niedziela, 30 sierpnia 2015

Tatry i pustynia Błędowska sierpień 2015

Ostatnie trzy dni spędziliśmy na rodzinnym wyjeździe w Tatry. Już dawno straciłem rachubę ile razy wędrowałem po tych górach. Pewien jestem że ilość moich wizyt w Tatrach trwających dwa dni i dłużej przekroczyła już dawno setkę. A przecież co najmniej połowa z tej setki, to wyjazdy co najmniej tygodniowe. Z pewnością więc na tatrzańskich szlakach spędziłem już w sumie ponad rok.

Sierpień w tym roku jest niezwykle upalny, temperatury sięgają 35 stopni! Dawno już nie było aż tak gorącego lata. Dojeżdżamy do Zakopanego już pod wieczór, ale wcale nie robi się chłodniej. Jutro wybieramy się na Krywań.

Pobudka o godzinie 5:30 rano. Trzeba przecież dojechać spory kawał drogi, co zajmie trochę czasu. Madzia i Flo jedza jakies sniadanie, ale w samochodzie prawie z miejsca zasypiają. Jadę przez Łysą Polanę, Zdziar, Tatrzańską Łomnicę, Smokowce i Szczyrbskie Jezioro. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów dalej, do parkingu "Tri Studnicky". Kiedyś były tu piękne lasy, teraz, po huraganie z 2004 roku są kikuty drzew. Pozytywne skutki Kalamity są takie, że odsłoniły się widoki na Tatry. A z tego miejsca bardzo ładnie prezentuje się cel dzisiejszej wycieczki - Krywań. To narodowa góra Słowacji, ma strzelistą i piękną sylwetkę, a wysokość - 2495 m n.p.m. powoduje że zaraz po Rysach jest to drugi co do wysokości szczyt dostępny szlakiem turystycznym.



Na parkingu jest już kilka samochodów, płacimy za postój i ruszamy w... dół :) Tak jest, najpierw trzeba pójść jeszcze kawałek szosą, do początku szlaku, a szosa wiedzie w dół. Sam szlak jakiś ultra ciekawy nie jest - to po prostu mozolne, ale w sumie łagodne podejście. Trudności nie ma absolutnie żadnych. Umówiliśmy się z Flo, że owszem, mamy nosidło, ale ma już 5 lat, więc musi większość trasy pokonać sama, a nie u mnie na plecach. Niosę ją kawałek, ale upał i słońce przed którym nie ma się jak schować wkrótce dają o sobie znać.



Przekonuje Flo że nadszedł już czas na samodzielny marsz. O dziwo idzie całkiem sprawnie i bez żadnych problemów, wręcz trzeba ją gonić. Zabieram od Madzi plecak wypełniony naszym ekwipunkiem, a oddaje jej puste nosidło.

Wyżej szlak wiedzie długimi zakosami przez kosówkę. Co i rusz podjadamy jagody i maliny, których rośnie tu pełno. W końcu przerywam ta beztroskę, stwierdzając że takim tempem to nigdzie nie dojdziemy. Ruszamy raźniej. Całkiem niedaleko dość nietypowe zjawisko - dziewczyna, która idzie boso! No cóż, widać że wie co robi i robi to celowo. Ciężko nam jednak wyobrazić sobie wielogodzinny marsz bez obuwia...

Flo nieco zwalnia, więc umawiamy się, że kawałek poniosę ją w nosidle, do połączenia szlaków w Wielkim Żlebie Krywańskim. Wyżej i tak zaczynają się skały, co dla dziecka stanowi doskonały plac zabaw i nie trzeba jej przekonywać by szła sama. Jeszcze daleko do szczytu, który jest stąd doskonale widoczny. Jednak byliśmy już dwa razy na Krywaniu i wiemy, że to tylko takie wrażenie.


