wtorek, 31 grudnia 2019

Podróżnicze i rowerowe podsumowanie roku 2019

Kończy się rok, pora więc na małe podsumowanie podróżniczych aktywności. Mogę powiedzieć, że był to na swój sposób rok powrotów. Po wielu latach przerwy wróciłem do kajakowej turystyki i choć wiele tego nie było, to wiem, że w nadchodzącym roku będzie sporo więcej. Jak co roku wracam w Tatry i choć wydawało mi się, że mam już lekki przesyt tych gór, to jednak niezmiennie mnie ciągną i cały czas odkrywam w nich nowe i ciekawe miejsca. Po raz kolejny też objechałem Tatry rowerem, w dodatku w ciągu jednego dnia. Zgodnie z tym co planowałem na koniec roku 2018 powróciłem na Islandię, powróciłem do fińskiej Karelii, na Nordkapp i do północnej Norwegii. Powróciłem też na Ukrainę, choć w tym kraju bywam co roku. Po raz pierwszy byłem za to na Białorusi i kraj ten bardzo mi się spodobał i wywarł raczej pozytywne wrażenie. Z pewnością tam kiedyś powrócę.




Sporo jeździłem na rowerze i choć zawsze były to jednodniowe wypady, to udało się zrobić trochę dłuższych wycieczek - kilkanaście powyżej 80 km i dwie ponad 200-kilometrowe. Zaznaczam, że były to po prostu wycieczki, a nie jakieś trasy treningowe. Łącznie rowerem pokonałem ponad 5500 km. Przebiegłem ok. 900 km, nieco mniej niż w innych latach, aczkolwiek już po raz czwarty zdobyłem tzw. Wielkiego Szlema Komandosa, za ukończenie pięciu wymagających wojskowych biegów.





Mapki pokazują tegoroczne trasy rowerowe przekraczające 80 km.

Na 2020 rok mam już rozległe plany podróżnicze i już teraz rezerwuję czas na te wypady. Chcę po raz kolejny wrócić na Islandię i po raz kolejny do Skandynawii. Jeśli wszystko pójdzie dobrze - wrócę również do Arktyki, na Spitsbergen. Choć mam lekki przesyt Czarnobylską Strefą Wykluczenia, to wcale nie wykluczam, że i tam wrócę po raz kolejny :) Mam nieco mgliste plany rowerowej wyprawy przez rumuńskie Karpaty, ale jak na razie są to raczej pomysły niż coś realnego. Chce zrobić kilka krótszych i dłuższych wypadów kajakowych, ale na razie nie wiem gdzie konkretnie. Kto zresztą wie co przyniesie życie? Z pewnością jednak nie spędzę tego roku na siedzeniu w domu i oglądaniu telewizji.

Rowerowe podsumowanie grudnia

Grudzień okazał się w tym roku wyjątkowo pogodny i wyjątkowo ciepły. Poza kilkoma dniami, gdy padał deszcz, warunki pozwalały na częste rowerowe wycieczki. Co prawda szybko zapada zmrok, ale przy jeździe w granicach miasta to nie jest największa przeszkoda.


Udało mi się pokonać w grudniu 660 km, co jest chyba moim rekordem jeśli chodzi o ten miesiąc. To w ogóle jeden z lepszych miesięcy w ciągu całego roku, jeśli chodzi o wynik liczony ilością przejechanych kilometrów. Nie było co prawda jakiś spektakularnych wycieczek, ale i tak jestem bardzo zadowolony.



Mapka tradycyjnie pokazuje wszystkie trasy dłuższe niż 30 km. Wyszło tego dość dużo, choć jak sam zauważam - często wracam w te same rejony, a innych właściwie nie odwiedzam. To chyba kwestia infrastruktury rowerowej, ruchu samochodów i po prostu przyjemności z jazdy w niektórych miejscach. Liczę, że w styczniu nie przyjdą jakieś wielkie śnieżyce i że nadal będę mógł sporo przemieszać się rowerem.

czwartek, 26 grudnia 2019

Rowerowe Święta Bożego Narodzenia


Tegoroczne święta spędzam sam w domu. Miałem je spędzić w pracy, więc nie planowałem żadnego rodzinnego wyjazdu. Tymczasem praca "spadła" a ja nagle dysponuję dwoma wolnymi dniami. Co tu robić by się nie zanudzić? Pogoda jest taka sobie, ale na szczęście przestało padać. I tak jak na grudzień jest wyjątkowo ciepło, do dzisiejszego dnia ani razu w Warszawie nie padał jeszcze śnieg.

