piątek, 1 września 2017

Norwegia 2017

Wyprawa do Skandynawii w 2017 r była już kolejnym moim wyjazdem na północ Europy. Plan takiej podróży miałem w głowie od zeszłego roku. Wtedy naszym celem był Nordkapp, a reszta niejako przy okazji. Dwa piękne dni w Finlandii, trzy piękne dni na dalekiej północy Norwegii. Kilka dni spędzonych przy niezachodzącym słońcu. Dzikie pustkowia arktycznej tundry. Wysokie góry pokryte lodowcami i głęboko powcinane fiordy. Potem powrót przez Szwecję, która choć ładna - już tak nie zachwyciła.

W międzyczasie zaliczyłem Islandię wiosną, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że północ to jest to co najbardziej lubię. Miałem jechać na sierpniowe zaćmienie Słońca do USA. Dość późno zabrałem się za organizację wyjazdu i upierdliwość różnych procedur wizowych i ogólnie organizacji takiego wyjazdu na ostatnią chwilę okazała się za wielka. Stwierdziłem, że trudno, będą niedługo kolejne zaćmienia w USA i Europie. Rezygnacja z wyjazdu do USA otworzyła mi znów oczy na Norwegię. Rok temu do tego kraju wjechaliśmy na wysokości miasteczka Karasjok, na 69 równoleżniku. Tam gdzie już kończy się Finlandia. A Finlandia swoją nazwę zawdzięcza określeniu Fin De Lande, czyli koniec świata. A my przejechawszy koniec świata... dopiero wjechaliśmy do Norwegii i pojechaliśmy jeszcze dalej na północ, na 71 równoleżnik. Tam gdzie latem słońce nie zachodzi przez niemal 3 miesiące. A zimą przez 3 miesiące nie pojawia się w ogóle na niebie. Potem wracaliśmy na południe wzdłuż atlantyckiego wybrzeża, przez nieprawdopodobne góry i skręciliśmy w głąb Skandynawii na wysokości Narwiku, na 68 równoleżniku, nadal hen daleko za kołem podbiegunowym. Pokonaliśmy pustkowia szwedzkiej Laponii, dotarliśmy na północny skraj Bałtyku i jadąc wzdłuż wybrzeża dociągnęliśmy do Danii, skąd przez Niemcy wróciliśmy do Polski. 6700 km :) Jednak czegoś mi zabrakło... tym czymś było pozostałe 3/4 Norwegii. Część zawierająca największe atrakcje kraju. Plan na ten rok był prosty - wjechać do Norwegii tak jak w zeszłym roku z niej wyjechałem i ruszyć na południe, na zwiedzanie tych nieznanych mi 3/4. Aby dotrzeć do Narwiku należało po raz kolejny pokonać trasę Via Baltica i Finlandię, to najszybszy wariant dotarcia w ten rejon.

We wtorek 15 sierpnia bladym świtem wyruszamy z Warszawy w trzyosobowym składzie. Na jednym z tylnych foteli spoczywają dwa wielkie pudła z jedzeniem, które ma nam starczyć na cały wyjazd. Droga S8 na Białystok nadal jest w poważnej rozbudowie za Wyszkowem i końca tej rozbudowy nie widać. W Ostrowii odbijamy na Łomżę i już bez problemów lecimy dalej na Augustów i Suwałki. Tankowanie do pełna, chwila przerwy, kawka. Pogoda piękna - lekkie chmury, nie jest jakoś bardzo gorąco i słońce nie oślepia. Mijamy granicę, dojeżdżamy do Kowna. Tam chwila jazdy dwupasmówkami i znów skręt na drogę jednopasmową, prowadzącą w kierunku Rygi. Na obwodnicy Poniewieża zatrzymujemy się w popularnym w krajach bałtyckich i Finlandii fast-foodzie - Hesburgerze. Inne to niż McDonald, ale czy lepsze? Ciężko ocenić. Kolejny odpoczynek i jazda dalej. Mijamy granicę łotewską, tu już nie ma takich fajnych obwodnic i kilka razy musimy jechać przez centrum miasteczek. Niektóre ładne, a niektóre typowo radzieckie. W końcu docieramy do Rygi, a właściwie do jej obwodnicy. Droga wiedzie po koronie zapory na Dźwinie, przejeżdża się tuż obok elektrowni wodnej, a potem... jakiś remont i ruch wahadłowy. Mamy szczęście, bo akurat zapala się zielone światło. Ale w drugą stronę korek-gigant. Objeżdżamy Rygę i jedziemy znów na północ, na Tallin. Ten odcinek drogi jest piękny, wiedzie przez nasłonecznione wysokopienne bory sosnowe rosnące na niewielkich wzgórzach. Przebiega też w bezpośredniej bliskości Bałtyku i często między drzewami widać morze. Mijamy wreszcie granicę estońską i zatrzymujemy się przy hotelu w Lepaninna, nad samiutkim morzem. 12 euro za 3 osoby, niedrogo. Jest zupełnie pusto. Morze gładkie jak stół, pogoda ładna. Oglądamy piękny zachód słońca, robimy dużo zdjęć. Wreszcie spać.


W środę 16 sierpnia wstajemy wczesnym rankiem i jemy jakieś śniadanie. Pełen luz. Prom do Helsinek dopiero o 16:30, więc możemy dojechać do Tallina i nieco pochodzić po starówce. Jedzie się dobrze, ruch niewielki. Jakieś roboty drogowe, ale niezbyt uciążliwe. Wreszcie robi się dwupasmówka i wjeżdżamy do miasta. Bez większych problemów docieramy do portu, gdzie zostawiamy samochód na strzeżonym parkingu. Idziemy na stare miasto. Jest tu pełno ciasnych i krętych uliczek, które miejscami tworzą istny labirynt. Niemal jak centrum Pragi. Wchodzimy na wzgórze, gdzie z murów miejskich jest piękny widok na cały zachodni Tallin. Z innego punktu - piękny widok na wschód. Schodzimy niżej, mijamy tablicę ku pamięci Borysa Jelcyna. Potem jeszcze katedra, kilka zdjęć. Niżej tablica upamiętniająca ORP Orzeł. Szukamy jakiegoś jedzenia, jednak nie ma nic sensownego i szybko. W końcu już bliżej portu trafiamy do fajnej burgerowni. Burgery po 9 euro, ale naprawdę potężne, dobre i fajnie podane. Potem już marsz do samochodu, przejazd przez bramki w porcie, błyskawiczna odprawa. Po chwili wjeżdżamy na prom. MS Star, już dwa razy nim płynąłem. Tym razem wjeżdżamy na drugi pokład, po pochylni. Prom wypływa z portu nawet kilka minut przed czasem. Podróż trwa 2 godziny i nie dłuży się, spędzamy cały czas na otwartym pokładzie. Na horyzoncie ukazują się Helsinki, o 18:30 dobijamy i sprawnie wyjeżdżamy z promu. Po chwili jesteśmy na obwodnicy miasta. Tu trzeba jechać bardzo przepisowo, radary są co chwila. Potem odbijamy na autostradę nr 4 w stronę Lahti. rozmawiamy o książkach, jedzie się szybko i przyjemnie. Mija 20, pora szukać kempingu. Ten gdzie już kiedyś spałem, w Heinoli, wydaje się być optymalny. Dojeżdżamy nań, ale... okazuje się, że recepcja jest czynna do 20. Co robić? Na recepcji jednak jest numer telefonu. Dzwonię i rozmawiam z właścicielką. Mówi żebyśmy się rozbili a zapłacimy rano. Proszę, jakie miłe podejście. Rozbijamy namiot, korzystamy z kuchni. Ładujemy baterie, dłuższą chwilę rozmawiamy i wreszcie idziemy spać. Jutro bardzo długi etap.

W czwartek 17 sierpnia, wstajemy wcześnie. Pakujemy się szybko, wiedząc ile dziś jest do przejechania. To 870 km, do szwedzkiego Gallivare. Płacimy za nocleg, zaledwie 10 euro. Ruszamy ale... po kolei zaczynamy mieć poważne kłopoty żołądkowe. Na tyle poważne, że trzeba się co i rusz zatrzymywać. Samego mnie tak samo męczy jak pozostałą dwójkę. Co myśmy jedli? Te tallińskie burgery? Raczej tak zadziałało na nas wekowane mięso zjedzone na kolację. Kurcze, ale jak tu jechać dalej? Zatrzymujemy się na stacji benzynowej w Jyvaskyla. Tam dobra godzina przerwy. Znajdujemy w zakamarkach apteczki cudowne tabletki na zatrzymanie naszych problemów. Rzeczywiście, robi się po nich lepiej. Najważniejsze dla naszej podróży, że ja lepiej się poczułem. Ja prowadzę, więc moje samopoczucie ma duże znaczenie. Jedziemy w stronę Oulu, przez piękne tereny pojezierza fińskiego. Co i rusz mijamy taflę jeziora, która przebłyskuje gdzieś pomiędzy gęstą ścianą lasu.