W samym Żlebie zazwyczaj sączy się gdzieś między kamieniami strużka wody. Dobrze, bo nasze zapasy już zużyliśmy - ten upał naprawdę wymaga częstszego picia. Okazuje się, że w tym roku, przez ogólną suszę - to ostatnie źródło wody na szlaku owszem jest, ale to dosłownie kapiące krople. No cóż, wodę jednak trzeba uzupełnić. Napełnienie butelki trwa dobre kilka minut, ale w końcu się udaje. Dalej Flo idzie już na własnych nogach. Zaczyna się skaliste podejście na grzbiet Małego Krywania. Skały te wymagają nieco ekwilibrystyki nawet u osób dorosłych, a dla dziecka to niemal wspinaczka. Flo radzi sobie doskonale, choć cały czas ją asekurujemy. Na głowie ma rowerowy kask - nie daje oczywiście takiej ochrony jak wspinaczkowy, ale z drugiej strony chodzi o zapas bezpieczeństwa. Ciężko pewnie też w ogóle dostać wspinaczkowe kaski w dziecięcych rozmiarach. Rowerowy lepszy niż żaden.

Po dłuższej chwili skałki się kończą i zaczyna się kamienna ścieżka. Z grani otwiera się widok na Tatry Wysokie. Do szczytu już w sumie niedaleko, poza tym tam już nie ma jakoś szczególnie wyznaczonego szlaku. Idzie się po prostu po granitowych skałach jak najwygodniej i najbezpieczniej. Wymaga to momentami użycia rąk, ale Flo doskonale sobie daje radę. Jeszcze kilka metrów i... szczyt!



Widok powala. Na północną stronę Krywań obrywa się niemal pionowymi ścianami, a dno doliny Hilińskiej leży 1500 metrów niżej co stanowi największą w Tatrach względną różnicę poziomów. Wyniosłość góry i położenie na samym skraju Tatr Wysokich powoduje że jest to genialny punkt widokowy. Jakby nie patrzeć jesteśmy zaledwie 8 metrów niżej niż ma wierzchołek Rysów. Flo zdobyła tak wysoki szczyt na własnych nogach, bez żadnego problemu radząc sobie ze skalnymi trudnościami.


Jemy coś, odpoczywamy, kontemplujemy widoki. Pora jednak ruszać w dół.


W dół idziemy rozważnie, dokładnie asekurując Flo, ale asekuracja jest rzeczywiście tylko asekuracją, bo Flo radzi sobie sama doskonale.


Po dłuższym czasie docieramy do Wielkiego Żlebu i połączenia szlaków. Tu już stwierdza że jest zmęczona i chce dalej podróżować w nosidle. Ruszamy w dół, ale Madzia jakoś zwolniła, wlecze się noga za nogą. Wielogodzinne wystawienie na palące słońce daje o sobie znać, ma się już wszystkiego dość. Pijemy resztkę wody, nieco nabieramy z kapiącego źródła. Flo zasypia w nosidle, co nieco przeszkadza. Gdy nie śpi, to siedzi prosto i stabilnie, ale teraz jej ręce i nogi wiszą bezwładnie i nosidło ciągle buja mi się na plecach. Ale jestem przyzwyczajony, niejedną trasę w górach tak przeszliśmy. Martwi mnie zmęczenie Madzi, która już wyraźnie zwolniła i nie jest w stanie przyspieszyć. Mamy jeszcze naprawdę kawał drogi w dół, a słońce już powoli chyli się ku zachodowi. Po jakimś czasie Flo się budzi, więc wyciągam ją z nosidła, mówiąc że musi iść sama. Znów oddaję Madzi puste i lekkie nosidło, a biorę od niej ciężki plecak. Teraz tempo przyspiesza, ale niewiele. Już coraz bliżej, docieramy do pozostałości po górnej granicy lasu. Noga za nogą, niemal ciągle mobilizując Madzię do wysiłku, docieramy w końcu do leśniczówki w Trzech Źródłach. Jest już zmrok, ale teraz pozostał nam zaledwie kilometr... pod górę szosą. Jest tu źródło zimnej, czyściutkiej wody, Madzia pije, widać że była już zdrowo odwodniona. Wręcz wmuszam w nią batonika, pomny tego co kiedyś sam doświadczyłem w czasie wyjazdu w Alpy. Rzeczywiście, po chwili cukier dociera tam gdzie trzeba i Madzia wyraźnie odzyskuje siły. A obok nas - dziewczyna która weszła na szczyt boso i z niego zeszła. Uczciwie przyznaję - szacunek za wytrwałość :)