Z braku sensownych alternatyw postanawiam zrobić sobie średnią wycieczkę rowerową. Ogranicza mnie głównie krótki dzień, bo nie przepadam za jazdą po ciemku poza miastem. Temperatura wynosząca kilka stopni powyżej zera jest na tyle komfortowa, że można spędzić na siodełku niemal tyle samo czasu co latem. Oby tylko nie zaczęło padać.

Pierwszego dnia świąt wsiadam na rower szosowy i ruszam na południe. Planuję dotrzeć do zamku w Czersku, zjechać nad samą Wisłę i pojechać jeszcze dalej na południe, a potem odbić w stronę Warki. W sumie czemu by nie zrobić 100-120 km? Przynajmniej czas minie przyjemnie. Mijam Powsin i Konstancin. Na szczęście ruch samochodowy jest symboliczny. To w końcu świąteczne przedpołudnie. Skręcam w boczną drogę wiodącą w kierunku Gassów. Mijam miejscowość Cieciszew. Jest cudownie pusto, a na jakość asfaltu na tym odcinku nie można narzekać.



Dalej droga prowadzi wzdłuż wiślanego wału. Tu już asfalt jest nieco gorszy, ale i tam można jechać szybko i przyjemnie. Wreszcie przejeżdżam pod wiaduktem lini kolejowej i kawałek dalej zaczynam stromy podjazd pod wysoką w tym miejscu wiślaną skarpę. Podjazd jest dość krótki, ale całkiem wymagający. Po chwili jestem na uliczkach Góry Kalwarii.



Mijam bokiem centrum miasteczka, mijam dawną jednostkę wojskową i koszary, które obecnie przerobiono na hotel. Na moment zatrzymuję się przy pomniku - czołgu T-34.



Zastanawia mnie niewielki ruch. Góra Kalwaria zawsze kojarzyła się z jednym - z ogromnymi korkami. Są święta, fakt, ale i tak ruchu właściwie nie ma. Gdy mijam rondo gdzie krzyżują się drogi nr 79 i nr 50 wszystko staje się jasne. Otwarto obwodnicę miasta! Dla jego mieszkańców to prawdziwa ulga, ale podobnie jak dla kierowców. Poniżej skarpy widzę dwupasmówkę, którą teraz dojeżdża się do mostu. Kawałek dalej jest węzeł drogowy. Mijam go i na rondzie skręcam w kierunku niezbyt odległego Czerska. Jest tu zamek Książąt Mazowieckich, chcę podjechać do niego i zrobić mu kilka zdjęć. Jestem już blisko, gdy nagle czuję, że chyba coś jest nie w porządku z tylnym kołem. Zatrzymuję się, dotykam... a niech to! Kapeć! Mam ze sobą zapasową dętkę, ale bardzo nie lubię takich niespodzianek. Dętka jest tylko jedna, więc pozbywam się awaryjnego zapasu będąc 35 km od domu. Zazwyczaj wożę dwie, ale dziś tej drugiej nie zabrałem.

Naprawę przeprowadzam na skwerku w pobliżu zamku. Są tu ławeczki, więc unikam kładzenia roweru gdzieś w błocie. Ale i tak wymiana dętki wiąże się z całkowitym ubrudzeniem sobie rąk - w końcu mamy grudzień i cały rower jest brudny, a koła w szczególności. Wyjąwszy starą dętkę pompuje ją by wykryć gdzie jest dziurka. No jest, wygląda na przebicie od jakiegoś szpikulca. Przykładam ją do obręczy, sprawdzam dokładnie oponę. Gdy miesiąc temu złapałem kapcia, to nie sprawdziłem opony... w efekcie kolejnego kapcia złapałem kilometr dalej, bo w oponie nadal tkwiła przyczyna - maleńki drucik. Tym razem nie mogę sobie na to pozwolić, jestem za daleko od domu. Oglądam oponę, dokładnie ją sprawdzam. Nic nie ma. Pewnie przeszło na wylot i zostało w środku dętki. Zakładam nową, pompuję. Ręczna pompka nie pozwala na uzyskanie prawidłowego ciśnienia ok. 8 barów. Pompuję ile da radę, opona jest względnie twarda, ale wiem z doświadczenia, że jest tam połowa tego co jest optymalne. Dojechać do domu się da, ale trzeba jechać delikatnie. To automatycznie ogranicza moją wycieczkę. Pozostaje mi tylko powrót, bo dalsze oddalanie się byłoby zbyt ryzykowne. Podjeżdżam jeszcze pod sam zamek, robię mu kilka zdjęć. Pora wracać.




Mijam znów zabudowania Góry Kalwarii. Co jakiś czas zatrzymuję się sprawdzając tylne koło. Jest ok, więc już bez zatrzymywań, ale jednak delikatnie i powoli jadę z powrotem wzdłuż Wisły. W okolicy Słomczyna postanawiam jednak urozmaicić nudny powrót. Podjeżdżam tu na wiślaną skarpę i jadę poboczem drogi nr 79. Ruchu nie ma, więc jest to jakieś urozmaicenie. Gdy docieram do Konstancina kieruję się w lewo, w stronę Piaseczna. Mijam od południa Las Kabacki, dojeżdżam do ulicy Puławskiej. Tu jest już wygodna ścieżka rowerowa, którą docieram na Ursynów. Wkrótce jestem w domu. Tu podłączam dużą stacjonarną pompkę z manometrem - rzeczywiście było 4,5 bara. Kilkoma ruchami dobijam do właściwego ciśnienia. Szkoda, że nieprzewidziana awaria przerwała mi fajną wycieczkę, ale tak czy siak cała trasa to 67 km. Nie mam w sumie co narzekać.



Drugiego dnia świąt postanawiam dla odmiany wziąć rower górski, który wykorzystuję praktycznie wyłącznie jako "terenowy". W prawdziwych górach byłem nim tylko raz, ale jego budowa i opony dobrze sprawdzają się w podwarszawskich lasach. Planuję obrać kierunek przeciwny do wczorajszego i dotrzeć do Puszczy Kampinoskiej, gdzie miejsc do terenowej jazdy jest przeogromna ilość.

Ruszam około południa. Niestety pogoda jest nieco gorsza od wczorajszej. Wieje dość mocno z północy, więc zmuszony jestem jechać pod wiatr. W dodatku zaczyna mżyć. Mam nadzieję, że nie zmieni się to w regularny deszcz. Docieram w okolice Terminalu Cargo na Okęciu. Tu zauważam stojącego na płycie postojowej czterosilnikowego Airbusa A340. Samoloty takie coraz częściej goszczą na Okęciu, a ten akurat stoi tak blisko płotu, że grzech nie podjechać i nie zrobić mu zdjęcia. Co prawda teren do płotu lotniska to grząskie błocko, ale udaje mi się je bezproblemowo pokonać. Z bliska samolot robi duże wrażenie.




Wracam do cywilizowanej drogi i ruszam na północ. Nie dość że wieje, to zaczyna też padać. No nic, nie jest to jakiś intensywny deszcz, ale i tak po krótkim czasie jestem cały mokry. Jadę przez Ochotę, park Szczęśliwicki, mijam Dworzec Zachodni i Koło. W końcu jestem na Bemowie. Trochę mam dość tego deszczu, zaczyna mi się robić zimno.

Na Chomiczówce na szczęście deszcz nieco ustaje. Jestem już zresztą zbyt blisko celu, by jakiś deszcz mi przeszkodził. Jeszcze kilka kilometrów jazdy, mijam Cmentarz Północny i docieram do lasu. To początek Kampinoskiego Parku Narodowego.



Skręcam w leśną drogę w pobliżu polany Opaleń. Kieruje się na zachód i północny-zachód. Poza głównymi i dobrze ubitymi drogami, Puszcza Kampinoska słynie z niesamowitych piasków. To w końcu obszar wielkich śródlądowych wydm. A teraz piach jest mokry, oblepia opony i zgrzyta w napędzie roweru. No ale co robić?



Objeżdżam Uroczysko Łuże. To obszar bagienny, gdzie stoją kikuty obumarłych drzew. Robię kilka zdjęć. Piach nadal zgrzyta w łańcuchu i zębatkach, aż mnie boli jak tego słucham.



Za bagnem zaczyna się długa, wysoka wydma. To tzw. Łużowa Góra. Ma względną wysokość dobrych 20 metrów. W tej okolicy jak pamiętam znajdował się bardzo ciekawy i tajemniczy obiekt, więc postanawiam go odszukać. Objeżdżam od wschodu wydmę, wreszcie trafiam na umocnioną betonem drogę - pamięć mnie nie myliła.



Skąd w lasach Puszczy Kampinoskiej taka droga? Taką drogą mogą jeździć ciężkie pojazdy, ale jednocześnie z powietrza jest mało widoczna, bo w otworach betonu rośnie trawa. W okolicy znajduje się podziemny kompleks wojskowy, od wielu lat opuszczony. Była to tzw. Atomowa Kwatera Dowodzenia PRL - stanowisko dowodzenia dla najwyższych władz na wypadek wojny jądrowej. Ulokowana blisko Warszawy, ale niezbyt oczywista. Od miasta oddziela ją Łużowa Góra - zapewne miało to znaczenie w przypadku ataku jądrowego na miasto - wydma w jakiś sposób osłaniała przed falą uderzeniową. Obiekt miał wielką podziemną halę-hangar na pojazdy, budynek koszarowy przypominający szkołę i właściwe stanowisko dowodzenia na wypadek ataku jądrowego, do którego schodziło się kilka pięter poniżej poziomu gruntu. Była tam sala dowodzenia. Byłem tu kilkukrotnie, ale obiekt od zawsze był zdewastowany i rozkradziony, a sama sala dowodzenia nosiła ślady pożaru. Oczywiście nie prowadził tu żaden szlak, były wręcz zakazy wstępu w drogi w tym rejonie, ale oczywiście ciekawscy tu docierali.

Gdy skręcam w kierunku obiektu już z daleka widzę ludzi. Dziwne, zazwyczaj nie było tu nikogo. Gdy docieram bliżej... okazuje się, że z obiektu niewiele pozostało. Zniknął budynek koszarowy, zniknął budynek gdzie schodziło się pod ziemię do sali dowodzenia. A wielki hangar został... zamknięty bramą. Cały teren zniwelowano i jak mogę się przekonać - stworzono tu ścieżkę edukacyjną dla turystów. Wielka szkoda, że nie udostepniono tego unikalnego obiektu tylko go zniszczono.



Jak głoszą tabliczki w hangarze teraz zimują nietoperze. Inna tabliczka mówi o rekultywacji powojskowego terenu. A jeszcze inna, że znajdowało się tu... zapasowe dowództwo Układu Warszawskiego. No tu już autorzy tabliczek odrobinę przesadzili. Podziemny bunkier dowodzenia był niewielki, mogło tam wejść góra kilkadziesiąt osób. A Układ Warszawski zrzeszający osiem państw, w tym ZSRR, z pewnością miał liczniejsze dowództwo :) Poza tym sztab Układu Warszawskiego i większość struktur dowodzenia mieściły się w Moskwie, więc skąd pomysł że zapasowe dowództwo miało mieścić się w niewielkim bunkrze w podwarszawskich lasach? To było podziemne stanowisko dowodzenia, jakich zresztą w Polsce było kilka (np. okolice Szumiradu pod Opolem czy Chocianowa pod Legnicą, gdzie podziemne bunkry były o wiele większe). Jego położenie w pobliżu Warszawy zapewniało przetrwanie uderzenia jądrowego na samo miasto najwyższym władzom państwa, ale nic więcej. Ponadto obiekt nie był nigdy ukończony i normalnie nie funkcjonował. Trudno więc mówić o "zapasowym dowództwie Układu Warszawskiego".





Objeżdżam teren od północy. Tu jest już co niemiara piachu, jedzie się ciężko, wszystko zgrzyta. Docieram z drugiej strony do schodków, którymi prowadzi dalej ścieżka edukacyjna od byłej już Atomowej Kwatery Dowodzenia. Zaraz obok jest kilka miejsc, gdzie w okresie okupacji Niemcy dokonywali egzekucji mieszkańców Warszawy. Krzyże i tabliczki przypominają o tych tragicznych wydarzeniach.



Kieruję się znów na północ, wjeżdżam z trudem na jakąś piaszczystą wydmę. Teraz w dół, wąską ścieżką, która nie jest na szczęście piaszczysta, ale dla odmiany jest podmokła. Przecinam chyba jakieś bagno. Powoli robi się szaro, pora kierować się w stronę cywilizacji.



Po minięciu bagna znów zaczynają się wydmy, ale też zaczyna się nieco lepsza droga. Wiedzie skrajem lasu, a z oddali słychać już ruch samochodów na drodze nr 7. Mijam jakiś zagubiony w lesie domek. Kto tu mieszka? Niby blisko Łomianek, ale jednocześnie strasznie dziko. Jeszcze dłuższa chwila jazdy i wyjeżdżam w Kiełpinie na lokalną drogę, równoległą do "siódemki".



Zaczyna się powoli ściemniać, ruszam więc w kierunku domu. Skręcam do Łomianek, docieram nad Wisłę w okolicy słupów lini wysokiego napięcia. Zaczyna się tu Las Młociński, gdzie są już ładne i ubite drogi. Skręcam jeszcze nas samą Wisłę, gdzie dokładnie na 525 kilometrze rzeki jest przystań Młociny. Teraz zupełnie pusta. Szybkie zdjęcie i kieruję się dalej na południe.



Dalsza trasa jest już bez historii. To rowerowa "autostrada" prowadząca wzdłuż Wisły. Mijam kolejne mosty, Stare Miasto, Stadion Narodowy. Potem Czerniaków, Sadybę, Wilanów, gdzie musi być jakieś wydarzenie, bo wszędzie jest pełno samochodów i spory korek. Potem wreszcie Powsin, Kabaty i jestem pod domem.



Cała trasa to 80 km. Dawno już w grudniu nie robiłem takiego dystansu, szczególnie biorąc pod uwagę ze to rower górski i że spory kawałek jeździłem po kampinoskich piachach. Zazwyczaj o tej porze roku był śnieg i mróz, co skutecznie ograniczało dłuższe trasy. Ale tym razem się udało przejechać całkiem spory kawałek. Wycieczka była udana, choć pogoda była gorsza niż wczoraj.


 

Mapka pokazuje obie trasy. Przerwaną przedwcześnie z pierwszego dnia i całkiem udaną z drugiego dnia świąt. Razem wyszło prawie 150 km, mogę więc uznać, że tegoroczne święta spędziłem dość aktywnie :)

A na koniec wrzucam dla porównania kilka moich zdjęć Atomowej Kwatery Dowodzenia z 2015 roku. Obiekt był zdewastowany, ale istniał. Podejrzewam że podziemnych bunkrów nie zniszczono, tylko po prostu zasypano wejścia do nich, ale nadal tam są. Gdyby udało się wejść do zamkniętej obecnie hali, to istnieje tam korytarz, którym można dotrzeć do bunkra...



















sobota, 30 listopada 2019

XVI Maraton Komandosa w Lublińcu

Koniec listopada od kilku lat kojarzy mi się ze startem w trudnym i wymagającym biegu, czyli w Maratonie Komandosa. Bieg jest rozgrywany w Lublińcu, a organizują go Wojskowy Klub Biegacza "Meta" i Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. To dla mnie już piąty start w tych zawodach.

Wymagający maratoński dystans to jedno, ale tu dochodzi szereg innych utrudnień. Na trasie nie ma żadnych punktów odżywczych znanych z miejskich maratonów, niemal całość trasy to leśne ścieżki i żwirowe lub piaszczyste drogi. Największym wyzwaniem jest jednak konieczność biegu w pełnym umundurowaniu polowym, wysokich na minimum 8 cali wojskowych butach i z plecakiem ważącym minimum 10 kg. Przy czym jest to minimalny ciężar, ale prawie zawsze zawodnicy mają na sobie więcej - trzeba mieć zapas płynów na tak ciężką trasę. Tradycyjnie są to dwie pętle po 21 km, a na półmetku, będącego zarazem metą można sobie coś własnego zostawić przed biegiem - jakieś żele, batoniki, kanapki, wodę itp.

Bieg jest kierowany głównie do służb mundurowych, ale wystartować może każdy, o ile będzie przestrzegał regulaminu co do stroju i obciążenia. Większość biegnących to jednak żołnierze, policjanci, strażacy, strażnicy miejscy i więzienni. Niewielki procent startujących stanowią też kobiety, dla których bieg jest jeszcze bardziej wymagający niż dla mężczyzn - wszak mimo mniejszej siły fizycznej, muszą nieść tak samo duże obciążenie, nie ma tu żadnej taryfy ulgowej.

Trasę w zeszłym roku zmieniono i jak dla mnie nieco utrudniono. Poprzednia miała znacznie więcej odcinków twardo ubitych i asfaltowych. O ile na tej poprzedniej mój rekord wynosi 5 h 47 min. to na nowej uzyskałem zaledwie 6 h 13 min. Liczę jednak, że tym razem uzyskam czas lepszy niż 6 h, a ideałem byłoby pobicie własnego rekordu. Kluczem do sukcesu jest tu umiejętne rozłożenie sił, tak by nie przeszarżować na początku. Łatwo się podpalić i pobiec tak jak większość, czyli zbyt dużym tempem jak na taką trasę.

W piątkowe popołudnie ruszam do Lublińca. Z Warszawy to 250 km jazdy, jednak trasa się dłuży, bo od Piotrkowa do Częstochowy trwa budowa drogi ekspresowej. Dawna "gierkówka" jest rozkopana i rozdłubana, nie da się jechać ani szybko ani płynnie. Na szczęście dziś mam tylko dotrzeć na miejsce i odebrać swój pakiet startowy. W Lublińcu jestem kilka minut po 18, biuro zawodów dopiero zaczęło działać. Zawody nie są w samym mieście, tylko w Kokotku - odległej części Lublińca położonej w lasach. Odbieram swój pakiet i wracam do centrum, gdzie mam zarezerwowany nocleg. Idę jeszcze na mały spacer, by rozruszać się po podróży i coś zjeść.





Dzisiejszy wieczór jest wyjątkowo ciepły, liczę jednak na to, że do rana temperatura spadnie. Optymalnie by było około zera lub nawet minimalny mróz. Nie daj Boże by było kilkanaście stopni... wtedy bieg będzie mordęgą.

Wstaję o 7 rano, przebieram się w mundur i ruszam do Kokotka. Jest już sporo ludzi, a zawodników ciągle przybywa. W tegorocznej edycji startuje ok. 500 zawodników, ale bywały lata, że było ich jeszcze więcej. Leśny parking zapełnia się całkowicie. Idę do strefy ważenia plecaków. Wraz z bukłakiem z wodą będę miał na plecach ponad 12 kg. Po zważeniu, plecaki są odkładane do specjalnej strefy.



O 8:45 pada hasło do pobrania plecaków. Kilkaset osób zakłada swoje obciążniki i rusza na odległą o dobre 500 metrów polanę, skąd tradycyjnie zaczyna się bieg. Zebranie się wszystkich trwa dłuższą chwilę.


Kilka minut po godzinie 9 są już wszyscy. Ostatnie słowa od organizatorów, odliczanie i start! Mundurowy tłum rusza przed siebie. Oczywiście startują tu znakomici biegacze, którzy od razu mocno wyrywają do przodu. Jednak większość zawodników biegnie raczej spokojnie. Tu nie ma co cisnąć zbyt mocno. Trasa jest długa, ciężka, a bieg w tak specyficznym stroju pozbawia sił o wiele skuteczniej niż bieg w stroju sportowym. Najgorszy jest jednak plecak, który jest głównym "spowalniaczem". Po kilku kilometrach jeszcze się go nie odczuwa, ale kryzys przychodzi zazwyczaj dopiero na drugiej pętli.



Zróżnicowana trasa prowadzi przez piękne lasy. Momentami wychodzi słońce, co sprawia, że jest bardzo przyjemnie, ale wzmaga moje obawy o to, czy temperatura nie podniesie się za mocno. Jak na razie jest jednak chłodno, momentami wieje dość silny wiatr. Biegniemy groblą nad jeziorem, potem piaszczystymi drogami. Takie podłoże samo w sobie nie jest zbyt miłe do biegania, a co dopiero w takim stroju. Tempo jakie utrzymuję nie jest wysokie, ale jeśli utrzymam je go końca, to bieg skończę w 5 h 30 min.




Wybiegamy na żwirową drogę, mijamy zabudowania i znów zagłębiamy się w las. Stawka rozciąga się coraz mocniej. Zaczyna się wilgotna łąka, ale za nią jest znów twarda, choć żwirowa droga. Pamiętam z zeszłego roku, że był tu naprawdę długi, niekończący się prosty odcinek.



W końcu skręcam w prawo. Jeszcze jakiś kilometr prosto, by skręcić w lewo i potem znowu w lewo. W efekcie trasa zawraca niemal w miejsce gdzie było się pół godziny wcześniej.



Jeszcze jeden długi odcinek. Do półmetka jeszcze kilka kilometrów. Docieramy do szosy i zawracamy w stronę jeziora Posmyk. Tu jest kawałek po starej i zniszczonej asfaltowej drodze. Wreszcie jezioro, kawałek miękką szutrówką i półmetek. 2 h 45 min. za mną. Na półmetku tracę 3 minuty - tyle zajmuje mi uzupełnienie wody w bukłaku, chwila oddechu i uzupełnienie zapasu żeli na dalszą trasę. Pora ruszać.

Druga pętla zawsze jest o wiele cięższa. Jak by nie rozkładać sił i nie oszczędzać się na pierwszej połówce, to i tak będziemy silnie zmęczeni już na starcie drugiej. Wszyscy powtarzają, że pierwsze okrążenie biegnie się nogami, a drugie głową. Mogę to potwierdzić w stu procentach. Ruszam na drugie okrążenie starając się utrzymać dotychczasowe tempo. Sporo osób już tu idzie. Biegnę cały czas, ale czuje przez skórę, że nie da rady wytrzymać w ten sposób do końca.

Moje tempo zaczyna spadać, choć robię wszystko by tak się nie stało. Doświadczenie podpowiada mi, że najgorsze mogą być skurcze, które miałem jak dotąd na każdej edycji. Rozciąganie takiego skurczu to strata czasu, sił, ale przede wszystkim mnóstwo bólu, który nie pomaga skończyć wyścigu z uśmiechem. Lepiej po prostu do tego nie dopuścić. Na 30 kilometrze trasy czuję, że biegnę już na granicy skurczu, więc przechodzę w szybki marsz.

Po kilkuset metrach znów przechodzę w lekki bieg, ale zauważam, że moje tempo nie jest wiele szybsze niż szybko maszerujących, za to kosztuje mnie więcej sił. Idę więc szybkim krokiem, pozwalając sobie na moment wytchnienia. Znów podmokła łąka i znów długie, leśne odcinki twardej, żwirowej drogi.



Już 39 kilometr. Już wiem, że nie pobiję swojego rekordu. Trudno, postaram się choć zejść poniżej 6 godzin. Zaczynam znów biec, a właściwie truchtać. Teraz idzie mi o wiele lepiej, przebiegam ponad kilometr, ale teren robi się lekko pofalowany. Pod górkę nie daję rady biec rozsądnym tempem, więc znów przechodzę w marsz. I znów w bieg. Jeszcze kilometr. Cholera, aby złamać 6 godzin musiałbym teraz do mety utrzymać tak duże tempo jak na początku trasy. Nie dam rady. Staram się przyspieszyć, ale już nie jestem w stanie. Truchtam.

W końcu asfalt, ostatnie bardzo strome podbiegnięcie tuż przed metą. I wreszcie koniec. Medal, uścisk ręki. Obowiązkowe ważenie plecaka. 11,7 kg, część wody została mi w bukłaku. Mój czas to 6:03:40. Jest lepszy o 10 minut od zeszłorocznego, ale jednocześnie o wiele gorszy od najlepszego. Nie mogę być szczególnie zadowolony. Nowa trasa mi jakoś nie leży, jest wolniejsza i trudniejsza od poprzedniej. Jestem zły, że nie zmieściłem się poniżej 6 godzin, bo było to jak najbardziej wykonalne, gdyby rozsądniej rozkładać siły. Z drugiej strony biegam dla siebie, dla przyjemności i kilka minut nie ma znaczenia. Mój czas daje mi 292 miejsce na niemal 450 startujących.



Po krótkim odpoczynku ruszam do stołówki na obiad. Jest doskonały, choć na dużym zmęczeniu ciężko mi to wszystko zjeść. Odbieram jeszcze nagrodę za tzw. Szlema Komandosa - otrzymują ją ci, którzy ukończyli Bieg o Nóż, Ćwierćmaraton, Półmaraton, Maraton i Setkę Komandosa. Najcięższa była oczywiście Setka, ale i Maraton jest biegiem niezwykle wymagającym. Wszystkie te biegi to razem 185 km w wojskowym stroju. To mój czwarty Szlem.



Robi się coraz zimniej, a ja nadal jestem w mokrym mundurze. Szczękając zębami wracam do samochodu. Przebieram się i pakuję. Teraz powrót do domu. I dopiero teraz wychodzi całe zmęczenie. Zaczynają mnie łapać skurcze w jakieś dziwne mięśnie - a to gdzieś w dłoni, a to gdzieś w klatce piersiowej. Często tak mam po tego typu biegach.

Wracam do Warszawy inną drogą, przez Olesno i Wieluń. Nigdy tędy nie jeździłem, ale droga okazuje się pusta i bardzo ładna, choć nieco dłuższa. Przynajmniej nie denerwuję się stojąc w korkach.

To ostatni bieg jaki planowałem na ten rok, mogę sobie teraz nieco odpuścić dłuższe treningi biegowe i nieco zwiększyć ilość jazdy rowerem. Czy w kolejnym roku znów podejmę rywalizację w całym Szlemie Komandosa? Zapewne tak, bo bardzo lubię ten cykl i atmosferę tych biegów.

Wśród mężczyzn triumfował niezawodny sierżant Artur Pelo z Lęborka z czasem 3:07:57. To biegająca maszyna, absolutny dominator nie tylko tego biegu, ale również całego Szlema. Jego największy konkurent, kapitan Piotr Szpigiel z Braniewa, który jest rekordzistą trasy i kilkukrotnie wygrywał z Arturem, tym razem w ogóle nie ukończył biegu, mimo że na półmetku był drugi. Jestem zaskoczony, bo byłem przekonany, że miedzy tymi dwoma zawodnikami będzie walka do samego końca. Prawdopodobnie dopadła go jakaś kontuzja.

Wśród kobiet wygrała Patrycja Bereznowska z czasem 4:21:25. To również biegająca maszyna - mistrzyni świata w biegach 24-godzinnych i rekordzistka trasy w Spartathlonie, który jest ultramaratonem na dystansie... 246 km. Dla niej Maraton Komandosa to bułka z masłem ;) Jednak dla mnie na szczególny szacunek zasługują wszystkie kobiety, które po prostu kończą ten niełatwy przecież bieg. Dla każdego jest to próba charakteru, ale dla kobiet w szczególności. Przecież nie mają tu żadnej taryfy ulgowej.