Tankowanie koło Viitasaari, jakieś jedzenie i dalsza jazda. Pogoda jest piękna, słoneczna, choć nie jest gorąco. Roboty drogowe przed Oulu, odcinki bez asfaltu gdzie potrzeba samochodu pilotującego. Pod samym Oulu autostrada, mijamy miasto i dalej na północ. W Ii tankowanie i herbata na stacji. Kupujemy skandynawskie cukierki na wagę. Dobre, choć specyficzne. Jedziemy dalej i dalej. Wiedziałem ze strony internetowej, że kemping w Gallivare jest czynny do 22:30, ale zaczynam się niepokoić czy zdążymy. To straszny kawał. W Tornio mijamy szwedzką granicę. No tak! Szwecja ma inny czas niż Finlandia - zyskujemy dodatkową godzinę, więc zdążymy bez problemów. Wzdłuż północnego wybrzeża Zatoki Botnickiej kierujemy się drogą dobrej jakości w stronę Kalix. Ograniczenia pozwalają nawet na 120 km/h. W Torre odbijamy znów na północ. Tu już jest typowa lapońska tajga - szpilkowe lasy złożone z sosny, jodły i modrzewia z wplecioną w to wszędobylską brzozą. Mijamy pierwszego renifera, młodego osobnika. Pusto strasznie, ruch zerowy. Przecinamy koło podbiegunowe. Byłem rok temu w tym samym miejscu, ale lał deszcz i teraz to wszystko wygląda o wiele ładniej. Do Gallivare jeszcze 100 km, ale pusta droga pozwala na szybką jazdę. Wreszcie docieramy do miasteczka i do kempingu. Miły, przyjazny, bardzo zadbany kemping. Rozbijamy namiot, przygotowujemy kolację. Otwieramy przywiezionego z Polski szampana - koleżanka dziś świętuje urodziny. Na kempingu są ludzie z całego świata, ale dominuje tu duża grupa Francuzów. Mimo ze jest północ, to północny horyzont jest cały jasny. Nie tak jak w lipcu, kiedy po prostu jest zupełnie jasno, ale i tak nadal jest biała noc. Liczę po cichu, że uda się upolować zorzę polarną, ale mimo sporej aktywności słonecznej i pięknej pogody - żadne zielone światła nie pojawiają się na niebie. Trudno, widziałem imponującą zorzę na Islandii. Idziemy spać, na szczęście problemy żołądkowe definitywnie ustąpiły u wszystkich.

W piątek, 18 sierpnia wstajemy dość wcześnie i szybko pakujemy się. Jakieś śniadanie w miłej kuchni i ruszamy dalej na północ. Droga niesamowicie pusta.



Nagle... gwałtowne hamowanie - na poboczu stoją dwa renifery. Kilka zdjęć. Potem jadący z przeciwka TIR mruga światłami... no tak, ostrzega przed kolejnymi reniferami stojącymi na środku drogi. Po 100 km jazdy docieramy do Kiruny. To najdalej wysunięte na północ miasto Szwecji. Podobnie jak w Gallivare, tutaj również jest wielka kopalnia rudy żelaza, są tu ponoć największe jej złoża na świecie. Miasto piękne nie jest, jak zresztą wszystkie miasta Szwecji. Tu i ówdzie grupki muzułmanów. Nawet na tak dalekiej północy się osiedlają... no cóż, nie pora komentować politykę Szwecji w tych względach. Zostawiamy samochód na jakimś parkingu i idziemy do ładnego i znanego kościoła. Jest czerwony i ma kształt namiotu Saamów, którzy są rdzennymi mieszkańcami tych okolic.


Widać stąd również dobrze wielką hałdę i sztuczną rozpadlinę w pobliskiej górze - efekty wydobycia rud żelaza. Co ciekawe - w najbliższych latach planuje się przeniesienie miasta Kiruna, w tym również i kościoła, w inne miejsce, ponieważ eksploatacja rudy żelaza, prowadzona pod miastem, zagraża jego stabilności. Chcą przemieścić całe miasto, ciekawy pomysł. Wracamy do samochodu, tankujemy i jedziemy dalej, w stronę Narwiku. Zajeżdżamy jeszcze do położonej na wzgórzach dzielnicy Kiruny, skąd lepiej widać kompleks kopalni LKAB (Luossavaara-Kiirunavaara Aktiebolag). Wreszcie wyjeżdżamy poza miasto. Po chwili przymusowy postój. Sprawcą jest.... duże stado reniferów, które jakby nigdy nic stoi na środku drogi i ani myśli zejść w bok. Robimy sporo zdjęć.


Zwierzęta wreszcie dzielą się na dwie grupy i można przejechać. Po chwili... kolejne stado. Potem już tylko pojedyncze sztuki. Jedziemy przez puste przestrzenie, na horyzoncie ukazują się góry, a potem ośnieżone góry. Tajga się kończy, zaczyna się tundra. Karłowate i powykręcane brzozy, mchy, jakieś krzaczki. Podmokły teren i wszędobylskie głazy. Wielkie jezioro Tornetrask - jest 3-krotnie większe niż nasze Śniardwy. Jedziemy wzdłuż lini kolejowej Kiruna - Narwik. Równolegle do nas jedzie pociąg wiozący rudę żelaza w charakterystycznych wagonach. Kilka postojów na zdjęcia niesamowitych krajobrazów. Zaczynają się odcinki drogi pozbawione asfaltu, jest to dość uciążliwe, bo kilka kilometrów trzeba jechać po szutrze. Dalej już porządna nawierzchnia, dojeżdżamy wreszcie do norweskiej granicy, gdzie należy zwolnić, bo jest tam kamera rejestrująca przybyszów. Zaraz za granicą zaczynają się iście wysokogórskie krajobrazy - głazy, jeziorka, wyższe szczyty wokół. Całość jest bardzo surowa i przypomina wysoko położone doliny alpejskie lub tatrzańskie.


Droga wreszcie zjeżdża w dół, widać już ocean i docieramy do połączenia naszej E10 z E6. Do Narwiku nie zajeżdżamy, lecz kierujemy się na północ, do Bjerkvik. Tam tankowanie i dogłębne mycie szyb po komarach :) Ruszamy drogą E10 w stronę norweskiego cudu natury, czyli archipelagu Lofotów. Droga z początku po prostu górska, staje się wkrótce bardzo malownicza. Jedziemy wciąż góra - dół, mijamy naprawdę wysokie szczyty. Wreszcie długi most i jesteśmy. To jeszcze nie Lofoty, to archipelag Vesteralen. Też wspaniały i niezwykle malowniczy. Droga wije się, pokonuje tunele. Co chwila postój na zdjęcia. Wow i Wow!



Jakiś wypadek, autokar w rowie. Turyści mają pecha, taka piękna wycieczka i taka niemiła sprawa. Jedziemy dalej. Wjeżdżamy już na najprawdziwsze Lofoty. Góry aż do nieba. Tunele, zatoki. Docieramy do Svolvaer, stolicy archipelagu. Tu mamy szukać kempingu. Jedziemy gdzieś według nawigacji, ale to wcale nie jest kemping. Do tego jakiś... ośrodek dla uchodźców. Nawet tu są! W nawigacji znajduję kemping odległy o kilka kilometrów. To Kabelvag, jedziemy tam. Po kilku minutach docieramy. Nie ma nikogo na recepcji, ale jest numer telefonu. Dzwonię i za chwilę przychodzi sympatyczny właściciel. Płacę za nocleg, rozmawiam nieco z panem, który opowiada co zobaczyć w okolicy, gdzie jechać, gdzie iść na wycieczkę, a nawet rozrysowuje mi schemat połączeń promowych z kontynentalną Norwegią. Daje mi tez mapę Lofotów. Pogoda jest taka sobie, dość pochmurno i lekko mży. Idziemy jeszcze na mały spacer po okolicy, wchodzimy na pobliskie wzgórze. Wow, jaki widok! Szczyty wyłaniające się z morza, widoczność doskonała! Niesamowite. Schodzimy, jemy kolację w kempingowej kuchni i idziemy spać.