Już zupełnie w ciemnościach dochodzimy na parking. Na szczęście drogę oświetla księżyc w pełni. Ładujemy się do samochodu. Pozostało około godziny jazdy do Zakopanego, Madzia i Flo drzemią na fotelach, a ja podziwiam tatrzańskie szczyty odcinające się od tła czystego nieba.

Całość wycieczki zajęła nam 12 godzin, więc więcej niż czasy "tabliczkowe". Biorąc pod uwagę jednak dobrą godzinę na szczycie, jedzenie jagódek i marsz Flo na własnych nogach - tyle się spodziewałem.

Wycieczka okazała się bardzo udana, choć palące słońce i afrykański upał dały się solidnie odczuć.

A pod tym linkiem - http://doarama.com/view/1899408 - wizualizacja naszej trasy z zapisu tracka z GPS.


Kolejnego dnia postanawiamy zrobić nieco lżejsza wycieczkę. Flo jeszcze nigdy nie była w jaskini i pomysł zwiedzenia takowej bardzo jej przypada do gustu. Bez większego ekwipunku, poza czymś przeciwdeszczowym i bluzami  ruszamy w stronę Doliny Kościeliskiej. Najpierw ok. 5 kilometrów marszu do Kir, gdzie dolina się zaczyna. A potem... niestety. Marsz w tłumie ludzi. Nie lubię polskiej części Tatr właśnie z powodu tych dzikich tłumów. No ale co robić, skoro są wakacje, piękna pogoda, a sama dolina jest niezwykle popularnym celem wycieczek? Dochodzimy do odgałęzienia szlaku w stronę jaskini Mroźnej i po chwili marszu pod górę stajemy przez wejściem.

Zakładamy na siebie polary, kupujemy bilety wstępu i zagłębiamy się w czeluść Mroźnej. Jaskinia jest przelotowa, po kilkusetmetrowym spacerze jej korytarzami wychodzi się po drugiej stronie góry. Flo bardzo się podoba w jaskini, z zapałem opowiada o stalaktytach, stalagmitach i naciekach. Panuje tu bardzo przyjemny chłód, pod koniec robi się wręcz zimno.


W końcu wychodzimy na zewnątrz i stromymi schodkami schodzimy na dno doliny. Pakujemy polary do plecaka.


Dalej idziemy w stronę Wąwozu Kraków. Zawsze mnie zastanawiało to, że mimo tłumów w samej dolinie, wąwóz jest niemal pusty. I bardzo dobrze że niewiele osób wie jakie to niesamowite miejsce, bo można je odwiedzić w spokoju. Pionowe skalne ściany i prowadząca między nimi wąska uliczka robią wielkie wrażenie.


Później wracamy już w dól doliny, Flo "idzie" u mnie na barana. Można i tak, mimo nosidła, a jest to zwykła droga. Docieramy na Krzeptówki, do naszego pokoju. Dzisiejszy dzień był lekki, ale i tak obfitował we wrażenia.


Ostatniego dnia pobytu mamy w planach wejść na Kozi Wierch. Oczywiście nie zamierzamy z dzieckiem w nosidle podchodzić Orlą Percią czy żlebem Kulczyńskiego. Wybieramy najłatwiejszy szlak na tą wysoką górę - od Doliny Pięciu Stawów Polskich. Wsiadamy w samochód i ruszamy do Palenicy Białczańskiej. Dojeżdżamy jednak tylko do Łysej Polany, bo o 7 rano cały parking jest już zapełniony. Takich tłumów się nie spodziewałem. Powiem więcej - takiej sytuacji by na Palenicy nie było miejsc - nigdy jeszcze nie spotkałem. Na Łysej Polanie daje się zaparkować i raźno ruszamy asfaltową drogą. Jak zwykle w stronę Morskiego Oka walą tłumy turystów. Całe szczęście gdy dochodzimy do Wodogrzmotów Mickiewicza i skręcamy w górę doliny Roztoki, tłum wyraźnie rzednie. Podejście jest łagodne, Flo jak na razie jest niesiona w nosidle.


Idziemy, idziemy, wreszcie las się kończy i ukazuje się próg Doliny Pięciu Stawów. Uzupełniamy wodę z potoku, Flo rozpoczyna marsz na własnych nogach. Przy Wielkiej Siklawie kilka zdjęć, ale wodospad wygląda bardzo mizernie. Naprawdę jest susza! Tak małej ilości wody nie widziałem chyba nigdy.


Podchodzimy wyżej po skalnych ogładzeniach i docieramy wreszcie do Doliny Pięciu Stawów. Teraz kierujemy się w stronę schroniska. Odpoczywamy, zjadamy pyszne szarlotki i zastanawiamy się co dalej. Na szczyt stąd jest dobre 3 godziny marszu. A pogoda zaczyna się psuć. Nad Tatrami zbierają się ciemne chmury i choć nie grzmi jeszcze, to wszystko wskazuje, ze wkrótce może zacząć. No cóż, nie będziemy podejmować ryzyka marszu gdzieś wysoko z dzieckiem, gdy pogoda jest taka niepewna. Postanawiamy dłuższą chwilę posiedzieć przy schronisku i potem schodzić.


Schodzimy czarnym szlakiem, jest on może mniej malowniczy niż ten przy Siklawie, ale łatwiejszy - nie ma śliskich skał a jedynie kamienne schody w dół.


Docieramy do szlaku na dnie Doliny Roztoki. Do Wodogrzmotów jeszcze spory kawałek, ale idziemy w dół już bez przerw. Flo znów wędruje do nosidła, tak w sumie będzie szybciej. Wychodzimy w końcu na asfalt, jeszcze dłuższy kawałek marszu i mijamy Palenicę Białczańską. Ramiona już mnie bolą, mam na plecach 30 kg i daje się to odczuć. W końcu stwierdzam, że za dużo tego dobrego. Flo musi dalej iść sama. Zostały dwa kilometry do Łysej Polany, gdzie w końcu wsiadamy do samochodu. Uff... nie weszliśmy na Kozi Wierch, ale wycieczka i tak bardzo ładna. Upał mniejszy niż w poprzednie dni, a deszcz na który się zbierało w końcu nie przyszedł.


Kolejnego dnia rano wracamy już do Warszawy. Wraca też wielka ilość ludzi, więc musimy wybrać jakaś mniej uczęszczaną trasę niż Zakopianka. Jedziemy przez Suchą Beskidzką, Wadowice i Oświęcim. Ruch tutaj też jest bardzo duży i jazda idzie nam strasznie wolno. Postanawiamy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję w czasie powrotu. Odbijamy na Chrzanów, Trzebinię i Olkusz. Tam jest Pustynia Błędowska, której nigdy nie widzieliśmy. Dojeżdżamy na jej skraj najpierw w miejscowości Klucze. Wow! Rzeczywiście ogromny piaszczysty obszar, może nie Sahara, ale jak na polskie warunki jest to naprawdę coś!


Później objeżdżamy ją od północy i docieramy do punktu widokowego Dąbrówka w okolicach Chechła. Tu można zejść na sam piasek, przejść się po nim kawałek. Klimatu dopełnia straszliwy upał i bezchmurne niebo. Uff... jak na normalnej pustyni. Po dłuższej sesji fotograficznej ruszamy w dalsza drogę.


Z trasy jeszcze raz zjeżdżamy w bok, tym razem w okolice KWB "Bełchatów". Do znanego już nam punktu widokowego na kopalnię i elektrownię docieramy całkiem po ciemku. Mogę wykonać szereg całkiem klimatycznych zdjęć.


Pora jechać dalej do domu. Późnym wieczorem docieramy do Warszawy, kończąc ten całkiem udany wypad.

Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz