okolice Palmir. Dziś pracowałem na rano, więc ruszamy na wycieczkę dopiero po godzinie 12, a w dodatku dojazd trwa dość długo, bo od rana mocno sypie śnieg i drogi są mało przetarte. Jest za to szansa, że w lesie będzie bajkowo. Wreszcie docieramy na parking w Palmirach, na skraju lasu. Jest zimno, mróz szczypie w policzki. Trzeba żwawo się ruszać. Kierujemy się na zachód, w stronę Kaliszek. Otoczenie jest bajkowe, już dawno nie było takiej zimy! Przy kontroli naszego kierunku marszu na mapce w telefonie odczytuję sensacyjną wiadomość - 10-osobowa grupa nepalskich wspinaczy weszła na szczyt K2! Już od wczoraj trzymałem kciuki, bo zapowiadało się że mają ładną pogodę i jest pewna szansa. Ale nie spodziewałem się jednak, że wejdą wszyscy! To niewątpliwie jedno z najważniejszych wydarzeń górsko-eksploracyjnych XXI wieku, może i najważniejsze. K2 opierał się dotąd wszelkim próbom zdobycia go zimą, jako ostatni z ośmiotysięczników. A dziś wreszcie padł! My mamy skromniejsze wymagania i zimą zdobywamy kampinoskie lasy ;)

 

Mijamy Kaliszki i szkołę podstawową. Mapka mówi, ze w pobliżu jest opuszczony magazyn jednostki wojskowej. Przedzieramy się przez las i wchodzimy do środka. Był tu chyba jakiś garaż na cięższe pojazdy, może mały warsztat, bo w podłodze są kanały. Całość to ruina, ale dotąd zachowały się resztki bramy i ogrodzenia. 






 

Najciekawsza rzecz jest jednak kilkaset metrów dalej na południe. Nie ma tego na żadnej mapie, a i na zdjęciu satelitarnym niczego specjalnego nie można się dopatrzeć. Dopiero zdjęcie pokazujące rzeźbę terenu mówi, że las skrywa coś bardzo ciekawego. Tam to wypatrzyłem i postanowiłem zobaczyć na własne oczy. To zapasowe miejsce stacjonowania rakietowego dywizjonu przeciwlotniczego. Jak wyszperałem w internecie - był to 2. dywizjon rakietowy Obrony Powietrznej Palmiry, wyposażony w rakiety S-75. Była to w ogóle pierwsza tego typu bojowa jednostka w Polsce, powstała w latach 60-tych XX wieku. 


Wkrótce docieramy do celu. Są tu dwa budynki. Pierwszy z nich to wartownia i stacja transformatorowa, zapewne z węzłem łączności. Drugi to niewielkie koszary. Są tu nawet resztki drewnianych podłóg, zbrojownia, resztki sanitariatów, mniejsze pomieszczenia jak gabinet dowódcy czy kuchnia. Robimy sporo zdjęć.



 

Według mapy na zachód od drogi znajdują się stanowiska startowe rakiet i stanowisko radaru kierowania ogniem. Przedzieramy się przez powalone drzewa. Wreszcie są - obwałowania otaczające miejsca, gdzie kiedyś stały wyrzutnie rakiet. W niektórych wałach są niewielkie schrony, gdzie mogła skryć się obsługa.




 

Docieramy na miejsce centralnego radaru. Tu obwałowania są inne, po bokach wzmocnione betonem. Jednak porzucone i nieutrzymywane od lat miejsce zarósł las, dziś już na tyle wysoki, że w padającym śniegu ciężko już doszukać się układu samej bazy. Nie ma już dróg, można tylko dopatrzeć się w lesie ich dawnego przebiegu.

 

Wracamy do budynków koszarowych i ruszamy na wschód. Według zdjęć terenowych na południe rozciąga się kolejny ciekawy obszar, gdzie przed wojną były spore składy amunicji i bocznice kolejowe. Obecnie nie mamy czasu i ochoty tam już iść, ale jest to kolejny ciekawy temat do eksploracji. A jeszcze dalej jest cmentarz, gdzie spoczywają ofiary hitlerowskich egzekucji w Palmirach. Też już zostawiamy to na inną okazję.

Idziemy na wschód, w coraz silniej padającym śniegu. Robi się szarawo, mamy już powoli dość zimna i marszu. Kierujemy się na parking posiłkując się mapką w telefonie. Teren prowadzi wzdłuż zaśnieżonych bagien i przez całkiem pokaźne wydmy. Wreszcie docieramy do samochodu. Wycieczka była naprawdę udana, przeszliśmy 9,5 km.




Powrót do Warszawy jest bardzo wolny - drogi są totalnie zasypane, wszyscy jadą ostrożnie. W końcu zmęczeni i wychłodzeni docieramy do domu. Temperatura spada do -10 stopni i pada śnieg! Zima na całego. Wycieczka była ciekawa i pouczająca, zobaczyliśmy coś, o czego istnieniu pewnie mało kto z ludzi odwiedzających te tereny wie.


wtorek, 5 stycznia 2021

Wycieczka do Włocławka i Brudzeńskiego Parku Krajobrazowego

Sam początek roku 2021 jest mglisty i ponury. Jednak z racji, że pracowałem zarówno w Sylwestra jak i Nowy Rok, postanawiam wziąć wolny weekend i gdziekolwiek wyrwać się z Warszawy. Wszystko jest w zasadzie pozamykane, nic nie można oficjalnie i bez kombinowania wynająć. Wieczorem 1 stycznia wraz z Madzią ruszam na działkę moich Rodziców położoną ok. 20 km za Płockiem, na granicy województwa mazowieckiego i kujawsko-pomorskiego, na terenie Brudzeńskiego Parku Krajobrazowego. Z Rodzicami jest już Flo, więc będzie to rodzinne spotkanie, ale nie zamierzamy siedzieć w domu przez dwa dni. Docieramy wieczorem. Pandemia ograniczyła kontakty, więc miło się zobaczyć po sporej przerwie. Nasz plan na jutro to wycieczka do Włocławka, w którym jakoś nigdy nie byliśmy.

 

Ruszamy w trójkę około 9 rano. Jest mokro, mgliście i bardzo zimno. Jedziemy z początku lokalnymi szutrowymi drogami, ale wkrótce docieramy do asfaltu. Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do Dobrzynia nad Wisłą. Miasto niegdyś mające lokalne znaczenie, dziś po prostu zapadła dziura. Położone jest jednak bardzo malowniczo, na wysokiej skarpie. Zjeżdżamy nad samą Wisłę, a właściwie na jej rozlewisko pomiędzy Płockiem i Włocławkiem, czyli Zalew Włocławski. Jest to sztuczne jezioro, zresztą największe w Polsce pod względem powierzchni. A i wśród wszystkich polskich jezior zajmuje czwarte miejsce, większe są jedynie Śniardwy, Mamry i Łebsko. Nie jest jakieś oszałamiająco szerokie, ale długość wynosząca ponad 50 km robi swoje. Na jego północnym brzegu skarpa ma dobre 40-50 m wysokości i jest wprost imponująca. 

Ruszamy na niezbyt odległe Wzgórze Zamkowe. Czyżby tu stał w dawnych czasach zamek? Możliwe, choć nie mógł być duży, bo wzgórze jest wysokie, ale mało rozległe. Widok z niego jest zapewne ładny... teraz ciężko to stwierdzić z powodu mgły. Ku Wiśle obrywają się niemal pionowe klify, miejsce jest niewątpliwie malownicze. Robimy kilka zdjęć i pora wracać do samochodu. Jest zimno i nieprzyjemnie. 


 

Po kolejnych kilkunastu kilometrach jazdy docieramy do miejsca, gdzie zaczyna się Zalew Włocławski, czyli do zapory we Włocławku. W tym miejscu Zalew jest najszerszy, w tym miejscu też woda jest najwyżej spiętrzona. Elektrownia wodna ma 200 MW mocy. Są tu również dwa krzyże upamiętniające śmierć ks. Jerzego Popiełuszki - bo tu został zamordowany przez oprawców z SB. Znów robimy kilka zdjęć i krótki spacer. Pora jechać do samego miasta.


Przejeżdżamy przez zaporę i kierujemy się na obwodnicę, a potem do samego centrum. Docieramy do Placu Wolności, gdzie zostawiamy samochód. Ruszamy szerokim deptakiem w stronę Starego Rynku. Włocławska starówka robi jednak przygnębiające wrażenie. To właściwie nie jest żadna starówka, tylko po prostu stare centrum miasta. Są tu same zapuszczone i zdezelowane kamienice, jakieś rudery, rozpadające się ceglane ściany, ponure bramy i równie ponure ludzkie twarze, na których widać lata picia dużych ilości alkoholu. Przyznam że jestem niemile zaskoczony, bo jest tu aż nieprzyjemnie. Docieramy do Starego Rynku. Ten jest nieco ładniejszy, przynajmniej kamienice nie są aż tak zapuszczone. Robimy kilka zdjęć kościoła i docieramy nad samą Wisłę. Znów jest brzydko i odstraszająco. Znów jakieś rudery.


 

Idziemy w kierunku widocznej stąd katedry. Mijamy most nad Wisłą. Po chwili docieramy do katedry, a właściwie Bazyliki Katedralnej. To z pewnością jasny punkt wycieczki, bo kościół jest ładny, zadbany i wybijający się w panoramie miasta. Robimy kilka zdjęć, wchodzimy do środka, które też robi wrażenie.  

 

Mijamy park i idziemy jeszcze kawałek na zachód. To dawna dzielnica przemysłowa, są tu zarówno zdezelowane fabryki jak i całkiem nowe, prężnie działające. Kawałek dalej jest ulica która mnie szczególnie interesowała. Toruński zespół rockowy "Kobranocka" śpiewał o niej w jednym ze swoich największych i najbardziej rozpoznawalnych przebojów. To być może ten dom nad Wisłą, w którym znikała czarnooka dziewczyna. Pozwolę sobie zacytować tekst w całości.

"Znikałaś gdzieś w domu nad Wisłą
Pamiętam to tak dokładnie
Twoich czarnych oczu bliskość
Wciąż kocham Cię jak Irlandię

A Ty się temu nie dziwisz
Wiesz dobrze co byłoby dalej
Jakbyśmy byli szczęśliwi
Gdybym nie kochał Cię wcale

I przed szczęściem żywisz obawę
Z nadzieją, że mi ją skradniesz
Wlokę ten ból przez Włocławek
Kochając Cię jak Irlandię

A Ty się temu nie dziwisz
Wiesz dobrze co byłoby dalej
Jakbyśmy byli szczęśliwi
Gdybym nie kochał Cię wcale

Gdzieś na ulicy Fabrycznej
Spotkać nam się wypadnie
Lecz takie są widać wytyczne
By kochać Cię jak Irlandię

A Ty się temu nie dziwisz
Wiesz dobrze co byłoby dalej
Jakbyśmy byli szczęśliwi
Gdybym nie kochał Cię wcale

Czy mi to kiedyś wybaczysz
Działałem tak nieporadnie
Czy to dla Ciebie coś znaczy
Że kocham Cię jak Irlandię

A Ty się temu nie dziwisz
Wiesz dobrze co byłoby dalej
Jakbyśmy byli szczęśliwi
Gdybym nie kochał Cię wcale"

Ulica Fabryczna istnieje, choć nie ma na niej żadnej tabliczki. No cóż, robię zdjęcie dokumentacyjne. Wracamy przez pobliski park i znów przez centrum pełne ruder i odstraszających bram. Wreszcie docieramy do Placu Wolności. Jest tu coś co mi się podoba - pomnik żołnierzy polskich walczących na wszystkich frontach. Po prostu - apolityczny pomnik, który upamiętnia tych co ginęli za Polskę, niezależnie w której części świata ani w jakiej armii. 


Wsiadamy w samochód i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem postanawiamy jechać południową stroną zalewu i w Płocku przejechać na druga stronę Wisły. Droga jest ładna i malownicza, prowadząca przez duże kompleksy leśne Włocławsko-Gostynińskiego Parku Krajobrazowego. Po tej stronie brzeg Wisły jest niski, a droga momentami wiedzie niemal nad wodą. Zatrzymujemy się wreszcie w Nowym Duninowie. Jest tu port jachtowy, w którym teraz nie ma łódek, ale jest sporo wędkarzy. Jest tu również dawny i dość ciekawy neogotycki pałacyk. Robimy kilka zdjęć. 

 

Dalsza trasa to już przejechanie przez Płock i powrót na działkę rodziców. Brr... zmarzliśmy dość solidnie. Wycieczka wywołała u nas mieszane uczucia. Była ciekawa, ale sam Włocławek okazał się wyjątkowo mało atrakcyjny. A przecież to duże, ponad 100-tysięczne miasto, z dużymi i ważnymi zakładami przemysłowymi. Teoretycznie nie ma tu wielkiego bezrobocia ani biedy, gospodarczo rejon nie może narzekać. A jednak... miasto jest strasznie chaotyczne, a jego centrum potwornie zaniedbane. Szkoda, bo nie wykorzystuje swojego potencjału.


W niedzielę wycieczkę robię już tylko z Madzią. Chcemy zrobić dość intensywny spacer w północnej części Brudzeńskiego Parku Krajobrazowego, w okolicy działki Rodziców. Park obejmuje dolny odcinek rzeki Skrwy Prawobrzeżnej, aż do jej ujścia do Wisły. Rzeka meandruje w niezwykłym terenie - w wysoczyźnie Płockiej jest tu wyraźny "kanion" który wypełnia. Dość nietypowy widok jak na Mazowsze. W dodatku dopływy Skrwy też płyną w dość głębokich jarach i parowach, przypominających Wyżynę Lubelską i jej lessowe wąwozy.

Nasza wycieczka rozpoczyna się około 9 rano szybkim marszem na zachód, ale szybko skręcamy w las, kierując się na południe. Po około dwóch kilometrach docieramy do jaru rynny Karwosiecko-Cholewickiej. Teren wyraźnie się obniża, a my błotnistą miedzą schodzimy na samo jej dno. Tu płynie mała rzeczka, dopływ Skrwy. Musimy ją przekroczyć po kamieniach, bo brak tu mostka. Potem znów kierujemy się ku górze i po drugiej stronie jaru wychodzimy na wiejską szutrową drogę. Na polach kilkukrotnie widzimy sarny.



Kierujemy się na wschód, znów schodząc na dno rynny. Jest tu kilka gospodarstw agroturystycznych, aktualnie jednak pustych z powodu obostrzeń. Kawałek dalej zagłębiamy się w las idąc na azymut, aby cały czas nie trzymać się drogi. Chcemy dojść do jeziora Józefowo, lokalnego zbiornika wodnego. Rzeczka nad którą idziemy meandruje w dość znacznym obniżeniu terenu. Wysokie wydmy dookoła i sama rzeczka wyglądają ładnie i ciekawie. Robimy kilka zdjęć. 




 

Przedzieramy się w końcu przez spore chaszcze i docieramy do Józefowa. Maleńka osada, właściwie kolonia domów letniskowych. Za nimi - jedyne jezioro w rynnie, które posiada nazwę, zresztą taką samą jak osada. Schodzimy nad jego brzeg i okrążamy je, docierając w końcu na małą plażę, na której nie raz bywaliśmy, ale zawsze dochodząc normalną drogą.





Idziemy jeszcze dalej na wschód. Mijamy ziemny polodowcowy wał, na którym biegnie lokalna droga i schodzimy nad kolejne jezioro. Jest niemal równie duże, ale nie ma już nazwy. Również kierujemy się wzdłuż jego brzegu. W okolicy widać energiczną działalność bobrów. Sporo drzew jest poogryzanych, a wiele zupełnie ściętych. Są też otwory w gruncie i wejścia do żeremii. 




 

Rynna Karwosiecko-Cholewicka ciągnie się dalej na wschód i są w niej kolejne jeziorka, ale coraz mniejsze. Robimy zdjęcia jeszcze jednego i w końcu przedzieramy się przez niedawno ścięty las, gdzie teraz są młode sadzonki drzew. Sprawy nie ułatwiają liczne krzewy jeżyn. Wreszcie wychodzimy na szutrową drogę. Kierujemy się już na zachód, w stronę domu Rodziców. Powrót jest dość długi, bo droga nie prowadzi w lini prostej. Po godzinie wreszcie kończymy wycieczkę. Cała trasa to 10,5 km, ale biorąc pod uwagę przedzieranie się lasami - to całkiem spory spacer. Mimo wilgoci i chłodu - okazała się tez bardzo fajna i ciekawa, pogłębiając naszą wiedzę o okolicy, w której byliśmy przecież wielokrotnie.

Niestety na 16:30 muszę być dziś w pracy. O 13 ruszamy więc w drogę powrotną. Niespełna dwa dni poza Warszawą pozwoliły jednak oderwać się i nieco zresetować głowę. Szkoda tylko, że pogoda tak słabo dopisała. Jednak pierwszy wypad w 2021 roku mogę uznać za udany.