W sobotę, 19 sierpnia z samego rana zastanawiamy się co dalej. Można płynąć promem ze Svolvaer, takich połączeń jest kilka dziennie. Można cofnąć się na wyspę Hinnoya i tam złapać prom z miejscowości Lodingen, tych połączeń też jest dużo. Można jechać na sam koniec archipelagu Lofotów i tam, w miejscowości Moskenes złapać prom do Bodo. Te kursują najrzadziej, ale gdyby się udało, to jest to idealne rozwiązanie. Nie trzeba wtedy wracać przez całe Lofoty i Narwik. Taki wariant nie dość, że zaoszczędza dużo czasu (prom płynie 3 godziny, podróż samochodem zajmuje wiele więcej) to i sporo pieniędzy - trzeba by przejechać 400 km, do tego i tak nie uniknie się promu między Narwikiem i Bodo. Ilość spalonego paliwa, strata czasu itp. powodują że prom z Moskenes do Bodo jest najlepszym rozwiązaniem. W sezonie trzeba ponoć rezerwować bilety z kilkudniowym wyprzedzeniem. Ale teraz... sezon się kończy, ludzi chyba niezbyt wiele. Nawet nasz kemping świeci pustkami. Internetowy rozkład promów mówi, że przy wczesnym wyjechaniu powinno się udać. Jest on jednak tak enigmatyczny, że w sumie to nic pewnego. Ruszamy dalej na zachód. Pogoda poprawia się znacząco, chmury odchodzą, pozostaje błękitne niebo, wspaniała przejrzystość i słońce. Dalsza droga prowadzi w najbardziej malownicze części Lofotów. Jesteśmy jeszcze na wyspę Austvagoya, co i rusz zatrzymujemy się na zdjęcia. Widoki są wspaniałe, zapierające dech w piersiach. Drogą E10 rozgrywany jest również wyścig kolarski, albo raczej triathlon - zawodnicy mają numery startowe z napisem Arctic Triple. To raczej wymagająca trasa na rowerowe wyścigi. W pewnym momencie... orientuję się, że mieliśmy przecież jechać do Henningsvaer, zobaczyć samą miejscowość i słynny stadion piłkarski wśród skał. Musimy cofnąć się kilka kilometrów. Zjeżdżamy w boczną drogę nr 816.



Wiedzie ona u podnóży wielkich skalistych gór, czasem na szkierowych wysepkach. Jest dość krótka, ale niezwykle malownicza. Jest również tak wąska, że mieści tylko jeden samochód, a co jakiś czas są poszerzenia asfaltu, takie mijanki, gdzie można jakoś się minąć z jadącymi z naprzeciwka. Ruch jest minimalny, ale jednak coś tu jeździ. Do samego Henningsvaer droga prowadzi przez łukowate mosty, gdzie również mieści się jeden samochód. Przed mostami pali się czerwone światło i jest czujnik. Jeśli nic nie jedzie z naprzeciwka - automatycznie włącza się zielone. Parkujemy na parkingu w Henningsvaer. Miejscowość jest malutka. To taka osada rybacka, niewielki port i kilka mikrohoteli.


Wokół morze i groźne góry. Pogoda jest cudowna, robimy sobie więc dłuższy spacer wokół portu i mariny, przechodząc wreszcie na stadion. Niesamowite miejsce. Stadion zajmuje nieckę w skałach, dookoła morze, nad stadionem niewielka latarnia morska. Wszędzie są również drewniane rusztowania służące do suszenia dorszy. Stadion najefektowniej wygląda jednak z góry, a tu nie ma takiego wysokiego punktu widokowego. Jakiś człowiek ustawia niewielkiego drona - właśnie aby uzyskać ujęcie znane z pocztówek.


My powoli wracamy do samochodu. Miejscowość okazała się piękna i naprawdę warto tu było dotrzeć nie tylko z powodu stadionu. Znów jazda wąziutką drogą nr 816 i wracamy na E10. Przejeżdżamy na wyspę Gimsoymyrene wysokim mostem, by po kilku kilometrach wjechać na wyspę Vestvagoy. Tu jest jeszcze piękniej, aczkolwiek kawałek dalej krajobraz nieco łagodnieje. Zjeżdżamy do Leknes, jak na Lofoty dość dużego miasta. To chyba jedyny rejon rolniczy, są tu niewielkie poletka i pastwiska, a samo miasto jest w kotlinie, a nie przyklejone do górskich ścian jak poprzednie. Przejeżdżamy na wyspę Flakstadoya i tu znów robi się iście wysokogórsko. Droga objeżdża z trzech stron zatokę, wokół której piętrzą się ogromne, skaliste szczyty. Kolejny przystanek na zdjęcia. Mówimy sobie już któryś raz, że to ostatni przystanek, bo zatrzymując się co chwila nigdzie nie dojedziemy. I po raz kolejny widoki są takie że jednak się zatrzymujemy. Ruszamy dalej i znów postój. Jest tu... najprawdziwsza plaża pokryta białym piaskiem! Skagsanden Beach. Niesamowite miejsce.


Znów nieco zdjęć. I znów ruszamy dalej. Szczyty przed nami piętrzą się tak, że nie ma siły, musi tam być tunel, bo inaczej nie da się przejechać. I rzeczywiście. Tunel, potem niedługo most i jesteśmy na wyspie Moskenesoya, ostatniej z archipelagu połączonych drogą ze stałym lądem. Ta wyspa jest najbardziej dzika i malownicza. Pokonujemy tunel i półtunel i docieramy do Hamnoy. Tu po prostu trzeba się zatrzymać, bo widok na zatokę i całe Lofoty które zostały z tyłu jest nieziemski.





Widać stąd nawet góry w kontynentalnej Norwegii, a to ponad 100 km stąd. Przejrzystość doskonała. Kilka dalszych kilometrów to cudowna droga przez połączone mostkami miejscowości. Droga znów wąziutka, znów mijanki. Docieramy wreszcie do Moskenes, jest tu nabrzeże promowe i wypełniony już w połowie parking. Są tu miejsca dla osób z wcześniejszymi rezerwacjami i dla takich co rezerwacji nie mają. Pani sprzedająca bilety mówi mi jednak, że spokojnie się zmieścimy, a prom będzie za pół godziny. Super, że się udało. Bilety za samochód i 3 osoby kosztują 1100 NOK. Chwila oczekiwania, prom wpływa do portu. Jest w sumie niezbyt wielki, ale jak okazuje się - całkiem pojemny. Wyjeżdża z niego sporo samochodów. Potem wjeżdżamy my. Prom odbija, a my skupiamy się na tylnym pokładzie. Oddalające się Lofoty wyglądają wspaniale, po prostu ciężko oderwać wzrok.


Prom ma też dużą salę z przodu, gdzie przez przeszklone osłony dobrze widać zbliżającą się Norwegię. Jeszcze kilka razy odwiedzamy tylny pokład. Lofoty widać nawet z bezpośredniej bliskości Bodo, a to przecież 100 km odległości! Jedyne co nas martwi to zmiana pogody. Niebo zachmurza się, za kilka godzin może popadać. Zjeżdżamy w Bodo i od razu jedziemy drogą nr 80. To droga płatna, są tu informacje o cenie i kamerki, które fotografują samochody. Rachunek przyjdzie do domu za jakiś czas. Niestety nie da się tego uniknąć. Kilkanaście kilometrów od miasta góry są nadal, ale krajobraz nieco łagodnieje - nie ma tu tak skalistych szczytów jak na samym wybrzeżu. Tankujemy i jedziemy dalej, na południe. Robi się już późno, przed nami chmury... pora szukać kempingu. Nawigacja wskazuje coś przy samej drodze, kilka kilometrów przed nami. Kemping jest całkiem okazały, jedynym mankamentem jest niewielka kuchnia, gdzie jest mało miejsca. Cena to 210 NOK za 3 osoby, do zniesienia. Jest tu nawet coś w rodzaju baru, gdzie siedzimy i podładowujemy baterie. Jednak ceny są iście norweskie, piwo kosztuje 85 NOK, a więc ponad 40 zł, zdecydowanie nie na naszą kieszeń.

W niedzielę, 20 sierpnia budzimy się w mokrym namiocie. Zmiana pogody przyszła wyraźnie. Pół nocy lał deszcz, a teraz choć nie pada, to jest bardzo wilgotno i zimno. Zwijamy mokry namiot, szybko coś jemy. Wstępny plan zakładał, że ten dzień będzie wyłącznie tranzytowy, bez większych atrakcji. Okazuje się jednak, ze w tym rejonie jest coś, co niewątpliwie warto zobaczyć - drugi co do wielkości lodowiec Norwegii - Svartisen. Dokładniej Svartisen Ostre, czyli wschodni, bo lodowiec od wielu lat na skutek topnienia jest podzielony na dwie części. Jako całość stanowią one jeden z największych lodowców w Europie. Aby dotrzeć do jednego z jego jęzorów, musimy dojechać do miasta Mo i Rana i tuż przed nim skręcić w górską drogę. Wyszperane w internecie info mówi też o konieczności przepłynięcia promem górskiego jeziora i 3-4 godzinnym spacerze. Ruszamy z naszego kempingu. Droga jest bardzo pusta, właściwie przez pół godziny nie mijamy żadnego samochodu. Miejscami widać, że dość wąska w tych rejonach E6 jest przebudowywana na lepszy standard, ale brak innych samochodów powoduje, że nie jest to jakieś szczególnie uciążliwe. Droga wznosi się i wznosi, niby łagodnie, ale coraz to wyżej. Znikają drzewa, krajobraz robi się niemal taki jak w okolicy Nordkapp - jałowe pustkowia pokryte skałami i trawą, a dookoła ośnieżone góry. Najwyższy punkt trasy to 692 m n.p.m. całkiem sporo wjechaliśmy. Kawałek dalej jest spory parking i oryginalny budynek Arctic Circle Center. No tak, tu przebiega linia koła podbiegunowego, które tym razem przecinamy w kierunku południowym. Centrum jest ciekawe, ale są tam głównie sklepy z pamiątkami. Można np. kupić certyfikat poświadczający, że było się na kole podbiegunowym... za skromne 200 NOK. Wokół dużo kamiennych kopczyków stawianych przez turystów. Ciekawostką są dwa pomniki, upamiętniające więźniów łagrów, którzy budowali radziecką osadę Pyramiden położoną na Svalbardzie. Nie spodziewałem się sobaczyć sierpa i młota w Norwegii. Po dłuższej chwili ruszamy dalej. Docieramy wreszcie w pobliże Mo i Rana i obok lotniska skręcamy w prawo, na drogę prowadzącą do jeziora Svartisvatnet. To ok 20 km jazdy wąską i starą asfaltówką i do tego ze 3 km drogą szutrową. Chmurzy się i momentami mocno pada. Gdy dojeżdżamy na mały parking nad jeziorem... prom już powoli zbliża się do przystani. Szybko się przebieramy, zakładamy górskie buty. Jak na złość zaczyna lać i to całkiem mocno. Kupujemy bilety na prom (180 NOK od osoby) i wsiadamy. To właściwie większa łódź z dachem i silnikiem diesla. Ale... ma fantazyjne koło sterowe zamiast typowej kierownicy. Rejs trwa ok. 20 minut, momentami pada tak mocno, że nic nie widać. Gdy jednak docieramy na drugi brzeg, pogoda wyraźnie się poprawia. Opisywane to było w sieci jako spacer i tak się nastawiamy. Najpierw spokojnie, po prostu droga prowadząca w górę wzdłuż kaskady wodospadów. Jakieś skałki, ale bez trudności. Wyżej kolejne jezioro i teren robi się iście księżycowy, ewidentnie jeszcze niedawno leżał pod lodem. Ogładzone skały, taki poorany płaskowyż. Wreszcie ukazuje się niebieskawy i poszczeliniony jęzor lodowca spływający gdzieś wysoko z gór.


Co jakiś czas dobiega z niego trzask - lodowiec jest w ruchu i ciągle coś w nim pęka i się odłamuje. Dalej oficjalnego szlaku nie ma, ale co tam - robimy sobie wycieczkę pozaszlakową po Górach Skandynawskich. Należy uważać i nie iść nad samym jeziorem. Jeśli od lodowca akurat odłamie się serak i stoczy do wody, to powstała fala może zmyć ludzi z brzegu. Lodowiec wydaje się blisko, ale teren robi się strasznie mylny i dosyć trudny. Labirynt skalnych półek i kopczyków. Idzie się niby w przód, a co chwila trzeba kombinować w prawo i lewo, by ominąć skalne progi. Jesteśmy jakieś 200-300 m od samego lodowca, stąd już widać jaki jest gruby i wielki. Czas goni, bo jeszcze trzeba wrócić, zdążyć na prom i jechać jeszcze wiele kilometrów. Pada nieco, więc w końcu robimy kilka zdjęć z bliska, ale już nie podchodzimy tak blisko, by dotknąć lodu.


Z powrotem znów kluczenie i szukanie drogi. W Tatrach łatwiej, nawet poza szlakiem... W końcu płaskowyż, ścieżka, prom. Pogoda dotąd dobra znów zaczyna nieco się psuć. Wycieczka do lodowca była nieplanowana, ale okazała się bardzo udana! Przebieramy się na parkingu i ruszamy w dół, do drogi E6. Po kilkunastu minutach jedziemy już główną drogą, mając świadomość, że mamy jeszcze wiele kilometrów do zrobienia, co oznacza jazdę minimum do godziny 20. Optymalnie byłoby dojechać gdzieś w okolice Trondheim. W pewnym momencie obok drogi widzimy dwa pasące się konie. Nic wielkiego. Nagle... zaraz! Przecież konie nie mają poroży! To dwa wielkie łosie, które sobie bezczelnie skubią trawkę. Szkoda, że tak późno zareagowaliśmy i nie zrobiliśmy im żadnego zdjęcia. Trudno, jedziemy dalej. Zaczyna padać i to mocno, wjeżdżamy w jakąś strefę totalnej niepogody. Robi się coraz później, jedziemy, jedziemy, a leje bez przerwy. Aż mamy ciarki na myśl o rozbijaniu namiotu w tych warunkach. Pojawia się nieśmiała myśl - a może wziąć domek kempingowy? Może na 3 osoby to jakoś drogo nie wyjdzie? Pytamy na pierwszym kempingu - chcą 690 NOK. Niech się wypchają. Jedziemy dalej, jest już niemal ciemno. W końcu nad dużym jeziorem Snasavatnet w małej miejscowości Kvam znajdujemy ładny kemping. Tu cena za rozbicie namiotu to 300 NOK, a cena za domek to 400 NOK. Różnica na tyle niewielka, że bierzemy domek. Zresztą wokoło jest błoto i mokra trawa, nawet by nam się nie chciało rozbijać i tak przecież mokrego namiotu. W hytta - czyli naszym domku - są dwa piętrowe łóżka, mały stolik, czajnik. Jest ciepło, więc suszymy mokre kurtki i spodnie, a nawet otwieramy do połowy namiot, by mógł też nieco przeschnąć przez noc. Jedyną wadą kempingu są drogie prysznice - 20 NOK za 4 minuty wody.

W poniedziałek 21 sierpnia rano wstajemy wcześnie, ale przepakowujemy nieco torby i plecaki, korzystając z dobrodziejstw suchego domku. Potem jedziemy w stronę Trondheim. To spore miasto, jedno z większych w Norwegii. Teren robi się bardziej płaski, miejscami rolniczy. Droga jest w ciągłej przebudowie i irytuje nas powolna jazda. Jeszcze bardziej irytujące jest to, że za tą przebudowywaną drogę trzeba płacić. A może i nie trzeba? Może opłata za ten odcinek nie zostanie naliczona? Trondheim mijamy taką wewnętrzną obwodnicą i po jakiś objazdach trafiamy na drogę E39. Z miejsca robi się ładniej, a ruch znów zmniejsza się mocno. Jedziemy przez jakiś fajny górski obszar, może nie są to wysokie skaliste szczyty, ale jest tu bardzo malowniczo. W końcu docieramy do miasteczka Halsa, gdzie jest przystań promowa. W tej części Norwegii, pociętej długimi fiordami, przeprawy promowe będą częste. Na szczęście promy te pływają co 10-15 minut, więc nie ma problemu. Każdy taki prom to wydatek 150-200 NOK, ale uniknąć tego się nie da. Rejs do Kanestraum trwa 10 minut i zjeżdżamy na dalszy ciąg drogi E39. Nieco dalej skręcamy na północ w stronę miasta Kristiansund gdzie docieramy dość długim i mocno nachylonym podmorskim tunelem. Samo miasto jest pięknie położone i wygląda bardzo ładnie ze swoimi kolorowymi dachami. Skręcamy na drogę nr 64 i wjeżdżamy do długiego podmorskiego tunelu - Atlanterhavstunnelen. Zaraz za nim są szlabany i kasy. Dalszy odcinek, tzw. Droga Atlantycka (Atlanterhavsveien) - jest płatny. Droga ta jednak jest bardzo widokowa i przyjechaliśmy tu specjalnie aby ją zobaczyć. 178 NOK za samochód i 3 osoby. Zaraz za bramkami jest pierwszy parking z widokiem na szkierowe wysepki. Potem droga jest zupełnie normalna, wewnątrz wyspy, przechodzi przez małe miejscowości. I wreszcie sama wyjeżdża nad ocean, prowadząc nas od wysepki do wysepki szeregiem mostów. Owszem droga jest piękna i widowiskowa. Najciekawszym punktem bez wątpienia jest wzgórze, wokół którego zrobiono turystyczną ścieżkę. Ze szczytu widać wspaniale słynny wygięty most Storseisundbrua prowadzący na sąsiednią wysepkę. Ciekawa sprawa, ale jego dziwaczny kształt dobrze widać właśnie jedynie z tego wzgórza.


Z boku wygląda zupełnie normalnie. Po obejściu całości i zrobieniu kilku zdjęć ruszamy przez ten most dalej i choć zatrzymujemy się jeszcze, to reszta drogi nie jest już tak widowiskowa. Przejazd tędy w czasie sztormu musi być jednak znacznie bardziej emocjonujący. Jedziemy już normalnie, bez zatrzymywań. Mijamy kamieniołom gdzie wydobywa się marmur i po ok 30 km dojeżdżamy do kolejnego, całkiem sporego miasta - Molde. Tu chwilę czekamy na kolejny prom. Rejs przez Midfjorden do miasteczka Vestnes trwa dobre 40 minut, to jednak spory kawałek. Wreszcie zjeżdżamy po drugiej stronie i po chwili skręcamy na wschód, na drogę E136. Przejeżdżamy przez długi most wiszący, na jakims parkingu zatrzymujemy się aby coś zjeść. Paprykarz szczeciński smakuje całkiem nieźle. Ruszamy dalej, wzdłuż południowych wybrzeży Romsdalsfjorden. W pewnym momencie dziwna informacja po norwesku, ostrzegająca że jest jakieś zamknięcie jakiegoś tunelu między 18 a 6 rano. Staram sie nie martwić... gdy dojeżdżamy do długiego na 6,6 km tunelu przed Andalsnes... szlabany są zamknięte a samochody czekają. A niech to... co teraz robić? Robotnicy wjeżdżają w głąb tunelu. Idę do człowieka pilnującego szlabanu. Mówi mi, że w tunelu są prowadzone prace, ale co godzina jest na moment otwierany by puścić samochody. Jest 18:07, a otworzą o 19. No szkoda, mamy godzinę przymusowego postoju. Wreszcie jednak szlaban idzie w górę, a pilotujący samochód przeprowadza cały konwój na drugą stronę. Jest godzina do zachodu słońca, a mamy przecież przejechać słynną Trollstigen - Drogę Trolli. Kawałek za Andalsnes skręcamy w prawo, w drogę nr 63. Wiedzie ona wprost w wąską dolinę otoczoną ogromnymi, niemal pionowymi ścianami. Dolina jest zamknięta górami ze wszystkich stron, droga zaczyna prowadzić pod górę. Dojeżdżamy do parkingu. Tu daję moment odpocząć silnikowi i z niepokojem przyglądam się licznym serpentynom prowadzącym pod stromy próg gdzieś wysoko w górę. Takiej drogi jeszcze nie pokonywałem, no ale cóż... damy radę!




Jakiś rowerzysta patrzy na mnie, na swój obładowany rower i tylko mówi z uśmiechem Its not good idea. No tak, on ma zdecydowanie trudniej. Ruszamy! Droga pnie się stromo w górę... ale znów nie tak stromo jak by się wydawało. Owszem, trzeba uważać, jechać na niskim biegu, zwracać szczególną uwagę na niezwykle ciasnych zakrętach... ale jedziemy bez problemów. Mijamy wodospad w połowie, potem serpentyny stają się dłuższe... wreszcie docieramy na położony na górze parking. Zostawiamy samochód i idziemy na punkt widokowy. Szczyty kryją się w chmurach, ale tu docierają jeszcze promienie słońca i wszystko w tych złotych kolorach wygląda bardzo ładnie. Zbudowano tu turystyczną ścieżkę i dwie platformy widokowe, wysunięte ponad przepaść. Z nich Droga Trolli wygląda naprawdę imponująco, znacznie groźniej niż z dołu. Jesteśmy dobre 400 m wyżej, a widok na ciasno ułożone obok siebie serpentyny wywołuje tylko zdziwienie że poszło tak gładko. Strach ma jak widać wielkie oczy.


Trzeba wracać na parking i jechać dalej. Tu są nieprzystępne i zimne góry, robi się już późno. Można gdzieś obozować na dziko, ale przyjemniej byłoby na kempingu. Temperatura spada poniżej 10 stopni. Droga wspina się jeszcze spory kawałek w górę, choć już nieco łagodniej. Wreszcie zaczynamy jechać w dół. Znów jałowe pustkowie, wysokie skaliste szczyty, trawa i kamienie. Jakieś jezioro. Jedziemy i jedziemy, ciągle w dół i w dół. Wreszcie jakaś dolina i ludzkie osady. Jest tu całkiem fajny kemping. Zimno strasznie. Decydujemy się ponownie na hyttę, choć tu już kosztuje 500 NOK.



We wtorek 22 sierpnia wstajemy wcześnie. Czeka nas dość długi odcinek do Tyssedal, w dodatku droga prowadzi przez krainę gór i fiordów i jest mocno pokręcona. Czeka nas jeszcze kilka przepraw promowych. Pierwsza już po kilkunastu kilometrach jazdy, do miejscowości Stranda. Prom pojawia się po chwili czekania i wkrótce jesteśmy już po drugiej stronie. Jedziemy dalej. O ile na wcześniejszych etapach podróży (może poza Lofotami) góry były miejscami spore, to teraz góry są już ogromne! To niemal jak jazda przez Alpy. Szczyty pną się na 1000-1500 m w górę, a my jedziemy niemal na poziomie morza. Przewyższenia są bardzo duże. Ponadto nie są to łagodne stoki, a często niemal pionowe ściany. I tak cały czas, bez żadnych przerw. Jedziemy drogą nr 60 na południe. W pewnym momencie zatrzymujemy się pomiędzy dwoma tunelami - jest tu punkt widokowy na jeden z najpiękniejszych fiordów - Geiranger. W dole widać sporo statków wycieczkowych, ale my ten cud natury podziwiamy z góry. Rozbawianie budzi tablica nakazująca założenie łańcuchów na opony w warunkach zimowych. Po angielsku to tire chain zone, ale jest też tłumaczenie na polski. Uwaga! Przestrzeń łańcuch :) Chyba ktoś zbyt ufa w translatora google. Droga 60 łączy się z E39, ale jak na złość ten odcinek jest w remontach i co i rusz jest ruch wahadłowy. Denerwują już te ciągłe utrudnienia, które są w tym kraju wszechobecne. Odbijamy wreszcie w lewo na drogę nr 15 i dojeżdżamy do miejscowości Stryn. Tam objeżdżamy cały koniec fiordu i po kilkunastu kilometrach jesteśmy na przeciwległym brzegu.


I znów przymusowy postój bo trwają prace w jakimś tunelu. Korzystając z okazji robimy nieco zdjęć pięknej okolicy. Wreszcie tunel jest przejezdny. Kawałek dalej, w Utvik... znów remont i braki asfaltu. Co gorsza zaczynają się tu strome serpentyny, niewiele łagodniejsze niż na Drodze Trolli. W górę i w górę, a przed nami pojazd pilotujący, który jedzie wolno. Za nami TIR-y. Nie wiem jak one sobie dają radę na tych zakrętach, ale jakoś wjeżdżają. Zatrzymujemy się na chwilę w punkcie widokowym, robimy kilka zdjęć.


I jeszcze dalej w górę. Potem łagodniejszy zjazd do doliny po drugiej stronie grzbietu. znów połączenie z E39. Teraz nawet ta główna droga wiedzie przez góry, w wielkiej dolinie otoczonej ogromnymi skalnymi ścianami. Nieco dalej odbijamy w lewo na drogę nr 13. Tabliczki informują, że to widokowa droga turystyczna, coś jak Droga Atlantycka lub Droga Trolli. Po norwesku nazywa się Gaularfjellet, co pozwala się domyślać, że wiedzie przy jakiś wodospadach. Tabliczki z jej zdjęciami, mapa, oraz obecne tu szlabany do okresowego zamykania mówią też wyraźnie, że czekają nas znów gęste serpentyny. Ruszamy najpierw dość łagodnie w górę, aby zjechać do śródgórskiej kotliny z jeziorem dość stromymi zakosami. Potem kolejny wjazd i parking. Są tu piękne wodospady, wyznaczono turystyczne ścieżki. Chwilę spacerujemy i robimy zdjęcia, ale nie mamy za wiele czasu. Droga pnie się coraz wyżej i wyżej, wreszcie robi się znów zupełnie dziko. Drogą wędrują owce i trzeba na nie bardzo uważać. Za malowniczym jeziorem zaczynają się bardzo strome serpentyny w dół. Wyglądają niemal tak samo jak Droga Trolli.


Jest tu również betonowa platforma widokowa. Nieco zdjęć i jedziemy. W dół jednak jedzie się bez większych problemów, należy tylko rozsądnie utrzymywać niewielką prędkość i niskie biegi. W końcu dno doliny i jazda w stronę fiordu. Za nami widać biel górskich lodowców między szczytami. Droga jest wąska, przyklejona do ściany fiordu, wydaje się, że mijanie się z kimś z naprzeciwka jest mało bezpieczne, ale jakoś się mieścimy. Docieramy wreszcie do przystani promowej. Czekamy to dłuższą chwilę, podchodzi do nas młody chłopak sprzedający maliny. Okazuje się że jest Polakiem. Tęsknie pyta czy nie mamy może jakiegoś alkoholu na sprzedaż. Po chwili przypływa prom. Tu należy powiedzieć gdzie chcemy płynąć i w zależności od tego pan z załogi odpowiednio ustawi nas na pokładzie. To miejsce to rozgałęzienie największego z fiordów - Songefjorden. Ma on 200 km długości, a jego głębokość to 1300 m. Niesamowite liczby. Prom najpierw płynie do miejscowości Hella, a dopiero potem do Vangsnes. W Hella musimy wyjechać na nabrzeże i odwrócić się. Takie kombinacje by dobrze wyjechać w Vangsnes. Docieramy do niego po kilkunastu minutach. W położonym 10 km dalej Vik tankujemy i ruszamy... znów pod górę długimi serpentynami. Jedziemy i jedziemy, coraz wyżej i wyżej. Znów robi się jałowe pustkowie. Ten obszar to Sogn og Fjordane o czym informuje tabliczka na punkcie widokowym. Potem tunel i jazda przez niesamowite krajobrazy rodem z dalekiej północy. Norwegia jest niezwykle zróżnicowana i krajobraz potrafi się zmieniać diametralnie na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Potem w dół wąską górską drogą i wreszcie docieramy do drogi E16. Omijamy miasto Vossevangen i już o wiele mniej górskim fragmentem drogi nr 13 docieramy do długiego, płatnego tunelu. Tunel jest niezwykły bo ma... rondo w środku gdzie skręcamy w prawo w inny tunel. A prosto z niego wyjeżdżamy na wiszący most. Dalej jedziemy wzdłuż wąskiego fiordu otoczonego niebotycznymi górami. Do miasteczka Odda pozostało ok. 50 km, do Tyssedal nieco bliżej. Jesteśmy zdziwieni, że sa tu... sady drzewek owocowych. Znów jakieś remonty drogi, znów wąziutko, znów mijanki z TIR-ami. Przestaje to już robić na mnie wrażenie. Tyssedal okazuje się malutką mieściną bez żadnego kempingu. Jedziemy więc kilka kilometrów do Odda. Tam jest kemping, ale straszliwie zatłoczony. Ludzie przyjeżdżają tu w podobnym celu co i my - zdobyć Trolltungę, jedną z największych atrakcji Norwegii. Kemping kosztuje nas 340 NOK, drogo jak na takie słabe warunki. Pani z recepcji okazuje się być Polką i wszystko mi wyjaśnia. Można podjechać stąd wahadłowym busem do początku szlaku - ale cena za osobę jest bandycka - 300 NOK w obie strony. Można też jechać własnym samochodem przez Tyssedal do Skjeggedal gdzie zaczyna się szlak. Parking kosztuje 300 NOK. Gdyby tam zabrakło miejsc, to samochód zostawia się w Tyssedal, skąd kursują busy po 50 NOK za osobę. Uznajemy że jak zwiniemy się wcześnie rano, to na pewno znajdzie się miejsce na głównym parkingu. Przezornie nastawiam budzik na 4:30. Przepakowujemy się w świetle czołówek i idziemy spać. Pogoda zapowiada się bardzo dobrze.

W środę 23 sierpnia o 4:30 budzimy się, gotujemy sobie jakąś owsiankę. Ciemno jest jeszcze, dziwi mnie że oprócz nas nikt jeszcze nie wstaje. Tym lepiej, na szlaku będzie luźniej. Zwijamy namiot i ruszamy. W Tyssedal skręcamy w prawo i stromymi serpentynami wąskiej drogi podjeżdżamy na parking w Skjeggedal. Miejsc jeszcze jest dużo. Co ciekawe można wjechać jeszcze wyżej, ale kosztuje to aż 500 NOK, a droga jest szutrowa i niezwykle stroma, co wygląda mało zachęcająco. Kilka samochodów jednak wspina się w górę. Mam chwilowy problem z automatem biletowym, nie akceptuje mojej karty. Jakiś chłopak ze Słowenii ma te same problemy. A nie mam 300 NOK w monetach, a automat banknotów nie przyjmuje. Co robić? Zapłacić można w sklepie, ale otwierają go za 2 godziny. Używam innej karty i o dziwo - działa! Wrzucam bilecik za szybę, zakładamy górskie obuwie i ruszamy zakosami nowej drogi. Kiedyś były tu niezwykle strome drewniane schody, ale teraz już je rozebrano. Całe szczęście, bo podejście nimi byłoby niezwykle męczące. Drogą idzie dużo ludzi, coś jak u nas na Rysy. Zarówno świetnie wyekwipowani turyści jak i ludzie w japonkach. Po podejściu serpentynami robi się płasko, słońce wychyla zza gór. Robi się nieco cieplej. Potem znów idziemy w górę po wygładzonym polodowcowym progu. Dalsza droga jest dość płaska, ale tak raz w górę raz w dół. Łączny dystans w jedną stronę to 13 km. To naprawdę dużo!!! Co kilometr są tabliczki, ale i tak trasa się strasznie dłuży, mimo ładnych widoków, szczególnie na położone w głębokim kotle jezioro Ringedalsvatnet. Dystans jednak męczy - w obie strony robi się 26 km, po górach, trasa liczona jest na 10 h, ale należy doliczyć czas na zdjęcia na samym języku (obowiązkowe, po to się tam wchodzi ;) ) a ilość turystów i piękna pogoda sprawiają, że z pewnością będzie kolejka do tych zdjęć. Wreszcie, po wyczerpującym marszu docieramy do polodowcowego kotła i do Trolltungi.



Czekam w kolejce ponad pół godziny, wreszcie moja kolej, staję na skraju języka, koleżanka ze skały obok robi mi zdjęcia. Wysokość zawrotna, dobre 700 m otwartej pustki w dół. Aż ciarki przechodzą jak się spojrzy. Ludzie robią tam najdziwniejsze rzeczy byle mieć fajne fotki. 

 
Ja po prostu siadam na chwilę na krawędzi i podziwiam widoki. No jest gdzie lecieć, w Tatrach nie spotkałem tak dużej ekspozycji.



Potem kolejkę zajmują moje znajome, a ja ciepło się ubieram, bo strasznie zmarzłem. Zjadam coś, odpoczywam... a one nadal stoją w kolejce. Wreszcie i one wychodzą na język i teraz ja pełnię rolę fotografa. Co ciekawe, nieco dalej jest druga, nieco mniejsza skała wysunięta nad przepaść - a na nią niemal nikt nie wchodzi. Wreszcie zbieramy się w drogę powrotną. Jesteśmy już dość zmęczeni, do tego ciągłe oślepiające słońce. Idziemy w dół 5 godzin, ostatnie serpentyny już bardzo się dłużą, ale... było warto! Zdjęcia super, przeżycie super, pogoda dopisała. A prawdziwa kolejka stworzyła się dopiero później, my odstaliśmy względnie krótko. Wyciągam butlę i palnik, gotujemy jakąś herbatę i kawę, jemy cokolwiek. Myśl o noclegu w Odda jest odpychająca, musimy odjechać kawałek i dopiero znaleźć jakiś kemping. Aczkolwiek w Odda zatrzymujemy się, bo na stacji benzynowej są hot-dogi po 15 NOK. Jak na Norwegię to taniocha, więc zjadamy po dwa. Jedziemy dalej drogą nr 13, mijamy piękne wodospady Latefossen. Potem kilka tuneli i jeden bardzo dziwny... w kształcie ślimaka czy spirali. Po wjechaniu tunel ostro skręca w prawo i opada stromo w dół i jego wylotowy odcinek przechodzi pod odcinkiem wlotowym, w efekcie wyjeżdżając w lewo. Na krótkim odcinku tunel zawraca o 270 stopni. W nieodległej miejscowości Roldal znajdujemy duży i pusty kemping, gdzie płacimy 200 NOK za 3 osoby. Jest tu ciepły TV Room, gdzie jemy kolację i ładujemy baterie.

W czwartek 24 sierpnia poranek jest pochmurny i zimny. Jeszcze nie pada, ale na wszelki wypadek namiot zwijamy szybko. Jemy śniadanie i ruszamy dalej. Dziś mamy zamiar wejść na kolejny bardzo znany norweski cud natury - Preikestolen czyli Ambonę. To ok. 150 km jazdy, więc liczymy że za jakieś 2 godziny dotrzemy na miejsce. Sprawdzałem wcześniej, podejście jest niemal spacerem w porównaniu z Trolltungą. Nie ma zbyt wielkiego przewyższenia, całość wycieczki można zrobić w 3-4 godziny. Jedziemy drogą nr 13, która tutaj choć bardzo widowiskowa i malownicza, to jednak traci swój wysokogórski charakter. Wije się wzdłuż fiordów i jezior, pokonuje niezliczoną ilość tuneli. Jeszcze jedna krótka przeprawa promowa z Knutsvik, kilkadziesiąt kilometrów i skręcamy w lewo, w drogę oznaczoną Preikestolen i symbolem Ambony. Kilka kilometrów podjazdu i zostawiamy samochód na dużym parkingu, dość już jednak zapchanym. Parking kosztuje 200 NOK, płaci się przy wyjeździe. Pogoda dziś jest zdecydowanie gorsza, momentami pada i to całkiem mocno. Zabieramy więc tak samo jak wczoraj pełne wyposażenie przeciwdeszczowe. Na szlaku jest dużo turystów, to w końcu taki norweski Giewont. Każdy musi zaliczyć. Dużo ludzi starszych, ludzi z dziećmi, ludzi w bardzo słabym obuwiu. Trudno wyprzedzać wszystkich, więc idzie się dość wolno. Szlak pokonuje wzniesienie, ale potem wypłaszacza się. Potem kolejne wzniesienie i znów wypłaszczenie. Potem już poważniejsze wzniesienie, na które wchodzi się kilkanaście minut. Zaczyna znów lać, chowam aparat do plecaka. Otwiera się widok na Lysefjord, ścieżka prowadzi skalną półką nad wodami położonymi 500 m niżej. Tabliczki informują, że juz za chwilę... i jest! Wielka skalna platforma pełna ludzi.




Niewątpliwie piękny punkt widokowy na Lysefjord, a do tego bardzo efektowne miejsce do robienia sobie zdjęć. Niemal tak samo efektowne jak Trolltunga. Tu też ustawia się kolejka, ale idzie wszystko znacznie sprawniej niż wczoraj. Po kilku minutach mam już serię zdjęć jak stoję i siedzę na krawędzi klifu. W dół są dokładnie 604 metry, a ściana jest nie tylko pionowa, co nawet lekko przewieszona. Pod stopami ogromna otchłań.

Sama Ambona ma też spore szczeliny przez które widać fiord w dole. Wchodzimy jeszcze nieco wyżej po skałach, by zrobić zdjęcie nieco z góry. Na szczęście cały nasz pobyt na Ambonie zbiega się w czasie z przerwą w opadach deszczu, wychodzi nawet słońce. Mamy duże szczęście. Gdy schodzimy, a właściwie zbiegamy na parking, pogoda znów się psuje. Na parkingu szybkie przebranie się i ruszamy w dalszą drogę. Plan zakłada dotarcie w okolice miasta Kristiansand, by rano móc złapać prom do Daniii, co oszczędzi nam minimum dwóch dni i dobre 1500 km drogi, gdybyśmy chcieli jechać przez Oslo, Goeteborg i mosty nad cieśninami Duńskimi. Prom będzie też znacznie tańszy niż przejechanie tego dość nudnego odcinka. Przeprawiamy się najpierw promem z Oanes do Hole. Tu nieco inaczej niż dotąd - są bramki ze szlabanami. Wszystkie wcześniejsze promy działały tak, że płaciliśmy dopiero na pokładzie. Po drugiej stronie Lysefjordu jedziemy w kierunku Stavanger, by na jego przedmieściach skręcić w drogę E39. Tu salwę śmiechu wywołuje norweska nazwa ciastka Oreo Kjeks. Chyba jesteśmy już zmęczeni i takie proste rzeczy nas bawią. Może chcesz kjeksa na deser :)? W okolicy jest niezbyt odległy (~100 km) zapasowy cel górski - Kjerag i Kjeragbolten - wysoki na 1000 m skalny klif i słynny głaz uwięziony w szczelinie. Jednak rezygnujemy. To oznacza kolejny dzień spędzony na górskich wędrówkach, a raz że pogoda się psuje, dwa że nie jesteśmy pewni rezerwacji promu do Danii. Teraz jazda już nie jest tak wymagająca dla samochodu i kierowcy. Droga owszem prowadzi w górę i dół, ale to szeroka droga, wszystko łagodnie, z ograniczeniami prędkości do 70-80 km/h i fotoradarami. Nie ma miejsca na szybszą jazdę. Pada deszcz, robi się coraz bardziej szaro. Kempingi są w tym południowym rejonie Norwegii rzadsze niż do tej pory. Ok godziny 20 jesteśmy 100 km od Kristiansand, zaczynamy szukać noclegu. Martwi nas deszcz. Zjeżdżamy na jeden kemping - recepcja czynna do 20 i nikogo nie ma, telefonu też nie. Inny kemping okazuje się być dziwnym miejscem, gdzie po stromym zjeździe szutrową drogą przez las... nikogo nie ma. Zły już na to wszystko wracam w górę modląc się, by nie było potrzeby mijania się na tej drodze z kimś z naprzeciwka. W końcu w okolicy miasteczka Feda znajdujemy fajny kemping. Domek kosztuje 400 NOK, ale ulewny deszcz nie daje w zasadzie wyboru. Z ulgą wypakowujemy się, a ja lecę pod recepcję z laptopem. Tam jest zasięg WiFi, a ja muszę zrobić rezerwację na jutro, na prom do Hirtshals. Po dłuższej chwili udaje mi się zaklepać bilety na 16:30 na prom lini Color Line. Za 3 osoby i samochód 166 euro. Nawet nie chcę szacować, ile by kosztowało przejechanie do Danii drogą lądową, ale raz że kilka razy więcej, a dwa że zajęłoby to 2 dni a nie 3 godziny. Rezerwacja promu jest więc wybawieniem. Jutro nie będzie nerwówki, będzie nawet czas pozwiedzać miasto. Trochę martwi mnie fakt, że do Danii dotrzemy na 19:45 i czy znajdziemy kemping, ale tym będziemy się martwili jutro.

W piątek, 25 sierpnia rano jest całkiem ładna pogoda, a robi się jeszcze ładniej. Rozstawiam namiot, by dobrze wysechł. Przepakowujemy rzeczy, nie będziemy już potrzebowali mieć na wierzchu górskich butów ani kijków trekkingowych. Zwijamy się wreszcie i ruszamy do Kristiansand. To niecałe 100 km. Na drogę nie da się jednak wjechać tak jak z niej zjechaliśmy. Musimy przejechać przez Fedę, która okazuje się niezwykle malowniczym miasteczkiem. Potem droga wiedzie w górę, wjeżdżamy w tunel i... mamy powtórkę tunelu ślimaka i ronda w tunelu. Po wyjechaniu z wnętrza góry przejeżdżamy przez most nad wąskim fiordem i jedziemy już bez kłopotów do Kristiansand. W mieście znaki kierują nas do portu promowego. Dojeżdżamy na wielki plac. Na razie stoi tu tylko trochę samochodów. Nie ma jednak żadnego parkingu, by zostawić auto i iść coś zwiedzić czy kupić w mieście. Część ludzi zostawia po prostu samochód na liniach postojowych przed zamkniętymi jeszcze bramkami, ale wiele osób czeka. Pytam Niemców i Duńczyków, którzy przecież muszą tędy pływać. Nikt nie umie powiedzieć kiedy zacznie się odprawa. Kierowca jednego z TIR-ów mówi abym poszedł przejściem dla kierowców ciężarówek, aktualnie otwartym, do biura lini Color Line i coś się tam dowiedział. W biurze pani sama nie wie, ale uznaje, że odprawa się zacznie za godzinę, a po odprawie będzie można zostawić auto i iść do miasta. Rzeczywiście odprawa zaczyna się o 14, ekspresowo dostajemy karty pokładowe. Moi towarzysze idą do miasta, ja na wszelki wypadek zostaję przy samochodzie. Najpierw przypływa nowoczesny katamaran lini Fjord Line. Gdy trwa jego załadunek reszta ekipy wraca z jakimiś pamiątkami. Ja stwierdzam, że coś z pamiątkami będzie z pewnością na samym promie. Wkrótce i nasz prom ukazuje się na horyzoncie i szybko zbliża się do portu. Te jednostki są bardzo szybkie. Załadunek idzie sprawnie, choć jesteśmy na pokładzie ze składanymi pochylniami i stoimy właśnie na takiej pochylni. Będzie zabawa w momencie wyładunku. Idziemy na pokład. Prom jest luksusowy, ma ekrany gdzie jest pokazane jego aktualne położenie, ma oczywiście sklepy bezcłowe, sklep z pamiątkami, salę koncertową i pomieszczenia biznesowe. Ma wydzieline miejsca dla osób, które wykupiły takie miejsca. Tacy jak my muszą się zadowolić miejscem gdziekolwiek. Zajmujemy mały stolik, choć od czasu do czasu wychodzimy na pokład widokowy. Prom wychodzi z portu i błyskawicznie przyspiesza. GPS wskazuje, że rozwija prędkość 50 km/h, czyli około 30 węzłów! Naprawdę szybka jednostka. Wody cieśniny Skagerrak są spokojne, choć pojawiają się fale z grzywami. Rejs nie dłuży się nam i przebiega spokojnie, poza drobnym zgrzytem. Okazuje się, że na pełnym morzu jest świetny zasięg sieci komórkowej. Po prostu na promie jest przekaźnik. Nie przychodzi mi do głowy, by na promie pływającym w ramach UE była jakaś inna sieć komórkowa, która nie podlega unijnemu prawu. Po chwili dostaję SMS od Orange, że mój rachunek za dane w roamingu sięgnął 200 zł i dalszy przesył danych został zablokowany. Chwała za to że taka blokada istnieje! Dopiero jakieś pół godziny później przychodzi SMS od tajemniczej sieci Telenor Maritime gdzie podane są stawki. UWAGA! 8 zł za minutę połączenia, 44,50 zł za 1 MB danych!!! Ciekawe ilu nieświadomych, ale zadowolonych z pełnego zasięgu na morzu naciągają na gigantyczne rachunki? Mój na szczęście sięgnął tylko 200 zł, ale przy takich cenach można nabić i 20 tysięcy... Nasz rejs przez Skagerrak dobiega końca, widać już wybrzeże Danii. Jakże odmiennie płaskie od tego norweskiego. Jako, że stoimy na ruchomej pochylni to przeżywamy chwilę emocji gdy wraz z naszym samochodem jest opuszczana w dół. Bez przeszkód zjeżdżamy na ląd. Powoli robi się już ciemno, a musimy znaleźć jakiś kemping. Moja baza danych w GPS wskazuje pełno kempingów, aż podejrzanie dużo. Po dojechaniu do pierwszego lepszego okazuje się że to po prostu... kawałek pola. Podejrzewam, że twórcy bazy danych wrzucali wszystkie miejsca gdzie ktoś obozował i uznali je za kempingi. Co tu robić? Jest juz prawie ciemno. Zmieniam taktykę. Szukam kempingu u jakiejś pełnej nazwie, to musi być coś większego. Jest nawet taki, nad morzem, ale dobre 20 km stąd. Zanim tam podjedziemy postanawiam jednak zadzwonić i spytać czy są nadal czynni. Jest już po 20. Strona internetowa wyraźnie jednak informuje, że recepcja czynna do 19. A niech to. Nie mamy wyjścia, jedziemy autostradą na południe. Docieramy w końcu do miasta Aalborg. Strasznie ciemno w tej Danii, wszystko oświetlone bardzo skąpo, może są jacyś wybitnie energooszczędni? Jedziemy niemal na ślepo, bo sam nie wiem czego mam szukać. Wypatruję tabliczki z napisem kemping, ale nic takiego nie ma. Zatrzymuję się w końcu na parkingu przed sporym hotelem. Może tu będzie coś taniego? Rozmowa z sympatyczną dziewczyną z recepcji jednak rozwiewa wątpliwości - to jest bardzo expensive hotel, a pobliski cheap hotel... też nie jest dla nas akceptowalny finansowo. Dziewczyna jednak za wszelką cenę usiłuje mi pomóc, szuka czegoś na komputerze, w końcu oznajmia, że jest tu niedaleko... kemping miejski! Super! Ale czy jest czynny? Tego nie wie, ale znajduje mi numer telefonu. Szybko dzwonię. Kemping jest czynny jeszcze przez 20 minut, do 22. Super! Recepcjonistka pokazuje mi gdzie to jest na mapie, szybko wbijam to jako waypoint w GPS. Dostaję nawet wydrukowaną mapę okolicy. Nie zdążyłem nawet porządnie podziękować, wiem ze po powrocie napisze maila do dyrekcji hotelu z pochwałą. Teraz rzucam tylko krótkie thanks i wybiegam na parking. Szybko, ale tak by nie łamać żadnych przepisów jedziemy ciemnymi ulicami. Wreszcie... jest strzałka na kemping. Chłopak z recepcji nadal tu siedzi, zdążyliśmy 10 minut przed zamknięciem. Meldujemy się, chłopak wyjaśnia gdzie co jest. Ale nic nie widać, kompletna ciemność. Dopiero zapalenie świateł w samochodzie wyjaśnia sprawę. Uff! Stresujący wieczór. Szybko rozbijam namiot, jemy jakąś kolację. W nocy w pobliżu latają jakieś wojskowe śmigłowce, chyba mają jakieś ćwiczenia... spać ciężko...

W sobotę 26 sierpnia po śniadaniu i zwinięciu znów mokrego namiotu wyruszamy w dalszą drogę. Będzie już nudna jak flaki z olejem - zero jakiś ciekawych widoków, tylko nużąca jazda autostradami. Sam Aalborg za dnia podoba mi się całkiem, całkiem. Miasto jest w dużej mierze ceglane i ładnie to się prezentuje. Duńczycy to jakiś wysportowany naród, wszędzie widać biegaczy i rowerzystów, a jest sobotni poranek. Autostrada jednak jest nudna, a ponadto panuje duży ruch. Co gorsza... przy węzłach z niewiadomych przyczyn tworzą się korki. Po minięciu zjazdu gdzieś w bok korek znika. Czy oni wszyscy zwalniają w takich miejscach do 50 km/h? Bo innego powodu nie widzę. To denerwuje i wybija z rytmu jazdy. Co ciekawe, podobne zjawisko obserwuję juz po przekroczeniu niemieckiej granicy, dopiero nieco dalej można pojechać szybciej bez obawy że zaraz trzeba będzie ostro hamować. Autostrada w stronę Hamburga jest w dużej przebudowie. To jest drugą i poważną przyczyną korków. Wreszcie odbijamy z niej w lokalną drogę w stronę Lubeki. Jest tu ograniczenie do 100 km/h i jedzie się szybciej niż tą nieszczęsną autostradą. Niestety, od kilku lat obserwuję skuteczny upadek mitu wspaniałych niemieckich autostrad. Te nasze polskie... są nowocześniejsze i po prostu lepsze. Niemieckie są dziurawe, w remontach i bez dobrej infrastruktury. Pod Lubeką znów wjeżdżamy na kolejną autostradę, tym razem wzdłuż północnego wybrzeża, prowadzącą przez Rostock w stronę Szczecina i Berlina. Ta droga jest znacznie nowsza i ma dobra nawierzchnię, ale nie ma przy niej... ani jednej stacji benzynowej. Nawet na dalekiej północy Norwegii były dość gęsto, a tu nic. Nasz plan zakłada zjechanie z autostrady, przejechanie przez Anklam na wyspę Uznam, a potem drogą lądową do Świnoujścia. W Anklam słyszę dziwny chrobot gdzieś z przednich kół... niech to! Tyle przejechaliśmy bez żadnych problemów a 20 km od polskiej granicy dzieje się coś niepokojącego. Chrobot jednak znika po wciśnięciu hamulca i znów się pojawia. Innych objawów nie ma. Wnioskuję, że w hamulec dostał się jakiś kamyk i pewnie niedługo wypadnie. Do Świnoujścia jadę jednak ostrożnie. Gdyby coś miało nawalić wolę by stało się to jednak w Polsce. W Świnoujściu witają nas brzydkie betonowe bloki i sklep sieci mającej w logo łaciatego owada. Tam na parkingu kręcę kierownicą w prawo i lewo. Cisza. Czyli problem sam się rozwiązał. Szukamy w internecie jakiegoś noclegu w okolicy. Dzwonimy tu i ówdzie. Albo zajęte, albo strasznie drogie, albo np. jest przyczepa kempingowa, po 40 zł od osoby. Jeszcze na głowę nie upadliśmy. Stwierdzam że będzie coś z pewnością w Wapnicy lub w Wolinie, to turystyczne miejscowości. Jest tu coś czego nie uwzględniłem. Mianowicie przeprawa promowa. Byłem przekonany że tu jest most. Na szczęście wjeżdżamy na najbliższy prom, opóźnienie jest małe. W Wapnicy też nic nie można znaleźć. Albo melina, albo na jedną noc nie opłaca się nikomu wynająć. Ot cała Polska. Jest już ciemno. Jedziemy do Wolina. Tu problem się powtarza. Zdenerwowani szukamy już czegokolwiek. Dzwonię do hotelu w Nowogardzie, gdzie kiedyś spałem - niestety mają tam wesele. Dzwonimy do hoteli w Szczecinie - albo nie obierają, albo maja komplet miejsc. Jedziemy w stronę Goleniowa coraz bardziej zdenerwowani. Żeby nic nie było? Nic a nic? Kłócimy się już ze sobą. Trochę przypadkiem znajdujemy zajazd i dom weselny w jednym, gdzie jest mnóstwo wolnych pokoi i nie ma problemów z noclegiem. Uff!!! Przepraszam towarzyszki za nerwy, ale jednak 800 km jazdy i nerwowe poszukiwania doprowadziły mnie już do wściekłości. Zasypiamy błogim snem.

Niedziela 27 sierpnia to już tylko jazda drogą S3 i autostradą A2 do Warszawy. Zero problemów, jedynie nudny przejazd. Zamykamy pętlę wokół Bałtyku. Kolejny Skandynawski wyjazd staje się historią, ale był chyba jeszcze wspanialszy niż poprzedni, zobaczyłem jeszcze więcej. No i w sumie pogoda dopisała, bo nawet jak padało, to zazwyczaj na etapach przejazdowych lub w nocy.

 
Razem przejechane 6496 km (i około 400 km na pokładach promów), ze średnią prędkością 70 km/h, średnie spalanie to 6,4 l / 100 km, co oznacza, że spaliliśmy w sumie 416 l benzyny. Paliwo kosztowało 2290 zł, wszystkie promy (łącznie z tym do lodowca Svartisen) 2650 zł, kempingi 1413 zł, jedzenie 806 zł (właściwie w całości z Polski, w Skandynawii kupiliśmy 1 bochenek chleba i kosztował... 20 zł), płatne parkingi 250 zł, płatne drogi 82 zł (Droga Atlantycka) + wielka niewiadoma, która przyjdzie po kilku miesiącach, ale będzie to maksymalnie 1000 zł. Cały wyjazd nie przekroczy więc 8500-9000 zł, co oznacza, że na osobę wyjdzie ok 2800 zł. Jak na 12 dniowe wakacje przy przemierzeniu takiego dystansu i zobaczeniu tak ciekawych miejsc - uważam, że bardzo ok, szczególnie biorąc pod uwagę norweskie ceny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz