niedziela, 31 grudnia 2023

Podróżnicze podsumowanie roku 2023

Rok 2023 był mocno urozmaicony podróżniczo. Wracałem w stare, choć odległe miejsca. Poznałem miejsca zupełnie nowe. Jest to również rok bardzo dużych zmian w życiu, co nie pozostało bez wpływu na podróże.


Odwiedziłem siedem krajów, w tym trzy nowe, w których jeszcze nie byłem - Gruzję, Szwajcarię i Włochy (te dwa ostatnie jednak na zasadzie - byłem tam, ale wiele nie zobaczyłem). Załączam mapkę moich kierunków.



Co przyniesie rok 2024? Przyniesie ogromne zmiany. Nadal będę skupiał się na północy i na górach, w planach są naprawdę odległe rejony świata. Ale nie jest wykluczone, że spontanicznie pojawią się krótkie, szybkie wypady w bliższe i bardziej znane miejsca. Z pewnością nudno nie będzie, mam tutaj całkowitą pewność.

Rowerowe podsumowanie ostatniego kwartału i całego roku 2023

Jeśli chodzi o rok 2023, to pod katem rowerowym muszę zaliczyć go do dość udanych. Choć zabrakło jednorazowych długich tras, liczących ponad 250 km, to zrobiłem bardzo dużo wycieczek ponad 100 km i jedną ponad 200 km. W efekcie całkowity pokonany dystans to ponad 4500 km, lepiej niż w roku ubiegłym. Czy przyszły rok coś zmieni? Z pewnością będzie o wiele więcej wycieczek po terenach górskich i podgórskich.


Jeśli chodzi o ostatnie trzy miesiące, to jeździłem mało. Pogoda była mocno kapryśna, zniechęcająca do rowerowych wojaży. Pokonałem około 600 km, więc wybitnie mało. W październiku i listopadzie było to po około 270 km, w grudniu raptem 60 km. 

Wrzucam mapkę pokazującą wszystkie rowerowe wypady z kończącego się roku, które przekroczyły 100 km. Mapki z ostatnich 3 miesięcy nie wrzucam, nie ma ona zbytniego sensu.


Liczę, że przyszły rok przyniesie minimum podobną ilość kilometrów, ale że częściowo zmienią się tereny moich aktywności, to poznam wiele ciekawych, nowych miejsc.

poniedziałek, 18 grudnia 2023

Weekendowy wypad w Tyrol, Alpy Ötztalskie, Sztubajskie i Zillertalskie

Krótki wypad w okolice styku granic Austrii, Włoch i Szwajcarii był planowany od pewnego czasu. Całość wymyśliła Ewa, ja w zasadzie tylko zaakceptowałem, bo plan był kompletny i perfekcyjny. W dodatku udało mi się to zgrabnie połączyć ze służbowym wyjazdem na Śląsk. Po dwudniowej pracy i noclegu w Katowicach, rano ruszam pociągiem do Ewy. Na szczęście wszystko idzie szybko, jestem zanim jeszcze wróciła z pracy, więc mam chwilę na małą drzemkę. 

Ruszamy po godzinie 15, co powoduje, że została nam maksymalnie godzina dziennego światła. Prowadzi Ewa, musimy przebić się najpierw przez południowy Śląsk, o tej porze ruch jest spory. Na szczęście pogoda jest dobra, nie pada ani deszcz ani śnieg, a nawet zza chmur widać ładny zachód słońca. Docieramy w końcu do autostrady A1 i przecinamy czeską granicę, kierując się w stronę Ostrawy. Na Czechy nie mamy wykupionej winiety na autostrady, ale kawałek do Ostrawy jest bezpłatny. Dopiero w samym mieście zjeżdżamy na drogi lokalne. Robi się ciemno, ale po minięciu Ostrawy ruch jest znikomy. Nawigacja prowadzi nas naprawdę podrzędnymi drogami, ciężko jakoś mocno się rozpędzić. W jakiejś małej miejscowości zmieniamy się za kierownicą. Docieramy znów do autostrady nr 1, łączącej Ostrawę z Brno, ale nie wjeżdżamy na nią, tylko kierujemy się równoległymi drogami. Tak jest darmowo, ale znacznie wolniej.

W końcu docieramy do drugiego co do wielkości miasta Czech. Tu jest bezpłatny odcinek autostrady i bardzo dobrze, bo ruch jest bardzo duży. Skręcam w kierunku na Wiedeń, ale dość szybko nawigacja znów nas kieruje na drogi równoległe. Robi się coraz później, mijamy czeskie miasteczka, które o tej porze są niemal uśpione. Pohořelice, potem Znojmo. Tankujemy do pełna. Docieramy do granicy z Austrią. Jest zupełnie pusto, ale stoi tu patrol policji i kontroluje dokumenty. Ausweis bitte. Bitte. Danke! I tyle, cała kontrola. Jednak Austriacy są czujni.

W Austrii nawigacja prowadzi nas drogą ekspresową S3, ale potem robi skrót totalnie lokalnymi drogami, tak jak robiła to w Czechach. Na Austrię mamy wykupioną winietę, ale i tak nawigacja uznaje że tak będzie szybciej. Szybciej może i będzie, ale z pewnością mniej wygodnie. Ewa zasypia, więc muszę sobie radzić sam, ale jak na razie nie ma problemów, tu również miejscowości są jak wymarłe. W końcu docieram do drogi S5, gdzie można już normalnie się rozpędzić. Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów jazdy do Sankt-Pölten, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w hotelu. Zmęczenie już i mi daje się we znaki. Ewa budzi się, stwierdzamy, że wypadałoby cokolwiek zjeść. Najlepszym rozwiązaniem wydaje się restauracja pod złotymi łukami. Zapychamy się jakimiś zestawami powiększonymi i jedziemy jeszcze kilometr do naszego hotelu. Jest gdzieś na skraju miasta, ale jest bardzo porządny. Oboje jesteśmy mocno zmęczeni i szybko kładziemy się spać. Rano trzeba wstać i ruszyć jak najwcześniej, bo czeka nas długi dzień. 


Śniadanie jest od 7:30 i o tej godzinie na nie schodzimy. Jest porządne, a przyda nam się zapas kalorii, bo przed nami ponad 500 km jazdy, choć głównie autostradami. Ruszamy na zachód, znów prowadzi Ewa. Można nieco przycisnąć, kilometry szybko ubywają, choć do celu naszej jazdy zostało kilka godzin. A cel jest wyjątkowy. To leżące już we Włoszech jezioro Lago di Resia. W 1949 r. wybudowano tu zaporę, piętrzącą wody jezioro, co spowodowało zalanie średniowiecznej dzwonnicy. Obecnie kamienna wieża wystaje z wód jeziora kilkadziesiąt metrów od jego brzegu. Ale aktualnie jest zima, jezioro będzie zamarznięte, może to wyglądać nawet ciekawiej niż latem. Aby tam dotrzeć musimy przejechać cały Tyrol, minąć Inssbruck, wjechać w doliny Alp Ötztalskich, gdzie wspinając się na 1500 m n.p.m. dotrzemy do naszego celu. 

Jedziemy autostradą A1, kierując się na Linz i Salzburg. Autostrada jest wygodna, ma 3 pasy ruchu, ale tłok jest spory. W końcu weekend, pogoda zapowiada się nieźle, więc sporo ludzi rusza w Alpy. Kilometry mijają szybko, docieramy do Salzburga, przekraczając granicę niemiecką. Owszem, można by jechać cały czas przez Austrię, ale w tym miejscu lepiej i wygodniej po prostu ściąć drogę jadąc kawałek terytorium Niemiec. Tu nie są wymagane żadne winiety na autostrady. Zbliżamy się do gór, widoki na pierwsze pasma alpejskie są bardzo ładne.

Koło miejscowości Rosenheim skręcamy na południe, znów w stronę granicy z Austrią. Droga to również autostrada, ale w kilku miejscach jest w remoncie, co nieco ogranicza prędkość. Po lewej widać wysokie i postrzępione szczyty pasma Kaisergebirge. Droga wjeżdża w ogromną dolinę rzeki Inn, po obu stronach są ogromne góry. Widać ośnieżone szczyty Alp Zillertalskich, a nieco dalej Alp Sztubajskich. Powoli zbliżamy się do Innsbrucka. Tu zmieniamy się za kierownicą. 


Mijamy stolicę austriackiego Tyrolu, jadąc nadal autostradą A12. Skręca ona w końcu na południe, najpierw na most nad rzeką Inn, a później wjeżdżając w długi, ponad 6-kilometrowy tunel. To już Alpy Ötztalskie, najwyższe pasmo górskie w tej części Austrii. Do włoskiej granicy pozostało już niezbyt wiele. Do naszego celu nieco ponad 40 km. Widoki są kapitalne, droga powoli wspina się coraz wyżej. Są tu urocze alpejskie miasteczka, z charakterystycznymi strzelistymi wieżami kościołów.
Ostatnie kilometry przed granicą to już kilka serpentyn, śniegu coraz więcej, zaczyna pojawiać się na czystej dotąd drodze. Pogoda na szczęście jest doskonała, nie zapowiada się by miało padać. Mijamy kilka ośrodków narciarskich.

W końcu docieramy do włoskiej granicy i przecinamy ją. Nasz cel jest dosłownie 2 kilometry dalej. Pierwszy raz jestem we Włoszech i zbyt wiele tego kraju nie zobaczę, no ale jednak liczy się że byłem. Widać już sterczącą ponad lód pokrywający jezioro wieżę dzwonnicy. Stajemy na małym parkingu. Miejsce jest dość popularne, bo ludzi sporo. Robimy trochę zdjęć, w dodatku jak na zawołanie wychodzi słońce. Śmieję się, że Ewa tak wszystko zaplanowała, że i pogoda poprawia się specjalnie dla nas. Nad południowym krańcem jeziora Lago di Resia widać potężny masyw liczącego 3905 m n.p.m. szczytu Ortler, leżącego w Alpach Retyckich. 





Zimno nam, po sesji zdjęciowej wracamy do samochodu i wracamy na granicę. Pora coś zjeść. Skoro to Włochy to cóż może być innego niż pizza? Okazuje się jednak, że w restauracji będącej m.in. pizzerią... nie robią pizzy. Po chwili jednak pracownik przychodzi do nas i mówi że łaskawie zrobią tylko dla nas. Bardzo dziwne, pizzeria która nie robi pizzy. Po chwili jednak robią jej ileś sztuk, bo dużo osób zamawia pizzę, a nie coś innego. Muszę przyznać jednak z żalem, że jest totalnie nijaka, w Polsce wielokrotnie jadałem lepsze. No ale może mała restauracja, położona gdzieś na granicy w Alpach, to nie jest dobre miejsce by znaleźć naprawdę dobrą pizzę?

Ruszamy w drogę powrotną. Tu jednak zauważam, że zaraz obok jest przecież granica szwajcarska. W Szwajcarii też nigdy nie byłem. Jak pojedziemy nieco inną drogą, to wjedziemy do tego kraju na kilka kilometrów, więc będę miał "zaliczony" kolejny nowy kraj. Od razu podejmujemy decyzję, że jedziemy. Skręcam w lewo w dość lokalną drogę, która opada szeregiem serpentyn, dobre 300-400 m w dół na krótkim odcinku.W końcu docieramy do granicy ze Szwajcarią. To również granica UE i w przeciwieństwie do np. Norwegii nie obowiązują tu umowy roamingowe. Wyłączamy przesył danych w telefonach. Jest tu iluzoryczna kontrola graniczna.

Jedziemy jakieś 10 km do miejscowości Valsot. Tu po prostu zatrzymujemy się, skręcając w bok na lokalną drogę fotografujemy piękną dolinę i uroczą kapliczkę. Ot taki kaprys - wjechać do Szwajcarii, zrobić zdjęcie i wracać. Tym razem jednak pojedziemy już prosto na Innsbruck, nie wspinając się serpentynami, którymi niedawno zjeżdżaliśmy. Chwila jazdy i znów wjeżdżamy do Austrii.


Teraz pozostało nam jechać z powrotem. Nocleg mamy w Innsbrucku, a wieczorem chcemy jeszcze przejść się po centrum miasta i zobaczyć jarmark świąteczny. Słońce jest coraz niżej, na dnie doliny jest już głęboki cień, choć szczyty nadal są oświetlone ciepłymi, wieczornymi kolorami. W miejscowości Prutz zatrzymujemy się, idziemy na pobliską łączkę i robimy zdjęcia bardzo ciekawie wyglądającego kościoła.

Pora jechać dalej. Tu znów długi tunel i ogromna dolina rzeki Inn. Docieramy do Innsbrucku w momencie, gdy zaczyna robić się całkiem ciemno. Nasz hostel jest gdzieś na przedmieściach. Jest w zupełnie starym stylu, dosłownie przypomina NRD. Helga w recepcji, nie można płacić kartą, jak wydadzą klucz do pokoju, to zabierają dowód w zastaw. Dość mało już spotykana sprawa w Europie Zachodniej. W dodatku pokój przypomina jako żywo taki z akademika. Mały, wąski, z umywalką w środku, a nie w łazience. No cóż, ale hostel był tani i przy lini tramwajowej.

Po przebraniu się ruszamy na przystanek. W automacie kupujemy bilety (po 2,80 euro, więc naprawdę drogo jak za kilka kilometrów jazdy). Nasz tramwaj jest po chwili. Do centrum jedzie się kilkanaście minut. Wysiadamy w miejscu, gdzie jest już starsza i bardziej reprezentacyjna część miasta. Ludzi bardzo dużo, dużo świątecznych ozdób. Mnie taki tłum odstrasza i zniechęca. Chodzimy po wąskich uliczkach, zaczyna mnie wkurzać to, że ciągle się ktoś o mnie obija, ale nic nie mówię. Ewa szybko orientuje się, że średnio mi się to podoba. Sam jarmark świąteczny jest nad rzeką, i nie jest jakiś wielki. Ludzi jeszcze więcej, ceny jakiegokolwiek jedzenia są z kosmosu. Na moją prośbę idziemy nad rzekę, ale po jej drugiej stronie. Tu jest pusto i robi mi się lepiej. Przepraszam Ewę, że jednak jarmark do gustu mi nie przypadł i inaczej to sobie wyobrażałem. No trudno, nie ma co rozdrapywać. Ustalamy, że mając nieco czasu wrócimy do hostelu piechotą, to jakieś 4 km marszu, nie tak daleko. A by obfotografować starówkę wrócimy tu rano, jak już będzie jasno i podjedziemy samochodem.

Spacer mija na dyskusjach na różne tematy. Nie wiadomo kiedy jesteśmy pod naszym hostelem. Pora jednak coś zjeść, bo wstępnie mieliśmy jeść na jarmarku, ale tego nie zrobiliśmy. W okolicy jest Burger King, więc tam coś kupujemy, a wracając jeszcze jakieś austriackie piwo. Wracamy do pokoju.


Rano budzimy się przed świtem. Dziś już tylko powrót, więc jakieś 800 km jazdy. Nie ma co marudzić. Śniadanie w hostelu jest w formie szwedzkiego stołu, ale nie powala. No cóż... po taniości (choć jak na polskie warunki wcale nie jest tak tanio). Po posiłku pakujemy się i schodzimy do samochodu. Jest na tyle zimno, że musimy skrobać szyby. Ruszamy w stronę centrum, przez uśpione jeszcze miasto.

Stajemy na gdzieś nad rzeką Inn, blisko samego centrum. Nie ma teraz tu nikogo, kontrast z wczorajszym wieczorem jest ogromny. W mieście jeszcze jest głęboki cień, ale szczyty gór już zaróżowiają się od pierwszych promieni słońca. Robimy szybki obchód starej części miasta i nieco zdjęć. Pora jechać w stronę Polski.






Najpierw prowadzę ja, ale dość szybko się zmieniamy. Ewa zdecydowanie woli jechać za dnia. Kierujemy się na północny wschód, tak jak wczoraj tu dojechaliśmy. Najwyższe partie Alp pozostają za nami, mijamy ostatnie wybitne pasmo Kaisergebirge. Potem skręcamy na wschód, w kierunku Salzburga.


Jedziemy przez alpejskie pogórze, kawałek przez teren Niemiec, by w Salzburgu znów wjechać do Austrii. Znów zmieniamy się za kierownicą. Wiele kilometrów przed nami, na szczęście autostrada prowadząca w stronę Wiednia jest doskonała i dystans pokonuje się sprawnie. Mijamy od północy Wiedeń, kierujemy się na Brno. Dzień powoli ma się ku końcowi, na szczęście pogoda jest doskonała. Wjeżdżamy na teren Czech, gdzie kierujemy się nieco inaczej niż dwa dni wcześniej. Nawigacja kieruje nas na lokalne drogi, by ominąć płatną autostradę. Ale po chwili znów wjeżdżamy na nią, bo w okolicach Brna jest odcinek darmowy.

Zaczynamy rozglądać się za jakąś knajpką. Trzeba coś zjeść, bo mimo że jest godzina 16, to my od śniadania nie mieliśmy nic w ustach. Jednak co ustawimy w nawigacji coś, co ma być knajpką, to... albo nie istnieje, albo jest zamknięte. Dziwne, w końcu Czechy są raczej znane z dobrej bazy gastronomicznej. Nie ma po drodze nawet sensownej stacji benzynowej z jakimiś hot-dogami. Znów prowadzi Ewa, teraz znów jedziemy tymi samymi podrzędnymi drogami. Po pewnym czasie i zapadnięciu ciemności znów za kierownicą siadam ja. Zbliżamy się do Ostrawy.

Ustalamy, że już koniecznie trzeba coś zjeść i najlepszym rozwiązaniem będzie po prostu Orlen w Polsce. Ustawiamy w nawigacji jakiś najbliższy. Jest tuż obok granicy, trzeba zjechać z autostrady i przejechać mostem nad Odrą. Uff... wreszcie coś ciepłego. Ale paradoksalnie, najszybsza droga prowadzi nie przez Polskę, a musimy znów wrócić na A1 przez Czechy i dopiero 20 km dalej już definitywnie wjechać do Polski. W Żorach jeszcze jest jakaś świąteczna parada, tworzy się mały korek. Niedziela handlowa, ruch jest naprawdę duży. Dotarcie do domu zajmuje jeszcze ponad godzinę. Jesteśmy już naprawdę zmęczeni. A mnie jeszcze czeka poranny powrót pociągiem.

Wyjazd okazał się bardzo ciekawy, piękny krajobrazowo, pogoda dopisała. Ewa wszystko wymyśliła i zorganizowała perfekcyjnie, lepiej niż najlepsze biuro podróży. Sama trasa jest już warta przejechania dla widoków. Granice państwowe łącznie przekroczyliśmy... 13 razy. Całe szczęście, że istnieje strefa Schengen i nawet mimo kontroli austriackiej policji, wszystko szło bardzo sprawnie.


środa, 1 listopada 2023

Rowerowa wycieczka do Mszczonowa

Święto Zmarłych w tym roku okazuje się być ładnym dniem. Mimo, że światła jest już niewiele, to postanawiam wykorzystać kilka godzin na rowerową przejażdżkę. Jakieś dwa tygodnie wcześniej chciałem wybrać się do Mszczonowa, ale byłem ubrany zbyt lekko i przeraźliwe zimno spowodowało, że zawróciłem wcześniej. Dziś ubieram się porządniej.

Ruszam z domu kierując się na południe, przecinam Las Kabacki i Powsin. Ludzi jest bardzo mało, rowerzystów nie ma prawie w ogóle. Za to cenię sobie jesień. W dodatku jest przyjemnie chłodno, kilka stopni. Nie da się zgrzać. Kolory jesieni są przepiękne, to moja ulubiona pora roku. Docieram do asfaltówki za lasem i kieruję się na Chylice. Dalsza trasa prowadzi tak, by ominąć centrum Piaseczna, więc jadę w stronę Żabieńca. Tu niespodzianka, bo droga jest w jakiejś grubszej przebudowie, jest rozkopana i pełno na niej błota.

Docieram do drogi nr 79 łączącej Piaseczno z Górą Kalwarią i przecinam ją. Stawy w okolicy Zalesia są teraz osuszone, dziwnie to wygląda. Kawałek dalej na drodze robi się potężny korek. No tak, podwójne rondo i do tego spory cmentarz. Nawet rowerem ciężko mi ominąć kolumnę samochodów. W końcu jednak udaje mi się i droga nieco pustoszeje, a ja przez pięknie ubarwione Lasy Chojnowskie docieram do miejscowości Łoś. Żeby nie było wątpliwości - stoi tu pomnik łosia, w dodatku podpisany.



Skręcam na zachód i jadę w stronę Tarczyna. Teraz jest prosto pod wiatr, pogoda zresztą coraz bardziej się psuje. Wiaduktem przejeżdżam nad trasą S7 i po chwili docieram do miasta, znanego z produkcji soków owocowych. Na rynku zresztą jest fontanna w kształcie jabłka. Tu robię małą przerwę, zjadam jeden z dwóch bananów jakie ze sobą zabrałem.



Kolejny odcinek zapowiada się dość nudno. Zero problemów nawigacyjnych, bo to droga nr 876 prowadząca do Mszczonowa. Jednak to ponad 20 km, więc zajmie mi to nieco czasu, szczególnie że wiatr się wzmaga i nadciągają coraz ciemniejsze chmury. Momentami nawet zaczyna padać, co mnie nieco martwi - jestem niemal 50 km od domu, a teraz znów porzucać dotarcie do tego Mszczonowa byłoby już bez sensu. Z drugiej strony, to kto lubi moknąć i potem marznąć?



Godzina jazy mija szybko i docieram na ulice miasta. Szczerze powiedziawszy to nie ma tu właściwie niczego ciekawego. Trochę bloków, kilka ulic na krzyż. Robię zdjęcie na czymś w rodzaju rynku, zjadam drugiego banana i kieruję się w stronę mszczonowskich term, by dotrzeć do drogi S8. 


Dalsza jazda zapowiada się banalnie. Cały czas muszę trzymać się ekspresówki i tak dojadę aż do Janek. Z początku jest nawet dość ciekawie, bo teren jest nieco falisty, a wiatr wieje teraz niemal w plecy. Rozpędzam się do 35 km/h i trzymam tą prędkość przez kilka kilometrów. Oczywiście, sporo spada ona na podjazdach, ale i tak jadę szybko. 



Po nieco ponad godzinie jazdy docieram do węzła drogowego pod Nadarzynem. Tu muszę przejechać na drugą stronę S8, do centrum Ptak Warsaw Expo. Tu tez nie można od razu dojechać do drogi wzdłuż S8, muszę nadłożyć dobry kilometr. W końcu udaje się. Jadę w stronę Janek, zza chmur wychodzi nisko stojące słońce i wychodzą przepiękne jesienne barwy. Z wiaduktu w Jankach wspaniale widać wieżowce w centrum Warszawy. Przejrzystość jest idealna.



Przejeżdżam parkingami nieczynnego dziś centrum handlowego. Do domu coraz bliżej, ale powoli czuję, że energia z bananów już dawno się skończyła i jadę korzystając z rezerw, bo odczuwam solidny głód. Mijam Falenty, Stawy Raszyńskie, Dawidy, przecinam znów trasę S7 i docieram do ulicy Puławskiej. Już końcówka, przez północny skraj Lasu Kabackiego docieram na Natolin. Idealnie się wyrobiłem, bo jest jeszcze jasno, ale to ostatnie chwile dnia.

Trasa była zupełnie bez rewelacji, ot zwykła przejażdżka. Pogoda okazała się łaskawa jak na listopad, a wiejący w plecy w drugiej części trasy wiatr ułatwiał sprawę. Przejechałem 108 km. Liczę, że do końca roku uda się jeszcze trochę pokręcić, bo już w tym momencie mam więcej kilometrów pokonanych w 10 miesięcy niż przez cały zeszły rok. 


Załączam mapkę mojej trasy.

niedziela, 1 października 2023

Gruzja 2023 - wyprawa na Kaukaz

Wyprawa do Gruzji, jak wiele tegorocznych wypadów, nie była planowana jakoś wcześniej. Ten rok jest wyjątkowy, bardzo dużo się zmienia. Najpierw był plan na mały wypad w Bieszczady. Bieszczady zmieniły się w pomysł na Słowenię. Okazało się jednak, że Słowenię nawiedziły potężne powodzie, co postawiło ten plan pod znakiem zapytania. Majacząca gdzieś w głowie Gruzja stała się nagle podstawowym planem. Gdy decyzje już zapadły, wszystko poszło prosto. Rezerwacja urlopów w pracy, rezerwacja lotniczych biletów na przelot węgierską tanią linią, rezerwacja samochodu na miejscu i stworzenie dokładnego planu z rezerwacją miejsc noclegowych.


16 września przed świtem ruszam na Okęcie. Druga część wyjazdowej ekipy leci z Katowic, ale samoloty na miejscu zsynchronizowane są tak, że będziemy niemal jednocześnie. Gruzja jest krajem poza UE i strefą Schengen, więc dochodzi dodatkowa kontrola paszportowa. Do samolotu dowozi mnie autobus, gdy siadam na swoim miejscu właśnie świta, jest kilka minut po 6 rano. Pogoda jest świetna. Po starcie widzę z okna samolotu Pilicę, elektrownię "Bełchatów", Góry Świętokrzyskie i Tatry na horyzoncie. Tatry są w ogóle dominującym elementem krajobrazu i widać je cały czas doskonale. Gdy samolot znajduje się nad Węgrami postanawiam nieco podrzemać... budzę się gdzieś nad Morzem Czarnym, widząc tureckie wybrzeże i wysokie góry. Zniżanie i po chwili lądujemy w Kutaisi. Znów autobus, terminal, kontrola paszportowa. Odbieram bagaż i dosłownie w tym samym momencie przybywa reszta ekipy. Witamy się serdecznie. Idziemy odebrać samochód. Mimo że jest to Avis, a więc międzynarodowa wypożyczalnia, to tu jest to po prostu lokalna firma jej podporządkowana. Wybraliśmy auto terenowe, biorąc pod uwagę lokalne warunki. Kupujemy ponadto lokalne karty SIM, dające tygodniowy dostęp do internetu. Kosztują po 15 lari, więc nieco ponad 20 zł.

Jest dość ciepło i do tego trzeba było zmienić czas o 2 godziny. Mamy środek dnia i upał zdaje się być najgorszy. Dobrze, że samochód ma klimatyzację. Z początku prowadzę ja. Staram się przestrzegać przepisów, ale okazuje się od razu, ze wszyscy lokalsi mają je gdzieś. Nikt nie trzyma ograniczeń prędkości, wyprzedzają na pasach, na ciągłej, trąbią. Ogólnie zdecydowanie azjatycki styl jazdy. Z początku mnie to trochę stresuje, ale staram się przywyknąć i przestawić. 

Jedziemy do miasteczka Ckaltubo, nieopodal Kutaisi. To pierwszy z wielu punktów na naszej przewidzianej na tydzień objazdowej trasie. Tu jest wiele dawnych radzieckich sanatoriów, obecnie w większości opuszczonych. Jest to ciekawy pomysł na urbex, szczególnie, że niektóre z nich prezentują się do dziś dość okazale, choć pokazują jedynie cień dawnego przepychu. Marmury, kolumny, przestronne korytarze, posągi. Wszystko jednak totalnie ogołocone. Robi się wkrótce na tyle gorąco, że trzeba przebrać się w krótkie spodnie.


W miasteczku działa do dziś jeden z takich sanatoryjnych kompleksów. Nas ciekawi tylko jeden jego fragment, za którego obejrzenie nie trzeba nic płacić. To osobisty basen Stalina. Ciekawostką jest to, że w Gruzji nadal panuje pewien kult najbardziej znanego Gruzina w historii, choć jednocześnie był to jeden z największych zbrodniarzy. Wątpię czy w Austrii panuje podobny kult innego znanego zbrodniarza z tego samego okresu historycznego. 



Po obejrzeniu basenu ruszamy dalej na zachód, lokalnymi drogami. Zadziwiające ile krów i świń chodzi zupełnie luzem, totalnie nie zwracając uwagi na samochody. Całe stada tych zwierząt dostojnie przechodzą przez drogę, trzeba zwalniać, trąbić, uważać na nie. Trzecim bardzo powszechnym zwierzęciem jest pies. Duże ich ilości są wszędzie, ale wszystkie są bardzo spokojne, wyluzowane, leniwie leżąc przy drodze albo i na niej. Zupełnie inaczej niż w Polsce.

Mijamy miasteczko Senaki i docieramy do Zugdidi, gdzie zatrzymujemy się na posiłek. Uznajemy, że gruzińska kuchnia dopiero od jutra, teraz czas na zwykłą pizzę. Miasto jest dość spore, ma coś w rodzaju rynku. Leży tuż przy granicy Abchazji - terytorium należącego do Gruzji, ale jest to obszar sporny z Rosją i wjazd tam jest zakazany. Niestety poza samym centrum, reszta miasta wygląda przygnębiająco, podobnie jak wszystko dotąd. Okropne, posowieckie bloki, jakieś rudery, tak jakby czas tu zatrzymał się 40 lat temu. Bieda aż piszczy. Do tego te psy, krowy i świnie, które są również tu, w mieście. 

Ruszamy na północny wschód, kierując się w stronę Kaukazu. Płaski dotąd teren powoli się wznosi, a nas otaczają góry. Jest pomiędzy nimi wysoka tama, boczną drogą docieramy niemal do niej. Z punktu widokowego prezentuje się jednak tak sobie, znacznie lepszy widok jest, gdy zjedzie się nieco niżej. Tama spiętrza wody rzeki Inguri, tworząc spore sztuczne jezioro. 


Wracamy na główną drogę i jedziemy dalej. Góry stają się coraz wyższe, dolina przypomina kanion. Odczucia mam nieco jak z gór Norwegii, gdzie są podobnie wielkie różnice wysokości i głębokie doliny. Tu jest jednak inna roślinność i architektura. Nie ma wielu zabudowań, ale mijane wioski są biedne i zaniedbane. Są tu nawet jakieś niedokończone betonowe bloki. Pewnie za czasów ZSRR miano wybudować elektrownię wodną czy coś takiego i budowano osiedle dla załogi, ale nigdy tego projektu nie zrealizowano. Jedną z ciekawszych rzeczy, przy której robimy postój, jest drewniany, wiszący most nad rzeką. Kawałek za nim ukazuje się jakiś wysoki, strzelisty szczyt Kaukazu. Czyżby Uszba? Ciężko stwierdzić, górę widać tylko przez moment. 



Powoli robi się ciemno, do zaplanowanego noclegu mamy jeszcze ponad 20 km. Niby blisko, ale znika dobra nawierzchnia. Momentami jest to zupełny szuter i kamienie, momentami chropowate i nierówne betonowe płyty. A droga układa się w pnące się coraz wyżej serpentyny. Ciężko określić jak wysoko jesteśmy, tracę powoli poczucie ile jeszcze. W końcu nawigacja mówi że... to już tu. Jak to tu? Nic tu nie ma, po prostu droga biegnie dalej. Ciemność dookoła.

Okazuje się jednak, że lokalizacja jest gdzieś w bok od drogi, tak jakby wyżej na zboczu. I rzeczywiście jest tu boczna droga. Nawet całkiem porządna, z betonu. Strach pomyśleć co by było gdyby była gruntowa. Pniemy się jeszcze wyżej, ale i ten beton się kończy. Co teraz? Przed nami dwie drogi szutrowe, za drzewami widać już jakieś światła. Jadę na wprost, stromo pod górę. To jednak nie tu. Cholera, nie da się zawrócić. Muszę zjechać dobre 200 m tyłem, w kompletnych ciemnościach. Skręcamy w tą drogą drogę i po chwili jesteśmy w górskiej wiosce. Parkuję gdzieś z boku. Gdzie teraz, który to dom? Okazuje się, że ktoś wychodzi i dom gdzie mamy nocleg jest zaraz obok. Uff... niosę bagaże na górę, bo trzeba kawałek podejść. Dogadujemy się po rosyjsku, ale jedna z córek właścicieli zna angielski, co mimo wszystko ułatwia komunikację. Pokój jest z łazienką i jest zupełnie ok, choć toaleta i prysznic są jednym pomieszczeniem, więc po prysznicu wszystko jest mokre... To jednak drobiazg. Udaje mi się dopiero tu uruchomić gruziński internet z kart SIM, bo wcześniej jakoś nie chciał działać. To bardzo ułatwi sprawę. Zmęczeni kładziemy się spać.


Rano pobudka przed świtem. Jest 6 rano, pora cokolwiek zjeść i pakować się. Znoszę bagaże do samochodu. Rozwidnia się właśnie, więc czas idealny. Pogoda jest dobra, nie pada, a chmury snują się raczej pod nami, w dolinach. Zjeżdżam betonową drogą i docieram do głównej. Skręcam w lewo, do wiosek pod samymi najwyższymi szczytami Kaukazu pozostało kilkanaście kilometrów. Pytanie jakiej jakości będzie nawierzchnia, bo jak na razie mamy na przemian stary beton i odcinki kamieniste. Ciężko rozpędzić się bardziej niż 40-50 km/h, szczególnie, że jest niemal cały czas w górę i są tu gęste serpentyny. Zatrzymujemy się kilka razy, bo widoki na dolinę i pojawiające się białe szczyty są coraz ciekawsze. 



W jednej z wiosek jest rozjazd. Dalsza droga robi się coraz gorsza, ale na północ jest kilka kilometrów do wsi Mazeri, a leży ona u stóp Uszby, więc skręcam w tamtą stronę. Po chwili z chmur wyłania się majestatyczna, strzelista sylwetka "kaukaskiego Matterhornu". Uszba ma 4710 m n.p.m. więc jest wyższa od swojego alpejskiego odpowiednika. Już stąd robi duże wrażenie. Jadę na północ jeszcze kilka kilometrów, nachylenie drogi jest duże i szybko zyskujemy wysokość, docierając na ponad 1800 m n.p.m. W Mazeri jest sporo domów oferujących noclegi. Zatrzymuję się w dobrym miejscu i robimy sporo zdjęć Uszby, a także ośnieżonych szczytów gór Swaneckich, które wyłoniły się za nami. Zastanawiamy się co robić. Można wrócić do głównej drogi i pojechać nią w górę jeszcze dobre 20 km, gdzie droga się kończy u stóp Szchary. To najwyższy szczyt Gruzji i trzeci co do wysokości szczyt Kaukazu w ogóle, liczący 5201 m n.p.m. Ale to minimum godzina jazdy w górę i godzina jazdy w dół. A jak przyjdą chmury? Pomysł jest kuszący, ale odpuszczamy, bo na cały dzień plan jest dość napięty. 





Czeka nas teraz długi zjazd tą samą drogą. To kilkadziesiąt kilometrów górskich serpentyn. Najpierw szuter na przemian ze zniszczonym betonem. Ciężko rozwinąć większą prędkość. Dojazd do asfaltu zajmuje dobrą godzinę. Tu już można szybciej, zmieniamy się za kierownicą. Mogę porobić nieco zdjęć w czasie jazdy. 


Mijamy zalew na Inguri i samą tamę. Docieramy do stacji benzynowej. Jest mała, ale mimo wszystko dość cywilizowana. Udaje mi się dogadać z pracownikami, nalewają mi pełen bak, płacę 105 lari. Benzyna w Gruzji jest znacznie tańsza niż w Polsce. Tu już góry się kończą, można pojechać nieco szybciej. Kierujemy się nad Morze Czarne, naszym celem jest Batumi. To drugie co do wielkości miasto kraju, znany nadmorski kurort. Ruch na drodze rośnie. Robimy krótkie przystanki przy jakiś ciekawszych obiektach, fotografujemy je. Pogoda psuje się, zaczyna lać, ale dość szybko przecinamy obszar deszczowy. Docieramy nad samo morze kawałek za miastem Poti. Zjeżdżamy niemal na plażę. Jest pusto, nie ma tu ludzi. Morze jest cieplutkie, ale sama plaża fatalnie wygląda - pełno tu plastikowych butelek i innych śmieci. W dodatku znów psuje się pogoda. Z burzowych chmur dołem wystaje nawet wyraźny lej kondensacyjny, będący zaczątkiem trąby powietrznej. Nie dotyka jednak samego morza i mam nadzieję, że nie rozwinie się z tego jakieś większe tornado. Kawałek dalej znów kierujemy się nad morze, bo jest tu tzw. magnetyczna plaża. Nie wiem na czym polega jej magnetyczność, ale jest to typowa, nadmorska miejscowość wypoczynkowa. Robimy nieco zdjęć, ale padający deszcz zagania nas do samochodu. Dalsza droga w kierunku Batumi to już dwupasmówka. 



Jedzie się dość dobrze, choć nasz samochód z trudem przekracza 100 km/h. Wszyscy nas wyprzedzają, nawet autokary. No cóż, to nie jest jakiś demon prędkości. Cały czas po prawej stronie widać morze, a przed nami ukazują się strzeliste budynki w centrum Batumi. Ruch rośnie bardzo mocno. Naszym pierwszym celem nie jest samo miasto, a jego przedmieścia. Tu są dawne, poradzieckie jeszcze mozaiki. Wjeżdżamy w jakieś osiedla ponurych bloków. Odnajdujemy kilka takich ciekawych miejsc. Batumi wygląda przygnębiająco, jakby żywcem wyjęte z ZSRR azjatyckie miasto. Odstrasza mnie wręcz i czuję się nieswojo. Ponadto dziki ruch i po prostu konieczność bezczelnego wpychania się, bo nikt nie ma zamiaru ustąpić pierwszeństwa, choć według przepisów powinien. Jazda jest dość stresująca. 






Dalej pojawia się jakaś sygnalizacja świetlna i docieramy do ścisłego centrum. Tu jest już płatny parking, na którym zostawiamy samochód. Jakoś mnie to miasto wybiło z rytmu, dalej jakoś nie mogę przestawić się na te specyficzne, gruzińskie warunki. Idziemy na spacer, co dość szybko mnie uspokaja. Jest tu istny architektoniczny miszmasz. Stare bloki. Stare kamienice. Nowe biurowce, niemal jak w Dubaju, choć każdy inny. Mieszanka kultur. W dodatku jest strasznie parno i gorąco, męczy mnie to mocno. Pora coś zjeść, więc docieramy do knajpy z gruzińskim jedzeniem. Jest klimatyzowana, od razu robi mi się lepiej. Zamawiamy jakieś coś, co ciężko nawet wymówić i chaczapuri. To coś co ciężko wymówić okazuje się niejadalnymi kotletami zrobionymi chyba z otrębów z jakimś obrzydliwym serem w środku. Po kilku gryzach lądują na boku talerza. Chaczapuri z serem, to zwykły placek jak spód od pizzy. Nic ani dobrego, ani pożywnego. Zapychacz. Kuchnia gruzińska poległa jak na razie na całej lini.


Po posiłku idziemy na dalszy spacer. Miasto wygląda tu okazale, są wysokie nowoczesne bloki, apartamentowce i biurowce. Są hotele. Zaczyna jednak padać i to dość intensywnie. Wracamy nadmorskim deptakiem do samochodu. Przeszliśmy dobre 8 km. Wsiadamy wreszcie do samochodu. Dalsza jazda też jest wyzwaniem, bo ruch wielki, sygnalizacji świetlnej niemal nie ma. Jeszcze jakieś zakupy na stacji benzynowej, jakieś wino i coś do przegryzienia. Docieramy do hotelu, leżącego już na obrzeżach miasta. Jest całkiem ok, choć dzielnica na reprezentacyjną zupełnie nie wygląda. Najgorsze jest to, że jest potwornie gorąco, a uchylenie okna powoduje wpuszczenie miliona komarów.  



W nocy nie daje się spać. Komary gryzą, upał powoduje, że ciężko się przykryć. W dodatku na zewnątrz leje tak mocno, że zastanawiam się, czy rano nie będzie jakiejś powodzi. Zasypiam o jakiejś 4 nad ranem, a budzik ma zadzwonić 2 godziny później...


Poranek nie jest lekki. Głowa pęka z niewyspania, a w dodatku pogoda poprawiła się tylko o tyle, że już nie leje. Jest mokro, wisi mgła. Na szczęście o tej godzinie ruch jest bardzo mały. Ruszamy drogą na południowy wschód z Batumi. Wiedzie ona górską doliną, której środkiem płynie spora rzeka. Zatrzymujemy się przy kamiennym mostku, który pamięta czasy Cesarstwa Rzymskiego. Niesamowite, że takie rzeczy dotrwały do dziś. 


Droga wspina się wyżej i wyżej, nie da się utrzymać większej prędkości, bo ciągle wije się w serpentynach. Pogoda poprawia się, a może po prostu wyjechaliśmy ponad obszary mgieł i oddaliliśmy się od morza? Zmęczenie daje jednak o sobie znać, humory nie są za szczególne. W dodatku w jednej z wiosek natrafiamy na zablokowaną drogę bo jest tu kręcony jakiś film. Na szczęście udaje się to objechać, ale drogą tak stromą, że ledwo tam wtaczam się na najniższym biegu i napędzie 4x4.

Dalej mijamy budowę jakiejś zapory. Do kolejnego istotnego punktu wycieczki pozostało ponad 100 km, ale nawigacja wskazuje, że jest tam chyba jakiś spory korek, bo droga jest "pomarańczowa" i czas jazdy szacowany jest na... 4,5 h. To jakiś absurd, przecież tu nie ma niemal żadnego ruchu. Wkrótce znika asfalt, pojawia się ubity szuter. No tak, pewnie droga jest w budowie i będzie ruch wahadłowy. Kilka kilometrów dalej okazuje się, że droga, na mapie będąca jedyną główną w tej części kraju, po prostu nie jest drogą w normalnym znaczeniu tego słowa. Owszem, droga tu jest dopiero budowana, ale w tym tempie budowa potrwa z 10 lat. To przeraźliwie dziurawa, rozjeżdżona i błotnista szutrówka, taka jakie w Polsce spotyka się na zapadłych wsiach. A tu to jedyna droga, w dodatku przez naprawdę duże góry. Terenowym samochodem rzuca na wszystkie strony, z trudem i tylko miejscami osiągam 30 km/h. 


Co robić? Wracać nie ma sensu. Jazda tym czymś spowoduje, że i tak cały dzisiejszy plan się wyłoży. No ale wyjścia nie ma, trzeba jechać do przodu. W dodatku mamy 1/3 baku, bo nie przewidzieliśmy takiej drogi. Powoli posuwamy się do przodu, klnąc, ale też śmiejąc się w sumie z tej nietypowej sytuacji. Coraz wyżej i wyżej, w końcu przed nami ukazuje się górski grzbiet. Ale że tam? Nie jakoś bokiem? To jeszcze dobre 300 m w pionie! 

(zdjęcie dzięki uprzejmości Ewy P.)

Gdy docieramy jeszcze bliżej, okazuje się że to jakiś ośrodek narciarski. Wyciągi, hotele, wszystko nowe. Tylko z drogą nie zdążyli jak widać. Mijamy wreszcie najwyższy punkt, ale sprawa wcale się nie poprawia. Robi się o wiele szerzej, ale z drugiej strony docierają tu ciężarówki, które dowożą kruszywo. To po czym jedziemy jest tak rozjeżdżone, ma takie koleiny, że trzeba dwa razy pomyśleć, zanim wybierze się właściwą trasę. Osobówką byłoby to bardzo trudne, ale i takie tu dotarły z tej drugiej strony. Mimo wysokiego prześwitu udaje się raz czy drugi przytrzeć o kamienie... 

(zdjęcie dzięki uprzejmości Ewy P.)

Nagle pojawia się... asfalt! Wydajemy okrzyki radości. To zupełnie nowa nawierzchnia, droga nadal jest w końcu w budowie. Ale można rozpędzić się do szalonych 80 km/h. To co wcześniej robiliśmy w 15 minut, teraz zajmuje 3. Asfalt po pewnym czasie znika. Pojawia się znów, znów znika... ale jednak jedzie się o wiele lepiej. W końcu pojawia się już na stałe, a my zjechaliśmy już bardzo dużo w dół. Wreszcie można pojechać normalnie. Straciliśmy kilka godzin, ale przygoda ciekawa. Na jakiejś pierwszej stacji benzynowej tankujemy do pełna. Pora na zmianę za kierownicą.

Kolejny odcinek pokonujemy o wiele szybciej, starając się nadrobić stracony czas. Krajobrazy tej części kraju, blisko tureckiej granicy, są już inne. Góry są, ale nie jakieś wysokie. Są za to skaliste, takie jakby stepowo-pustynne. Krajobraz przypomina taki z westernów. Mijamy jakąś twierdzę. Jest dobrze zachowana i mieliśmy w planach ją zwiedzić, ale ze względu na trudną do nadrobienia stratę czasu już sobie to odpuszczamy. Boczną drogą kierujemy się na południe, w stronę widocznego głębokiego kanionu. Tam jest Wardzia - skalne miasto, jeden z obowiązkowych punktów wyprawy.

Docieramy do darmowego parkingu, kierujemy się do pobliskiej knajpki. Tym razem decydujemy się na inny specjał lokalnej kuchni, czyli chinkali. Gruzińskie pierogi z różnym nadzieniem. Kupujemy takie z mięsem i grzybami. Są naprawdę dobre i pożywne, taki obiad jest już lepszy niż otrębowe kotlety i placek z serem. 

Do samej Wardzi podjeżdżamy wahadłowym busikiem. Miasto jest wykute w skalnej ścianie kanionu, ma dziesiątki pomieszczeń i komór. Wszystko jest połączone stalowymi schodkami i pomostami, można spędzić tu kilka godzin. Jednak każda komora jest podobna do innych i eksploracja szybko się nudzi. Oglądamy kawałek, schodzimy gdzieś niżej, okazuje się że nie da się zejść na sam dół, więc wracamy na górę i na parking. Na dół schodzimy już na własnych nogach. Pora ruszać dalej. Skalnemu miastu robimy jeszcze zdjęcia z punktu widokowego. 





Wracamy do głównej drogi, robimy jeszcze zdjęcia twierdzy, którą sobie odpuściliśmy. Kilkanaście kilometrów dalej jest ciekawostka, przy samej drodze, wiec nie zajmie nam wiele czasu. To przerzucony przez rzekę wrak wagonu kolejowego, pełniący teraz funkcję mostka. Mam wrażenie że leży tu jeszcze od czasów ZSRR. W środku wszystko ledwie się trzyma, przejść można, ale to dość ryzykowne. Znów zamieniamy się za kierownicą, teraz pojadę ja.  





Południowa Gruzja to zupełnie inny krajobraz. Pojawiają się rozległe stepy, góry łagodnieją. Są to raczej duże wzgórza, o kopulastych kształtach. Pogoda jest dobra, jedzie się spokojnie, bo na drodze niemal zupełna pustka. Wsie są inne niż w Kaukazie czy bliżej morza. Takie jakby bardziej muzułmańskie. Sporo kobiet chodzi zawiniętych w chusty. Pojawiają się ogromne stada krów i koni. Przed jednym z nich muszę się zatrzymać, bo pastuch przegania je przez drogę, co trwa kilka ładnych minut. Okazuje się, że te wzgórza to dawne stożki wulkaniczne! Kierujemy się na północ, do naszego kolejnego celu zostało 70 km, czyli niecała godzina jazdy. Na horyzoncie rysują się wysokie pasma górskie, to pewnie znów Kaukaz. Szczyty jednak schowane są w chmurach. 




(zdjęcia dzięki uprzejmości Ewy P.) 

Docieram do naszego ostatniego celu na dziś. To nowa i nowoczesna rzecz, mało pasująca do tego, co widzieliśmy dotąd. Nazywa się Diamentowym Mostem i rzeczywiście, jest mostem nad lokalnym kanionem, z kawiarnią w kształcie brylantu. Ciekawa i efektowna rzecz, w pobliżu jest też jakiś kurort. Cena wejścia na most jednak zabija - 49 lari od osoby, więc jakieś 80 zł. Za wejście na most? Bez przesady. Darujemy sobie i tylko robimy kilka zdjęć. Wracamy do samochodu, bo powoli już się ściemnia. 


Pozostało około 80 km jazdy do Tbilisi, czyli stolicy Gruzji. Mamy zarezerwowane dwie noce w hotelu, który jest w samym centrum miasta. Nie ma jednak prostej i łagodnej drogi. Musimy pokonać góry Małego Kaukazu (mały to on jest tylko z nazwy, dla odróżnienia od wielkiego - bo i tak przekracza wysokością Tatry). Znów ostro wspinamy się licznymi serpentynami, by później takimi samymi zjeżdżać w dół. I znów stromo w górę i stromo w dół. Jest już ciemno. Niedawno przeszła tędy burza, widzieliśmy wcześniej błyskawice. Teraz leży tu sporo... gradu, wiec nawałnica musiała być duża. Do celu pozostało już niecałe 20 km.

Wreszcie zaczyna się zjazd w dół, a przed nami ukazuje się nocna panorama Tbilisi. Widok przepiękny, jakbyśmy lecieli samolotem ponad miastem. Nawet wysoka wieża telewizyjna jest znacznie poniżej nas. Jedziemy w dół naprawdę spory kawałek i miasto jest nadal sporo poniżej. Ostatnie kilka kilometrów muszę pokonywać na niskich biegach. 

W końcu docieramy do ruchliwych głównych arterii miasta. Ruch ogromny, ale my mamy wjechać na starówkę. Musimy przejechać nad rzeką, zawrócić. Wjeżdżamy w labirynt wąskich, jednokierunkowych uliczek i ślepych zaułków. Nasz hotel jest zaraz obok, ale... jak tu skręcić? Stromo pod górę i niemal w tył. A z tyłu już trąbią. Może trzeba tam wjechać jakoś od góry? Ciemno, pełno spacerowiczów i samochodów. Staram się nie denerwować, ale totalnie nie znam tego miasta i nerwy się udzielają. Jeszcze raz objeżdżam tą samą trasę, ale... mylę jeden ze skrętów. No i teraz jest problem - tu nakaz, tam zakaz, nawigacja głupieje. Wjeżdżam na jakąś większą ulicę, nie ma jak zawrócić. Jadę kilka kilometrów, zanim udaje się zawrócić. Teraz już wiem, że inaczej wjechać do hotelu nie da rady, niż tak jak jechałem pierwszym razem. Docieramy w to samo miejsce i stromą uliczką w górę docieram gdzie trzeba... do ślepego zaułka. Ale tak, to tu. Uff... Stresujące kręcenie się po mieście trwało ponad pół godziny, tylko dlatego że raz nie skręciłem tam gdzie trzeba. Bez nawigatora w fotelu pasażera bym sobie nie poradził.

Jesteśmy zmordowani tym dniem, niewyspaniem. Idziemy do centrum handlowego, bo tam jest jakiś McDonald. Jemy coś, ale jakoś bez przekonania. Kupujemy gruzińskie wino i gruzińskiego cukierka, który powstał z zatopienia w syropie owocowym łańcuszka orzechów. Wino jest dobre, cukierek niejadalny. To znaczy orzechy są ok, ale ten zastygnięty syrop nazywamy "gumoliną" bo niczego innego w smaku nie przypomina. Pora spać, zregenerować się. Jutro cały dzień poświęcamy na zwiedzanie miasta, a na wieczór jest zaplanowana specjalna atrakcja.


Pobudka wreszcie nie jest bladym świtem. Śniadanie w hotelu jest od godziny 9. Jednak gdy schodzimy na dół... właściciel śpi na kanapie w recepcji. No tak, wczoraj do późna była jakaś impreza zakrapiana gruzińskim winem. Obudzony patrzy półprzytomnie, ale obiecuje że śniadanie wkrótce będzie. Rzeczywiście, kilka minut później przychodzi kobieta zajmująca się kuchnią. To jak dotąd najlepszy posiłek jaki jedliśmy. Warto było poczekać. Po śniadaniu mamy zamiar pozwiedzać piechotą centrum miasta, zresztą i tak nie mamy jak wyjechać, bo samochód stoi w wąskiej, ślepej uliczce, a zastawili nas jacyś Rosjanie, których nie wiadomo gdzie szukać. 

Spacer zaczynamy od pójścia do galerii handlowej, gdzie byliśmy wieczorem. Za nią są budynki gruzińskiego rządu, a w okolicy duże rondo. W ogóle jest tu sporo okazałych budowli. Budynek parlamentu, opera, jakieś kościoły. Dochodzimy do rzeki Kury, pokonujemy ją mostem, skąd ładnie prezentuje się stare miasto. Teraz dość stromo pniemy się pod górę, aż do wielkiego, widocznego niemal zewsząd kościoła. Jest naprawdę piękny, ciężko mu zrobić zdjęcie tak, by w kadrze nie było zbyt wielu ludzi. Schodzimy z powrotem nad rzekę, w okolice skweru, gdzie jest tzw. Plac Europejski. Tam też jest dolna stacja kolejki linowej. Kupujemy bilet, oczekiwanie trwa z 10 minut, ale w końcu wsiadamy do gondolki. Okazuje się, że kolejka pokonuje drogę bardzo szybko i niemal nad naszym hotelem. Jak myśmy dziś rano jej nie zauważyli? 








Przy górnej stacji jest posąg Matki Gruzji. Znacznie mniej okazały niż zbliżone posągi znane z Rosji czy Ukrainy, ale też dość spory. Niestety, nie ma jak zrobić sensownego zdjęcia, by było widać jego przód. Miasto jednak z tego punktu widokowego prezentuje się fantastycznie. Na dół wracamy już schodkami, docieramy do hotelu. 



Po krótkim odpoczynku bierzemy samochód. Bardzo ciężko tu wykręcić, ledwo się mieszczę. No ale udaje się wyjechać przodem a nie tyłem. Mamy do zobaczenia kilka ciekawych miejsc, ale są one na obrzeżach Tbilisi, ciężko tam dotrzeć metrem czy inną komunikacją miejską, samochód jest najlepszy. Pierwszym z nich jest pomnik... sam nie wiem czego. Po prostu z daleka wygląda jak wielka kolumna. Nie daje się podjechać bezpośrednio pod niego, trzeba dojść dobre kilkaset metrów. Pomnik to dwie betonowe kolumny, obecnie przerobiony na wysoką ściankę wspinaczkową. Są tu zamontowane chwyty i przeloty do asekuracji. Akurat jacyś młodzi ludzie wspinają się, pozdrawiamy ich i robimy kilka zdjęć. 


Kolejny pomnik - Kroniki Gruzji - jest kilka kilometrów dalej, na wzgórzu nad sporym jeziorem. To kilkanaście kolumn, jakieś rzeźby i papirusy. Wszystko wielkie, monumentalne. W przeciwieństwie do poprzedniego, obiekt jest pilnowany przez policję, ma wiec jakieś ważne znaczenie. Widać stąd też nieco mniej reprezentacyjne dzielnice miasta - typowe posowieckie blokowiska. 



Kolejny ciekawy pomnik jest w zachodniej części Tbilisi. Aby tam dojechać, należy przeciąć samo centrum. Nawigacja prowadzi nas dziwnie, jakimiś osiedlowymi uliczkami, potem dużymi arteriami nad samą rzeką. Widać stąd niesamowity, modernistyczny budynek narodowego banku Gruzji. Z samochodu robimy mu kilka zdjęć.  

(zdjęcie dzięki uprzejmości Ewy P.) 

Mostem dostajemy się na drugą stronę i... jest tu jakiś potworny korek. Wszyscy pchają się jak szaleni, nie ma pasów, a ja mimo wszystko usiłuję uniknąć otarcia samochodu. Udaje się, ale czasu tracimy dużo. Chyba z 8 pasów ruchu zbiega się w 2. Masakra, kto to wymyślił? Teraz krążymy wąziutkimi uliczkami, wspinając się coraz bardziej na górskie zbocze. Już przywykłem do takiej jazdy, już mało co mnie zdziwi. Czasem ktoś wyjedzie z naprzeciwka, trzeba wycofać by się minąć. Docieramy w końcu do pomnika... dość zrujnowanego. Są tu poniżej schody. Z dołu wygląda to już ciekawiej, schody są przyozdobione mozaiką z gruzińskimi flagami. To w zasadzie ostatnie miejsce, które chcieliśmy zobaczyć z takich "nietypowych". Ustawiamy nawigację na hotel. Względnie blisko, ale jazda w godzinach szczytu jest wolna. Przeciskamy się uliczkami starego miasta, w końcu jesteśmy. Parkujemy tak samo jak wczoraj, w wąskiej, ślepej uliczce. 


Wieczorną atrakcją ma być supra. Jest to trudne do znalezienia samemu, chyba że jest się na większej, zorganizowanej wycieczce. Jednak druga część ekipy okazała się wspaniała organizacyjnie i udało się znaleźć firmę, która to robi. O 18 mamy być na placu nieopodal hotelu. Kilka minut później podchodzi do nas dobrze mówiący po angielsku człowiek i przewodniczka którą dostaniemy jako osoby nierosyjskojęzyczne. Dziewczyna bardzo dobrze mówi po angielsku i jest bardzo przyjacielska. Zamawia taksówkę i ruszamy na drugą stronę rzeki, w pobliże tego wielkiego kościoła gdzie dziś byliśmy. Pniemy się w górę wąskimi uliczkami i wreszcie wysiadamy pod jednym z domów. Supra to tradycyjne gruzińskie przyjęcie, u gruzińskiej rodziny, gdzie można poznać kulturę, wypić dużo różnych win, które gospodarze sami wyrabiają, nauczyć się robić tradycyjne gruzińskie potrawy i posłuchać gruzińskiej muzyki, a także pośpiewać i potańczyć. Słowem - tradycyjna gruzińska zabawa.

Właściciel winnicy i ojciec rodziny - Ilja - wita nas serdecznie. Schodzimy do piwnicy, która jest niejako salą gościnną. Oprócz nas jest również para Amerykanów nieco po pięćdziesiątce i po chwili zjawia się ukraińska rodzina - rodzice i dwójka niemal dorosłych dzieci. I tyle, więcej osób już nie będzie. Amerykanie mają również przewodnika znającego angielski. Pojawia się również senior rodziny, ojciec Ilji. Wznosi tradycyjne toasty. Wznosi je po rosyjsku, nasza przewodniczka tłumaczy nam, ale mówimy by nie zadawała sobie trudu - panimajemy wsio, choć słabo gawarimy w tym języku. Amerykanie są zaskoczeni, jak jesteśmy w stanie wypić kieliszek wina na raz. Wyjaśnienie, że jesteśmy z Polski im nie wystarcza. Są to jednak małe kieliszki, a wino stołowe, przypomina sok, a nie alkoholowy napój. Ukraińcy piją podobnie. Im tym bardziej nie trzeba tłumaczyć niczego, dla nich rosyjski jest drugim językiem. 

Kolejne toasty, kolejne pyszne dania. Bakłażany, zapiekane ziemniaki, sery. Robi się coraz weselej. W końcu idziemy na górę, na zewnątrz. Tu uczymy się lepić chinkali. Kobiety robią to oczywiście lepiej, ale i mężczyznom to wychodzi. Mój pieróg jest pierwszy i naprawdę jest całkiem zgrabny, nawet na tle tych zrobionych przez panie. Potem robienie chaczapuri - trochę jak taki wielki chinkali, choć do środka idzie ser, a nie mięsny farsz, a na koniec całość się rozwałkowywuje. Na grillu robią się już szaszłyki, a Gruzini częstują mnie swoim bimbrem, czyli chachą.

Wracamy do piwnicy. Ilja i Saba zaczynają grać, śpiewać, tańczą. Niesamowite, choć przypomina to mocno tańce i śpiewy polskich górali. Potem i my zaczynamy się bawić. W ten sposób alkohol szybko wietrzeje, można wznosić kolejne toasty, którym nie ma końca. Potem przychodzi pyszne mięso, nasze własne chinkali i chaczapuri...

Impreza może trwać i trwać, ale zdajemy sobie sprawę, że rano o 8 trzeba wyjechać, że alkohol musi wywietrzeć, że pora już kończyć. Nasza przewodniczka zamawia taksówkę i docieramy szybko pod hotel. Proszę jeszcze Rosjan, którzy znów nas zastawili, by jakoś przeparkowali, bo rano musimy wyjechać i nie możemy czekać. Nie robią problemów i choć wypili już niemało, przestawiają samochód. 

Wieczór był rewelacyjny, supra okazała się strzałem nie w dziesiątkę, a w jedenastkę! Genialna rzecz, a przed wyjazdem czułem jakąś niezrozumiałą niechęć, obawiałem się picia z jakimiś nieznanymi mi Gruzinami. No cóż, nauczka. Pozytywna nauczka. Dłuższą chwilę jeszcze rozmawiamy, ale rzeczywiście, pora spać i to najwyższa.


Rano pobudka przed 8. Nie ma co czekać na śniadanie, choć jest w cenie noclegu. Musimy pojechać na północ, przebijając się przez całe Tbilisi. Na szczęście ruch jest bardzo mały, głównymi ulicami jedzie się sprawnie i szybko mijamy miasto. Tankuję jeszcze do pełna, by nie było jakiś problemów. Kilkanaście kilometrów na północ od miasta jest pierwsza atrakcja. Zatrzymujemy się by jej poszukać. To starożytny, kamienny mostek. Nie ma go jednak nigdzie. Chodzimy, szukamy. Jest rzeka, jakaś wyspa. Mimo że w internecie są zdjęcia mostku, to w rzeczywistości go nie ma. Dziwna sprawa. Stał kilka tysięcy lat i nagle zniknął? A może jest wysoki stan wody i jakoś go przykryła?

Zaraz obok jest całe miasteczko nastawione na turystykę. To Mccheta. Jakiś monastyr. Jest tu duży, płatny parking. Jesteśmy na tyle wcześnie, że ludzi w zasadzie nie ma. Jednak w środku ciężko zrobić sensowne zdjęcia, bo wokoło są mury i jesteśmy zbyt blisko. Z kolei na zewnątrz też ciężko zrobić zdjęcia, bo mury zasłaniają... trochę rozczarowuje nas ten obiekt. 

Kolejny ciekawy kościółek jest na niezbyt odległej górze, ale czeka nas kilkanaście kilometrów jazdy. Po dłuższej chwili docieramy do monastyru Dżiwari. Jest efektowny, można zrobić ładne zdjęcia, a tłumów nie ma tu żadnych. Dobrze też prezentuje się dolina leżąca poniżej. 



Dalszy plan zakłada jazdę na południe od Tbilisi. Wjechanie o tej godzinie do miasta to bezsens, więc kierujemy się na obwodnicę, która omija je od wschodniej strony. Jest to jednak zwykła droga, jadą nią kolumny TIR-ów, ciężko cokolwiek wyprzedzić. Niby omija się miasto i jedzie, ale trudno mówić o jakiejś większej prędkości. Docieramy do węzła drogowego, gdzie odbijamy całkowicie na wschód. Ruch wyraźnie się zmniejsza, choć nadal jest widoczny.

Po kilkunastu kilometrach skręcamy na południe w lokalną drogę. Tu nareszcie jest pusto. Droga cały czas lekko się wznosi, krajobraz też wyraźnie się zmienia. Pojawiają się stepy i pagórki. Jest tu jakoś spokojnie i sielsko. Mijamy krowie i końskie stada, plantacje winorośli. Potem dziwna, zbudowana na planie koła, jak jakaś oaza, miejscowość Udabno. I zaczynają się niezbyt wysokie, ale jednak góry. Docieramy do granicy Azerbejdżanu, jadąc niemal po niej. Wreszcie droga kończy się ślepo, przy klasztorze. Klasztor jest bardzo ciekawy, ale jeszcze ciekawsze są widoki na góry, które są w przedziwnych, tęczowych kolorach. Dłuższą chwilę robimy zdjęcia i podziwiamy widoki. 



Wracamy tą samą drogą, innej tu nie ma. W oddali widać góry Kaukazu, a my zjeżdżamy teraz pustą drogą. Udaje się rozpędzić do niemal 130 km/h, co jak na ten samochód jest niemal prędkością orbitalną. Ta część Gruzji ma jakiś taki fajny stepowy klimat i jazda sprawia naprawdę sporą przyjemność. Wkrótce wracamy do głównej drogi i kierujemy się dalej na wschód.

Droga jest tu zaskakująco dobra i równa, może dlatego, że wiedzie w kierunku przejścia granicznego z Azerbejdżanem. Jedzie nią sporo samochodów, ale nie jest to jakieś uciążliwe. W mijanych wsiach, wzdłuż drogi pojawiają się liczne stragany. Przy czym co wieś, to inny towar i co ciekawe - w danej wsi jest to tylko jeden typ towaru. W jednej są to gruzińskie słodycze. W kolejnej arbuzy. W jeszcze innej brzoskwinie. A w innej - wieprzowe mięso, wiszące na słońcu. Znając życie - nieprzebadane, nadpsute... no ale cóż, to lokalny koloryt.

Skręcamy w końcu na północ, w stronę widocznych majestatycznych gór. W jakiejś miejscowości postanawiamy coś zjeść, ale po dłuższym czekaniu dostaję takie sobie ziemniaki i twarde mięso z szaszłyka. Nie umywa się do tego, co wczoraj było na suprze. No ale zjadłem tylko ja. Druga część ekipy chciałaby chaczapuri z jajkiem, takiego jeszcze nigdzie nie widzieliśmy, ale podobno jest dobre. 

Docieramy do samych podnóży Kaukazu. Tu jest kilka ciekawostek, kilka monastyrów. Przy pierwszym z nich jest restauracja, gdzie znajdujemy upragnione chaczapuri. Rzeczywiście niezłe! Pijemy też kawę. Co ciekawe - nie można po prostu do niej dostać cukru. Zamawia się cukier i słodzą ją w kuchni... w dodatku, mimo że restauracja jest elegancka, z widokiem na wielkie górskie doliny, że można tu płacić kartą... panie z obsługi i tak wszystko wpisują do zeszytu w kratkę. 

Mijamy kolejny monastyr. I kolejny. Robi się coraz później. Przed nami jaszcze jakieś 100 km jazdy. Droga zaczyna wspinać się pod górę licznymi serpentynami, ale co ważne - droga jest zupełnie nowa, gładka, widać że zadbana. Na szczycie jednej z górek jest jeszcze jeden monastyr, o tej porze zupełnie pusty. Jest chyba najbardziej klimatyczny ze wszystkich widzianych dzisiaj. 


Jedziemy dalej przez góry, powoli zaczyna mnie martwić, że benzyny jest już mało, a przed nami żadnej większej miejscowości. Jednak w miasteczku Tianeti jest mała stacja. Nie ma na niej prądu, ale... ale jest benzynowy generator prądotwórczy i w ten sposób stacja niejako zasila sama siebie. Jakieś kuriozalne rozwiązanie. Udaje się zatankować do pełna. Na wylocie z miasteczka jest też kolejna ciekawostka - pomnik Stalina. Niepozorny, stojący przy drodze. No ale tak czy siak, to można spotkać chyba tylko w Gruzji. 


Kolejne serpentyny i kilometry to już jazda w ciemnościach. Nasz dzisiejszy nocleg jest bardzo blisko miejsc, gdzie byliśmy rano. Zatoczyliśmy wielką pętlę po wschodnich rejonach Gruzji i wracamy w północne okolice Tbilisi. Śpimy w małej wsi koło Ananuri - kolejnego "pocztówkowego" zabytku. Obejrzymy go jednak za dnia. Teraz zjeżdżam gdzieś w dół szutrową drogą i docieramy do pensjonatu. Wita nas starsza pani, która co ciekawe mówi naprawdę dobrze po angielsku, więc tym razem nie ma dogadywania się po rosyjsku czy na migi. Dostajemy całkiem ładny pokój, choć i tak trudno te warunki nazwać hotelowymi. Spędzimy tu dwie noce, jutro czeka nas wypad na północ, w wysokie partie Kaukazu i powrót tutaj. 


Plan na dziś to tzw. Gruzińska Droga Wojenna. Nazwa pochodzi z czasów carskiej Rosji, gdy była jedyną, pozwalającą przerzucać wojska przez wysokie pasma Kaukazu. Obecnie to również jedyna droga łącząca Gruzję z Rosją. Ma bardzo ważne znaczenie handlowe i strategiczne. Jest również niezwykła widokowo i bardzo atrakcyjna turystycznie. Aby uniknąć korków i trafić na względnie dobrą pogodę ruszamy jeszcze przed świtem. Plan jest taki, by bez większych przystanków dotrzeć niemal do rosyjskiej granicy, a potem po kolei zatrzymywać się w ciekawszych miejscach już wracając. 

Droga z początku prowadzi dnem wielkiej doliny. Góry są, ale jeszcze nie jakieś alpejskie. Co ciekawe, w pewnym momencie jest jakaś duża przebudowa, powstaje tu tunel, który pewnie mocno ułatwi przejazd ciężarówkom. Obecnie samochody osobowe i TIR-y jadą wąskimi serpentynami. Im wyżej się wspinamy tym rozleglejsze widoki. Miejscami droga jest poobrywana, jest na tyle wąsko, że trzeba puszczać jadących z przeciwka. Przed nami i ponad nami ukazują się budynki jakiegoś narciarskiego kurortu. Mają nawet taki alpejski styl, zupełnie nie pasujący do Gruzji. Jedziemy jeszcze wyżej i postanawiamy się jednak zatrzymać przy bardzo interesującym obiekcie. To pomnik Przyjaźni Rosyjsko-Gruzińskiej, monumentalny, pokryty mozaikami betonowy półokrąg. To również znakomity punkt widokowy na okoliczne szczyty. Co ciekawe, druga strona doliny to już Osetia Południowa, obszar sporny z Rosją, objęty zakazem wjazdu.  




Robimy sporo zdjęć i ruszamy dalej, pnąc się jeszcze wyżej, na Przełęcz Krzyżową. To najwyższy punkt trasy, 2395 m n.p.m. Teraz droga lekko opada w ogromną kotlinę. TIR-y stoją już na poboczu w nieskończonej kolejce, ale samochody osobowe jakoś mogą jechać środkiem. Czyżby do granicy była aż taka kolejka? Po kilku kilometrach okazuje się że nie, po prostu jest tu jakiś punkt kontrolny i policja wstrzymuje ruch ciężarówek, wypuszczając je na drogę w mniejszych ilościach. Pewnie po to, by w bardziej niebezpiecznych miejscach jej całkowicie nie zakorkować. Przed nami wyłania się wysoki szczyt pokryty śniegiem i lodem. To pewnie Kazbek - pięciotysięcznik, jeden z najwyższych szczytów Gruzji. 

Docieramy w końcu do miejscowości Stepancminda, znanej również jako Kazbegi. Od razu skręcamy w lokalną drogę, gdzie na odcinku kilku kilometrów wjeżdżamy do góry kilkaset metrów w pionie. Docieramy do małego kościółka, jednej z ikon Gruzji. Jest tu mały parking, a wczesna godzina sprawia, że ludzi nie ma zbyt wielu. Stąd Kazbek (5054 m n.p.m.) i leżąca nieco dalej Djimara (4780 m n.p.m.) prezentują się szczególnie okazale. Nasza wysokość też mała nie jest, ponad 2200 m n.p.m. Z Kazbegi można tu dotrzeć pieszo, robiąc sobie fajny górski spacer. My zrobiliśmy to samochodem, czas nas jednak ogranicza. Widzimy śmigłowiec, który lata pod Kazbek i transportuje jakieś towary. Pewnie tam jest jakaś baza alpinistyczna. 





Zjeżdżamy na dół i wjeżdżamy do opactwa, położonego na stokach gór po przeciwnej stronie Stepancmindy. Droga jest bardzo stroma, samochód ledwie daje radę. Stąd również pięknie prezentuje się Kazbek i góra z kościółkiem, przy którym niedawno byliśmy. Mamy szczęście do pogody, widoki są kapitalne. Zjeżdżamy w dół i kierujemy się jeszcze dalej na północ, w stronę rosyjskiej granicy. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do pięknego monastyru. Już dalej na północ jechać nie będziemy, nic tam nie ma, tylko przejście graniczne. Nawet nie wiem, czy nie jest objęte jakimiś ograniczeniami ruchu dla turystów, wiec sens tam jechać jest żaden. Wracamy do Stepancmindy.



Teraz zaczynamy powrót, połączony z eksploracją okolicznych dolin i ciekawostek. Pierwszym obiektem jest basen zasilany źródlaną wodą. W Kaukazie jest wiele naturalnych źródeł. Jedziemy jakąś szutrówką, docieramy w miejsce gdzie basen ma być. No jest, za pobliskimi zaroślami. Jest też rura, z której tryska woda. Rzeczywiście, mineralna, wyraźnie słona! Mimo tego czerpię całą butlę i uzupełniam nią pojemnik do płynu od spryskiwaczy. Od początku podróży go nie mamy, a ciągle pyli i słabo widać. Dotąd pomagał nam deszcz, ale trzeba mieć coś do mycia szyb, choćby to miała być woda mineralna. Kawałek za basenem jest fajna, średniowieczna baszta, jakich zresztą wiele w górach Kaukazu. Wracamy na asfalt i ruszamy na południe. 






Po kilku kilometrach skręcamy w rozległą dolinę, prowadzącą pod Kazbek z innego kierunku. Nie ma tu twardej drogi, jest jakaś szutrówka, a właściwie ileś jej wariantów. Bardzo nierówna i dziurawa, jedziemy wolno, miejscami bardzo wolno, bo tak rzuca. W tym tempie jakiś bardzo daleko nie da się dotrzeć. Zatrzymujemy się po kilku kilometrach, jest tu miejsce gdzie stoi już ileś samochodów, a ludzie dalej idą piechotą. Widoki są fajne, wyłania się Djimara i zbocza Kazbeku. Gdy wracamy, naszą uwagę przykuwa jakaś szopa zbudowana na wzór jakiś slumsów. Okazuje się być zamieszkana. Jej lokatorem jest jakiś mnich z długą brodą, ubrany w coś co przypomina szaty księdza. Więc prowizoryczna chatynka w kaukaskiej dolinie pełni rolę pustelni.  




(zdjęcie dzięki uprzejmości Ewy P.) 

Wracamy do głównej drogi, gdzie stoi dawny, opuszczony już "kantor". Dość ciekawie to wygląda, ale wpasowuje się w klimat. Wspinamy się serpentynami na Przełęcz Krzyżową. Przed samą przełęczą jest ciekawe miejsce - skały ubarwione solnymi naciekami z mineralnych źródeł. Są tu też stragany, gdzie lokalsi sprzedają owoce. Kupujemy sobie po brzoskwini. Gdy docieramy do pomnika przyjaźni cieszymy się, że rano jednak tam się zatrzymaliśmy. Teraz ludzi jest o wiele więcej, a pogoda szybko się psuje i szczyty chowają się w chmurach. 




Mijamy budynki powstającego narciarskiego kurortu, zatrzymujemy się jeszcze na jakimś punkcie widokowym. W tym rejonie jest najwięcej serpentyn. I tutaj stajemy w korku. Stoimy, stoimy... nic się nie zmienia. Co się stało? Mija dobre pół godziny zanim samochody ruszają. Gdy zjeżdżamy do miejsca budowy tunelu, wszystko staje się jasne - rano po prostu nie było większego ruchu, ale teraz jest i na budowie obowiązuje ruch wahadłowy.

Mijamy jeszcze jakąś ciekawą mozaikę, ciekawy pomnik i miejsce, gdzie dwa strumienie o rożnych kolorach wód łączą się w jedno. Pora coś zjeść. Jest tu całkiem dobra restauracja. Jedzenie lepsze jak dotąd, ale też nie jest jakieś powalające. Gruzińska kuchnia chyba nam nie przypasowała.  



Docieramy do Ananuri. Klasztor jest ciekawy, ale najciekawiej wygląda z daleka, a nie z bliska. Idziemy na pobliski most i robimy kilka zdjęć. Powoli robi się ciemno, ale jedziemy jeszcze kawałek dalej, do kolejnego pomnika, któremu też poświęcamy małą sesję fotograficzną. Wracamy na miejsce naszego noclegu. Dziś do kolacji aż dwa różne gruzińskie wina. Dzień należy uznać za udany, zobaczyliśmy przepiękne góry, przejechaliśmy fantastyczną drogę. 



Rano pakujemy się i ruszamy dość wcześnie. Nie mamy może do pokonania zbyt wielkich odcinków drogi, ale mamy pewne rzeczy, które limitują nas czasowo. Chcemy dotrzeć do Gori na godzinę 10, bo od tej godziny otwarte jest muzeum Stalina. Być w mieście w którym urodził się Józef Wisarionowicz i nie zobaczyć jego muzeum byłoby niewybaczalnym grzechem. Wcześniej jednak jest w planach zobaczenie kolejnego miasta wykutego w skalnych ścianach.

Ruszamy z naszej wioski szutrową drogą w górę, do Ananuri. Od razu niemal jednak blokuje nas wielkie stado owiec. Idą całą szerokością drogi, ocierają się o samochód i beczą. No cóż, trzeba poczekać. Ciekawe czy ubezpieczenie od zadrapań obejmuje owcze rogi... 


Jedziemy na południe, w stronę Tbilisi, ale po pewnym czasie skręcamy na zachód. To główna droga kraju i po kilku kilometrach przybiera postać normalnej, znanej z Europy autostrady. Dwie szerokie jezdnie, pobocza, parkingi z normalnymi stacjami benzynowymi. Jedzie się szybko i wygodnie. Dość szybko jednak zjeżdżamy z tej wygodnej drogi najpierw na południe, do miasteczka Kaspi, a potem znów na zachód, lokalnymi drogami. Tereny przypominają wielką, suchą dolinę. Nawigacja próbuje nas kierować jakimiś szutrówkami i nawet... kładką dla pieszych. Oczywiście, idiotyczny algorytm próbował zrobić trasę krótszą o 200 m, zamiast poprowadzić normalnymi asfaltami. Docieramy w okolice skalnego miasta Uplisciche. Za wcześnie by je zwiedzać, zresztą czym ono różni się od innych tego typu skalnych miast? Robimy tylko kilka zdjęć z zewnątrz. Do Gori pozostało kilka kilometrów. Docieramy do miasta i do jego centrum, gdzie może nie ma specjalnego parkingu, ale lokalni "przedsiębiorczy parkingowi" za 1 lari ustawiają nas na postoju dla... taksówek. Mają jednak jakieś kamizelki i pałeczki do kierowania ruchem, więc muszą mieć jakiś układ z taksówkarzami i policją i jest to dozwolone. 


Jesteśmy kilka minut po 10, muzeum właśnie zostało otwarte, ale jest niemal puste. Kupujemy bilety i rozpoczynamy zwiedzanie. Budynek jest dość spory i ekspozycje też są dość bogate. Dzieciństwo Stalina, młode lata, seminarium, rewolucja, szlaki bojowe, Stalin u władzy, Stalin z chłopami, Stalin przemawia, Stalin z Trockim, Stalin bez Trockiego, Stalin zagrzewa do boju, Stalin w Jałcie, Stalin w trumnie, model mauzoleum Lenin - Stalin. Po prostu całe życie geniusza ludzkości. Jakoś nigdzie nie wspomina się o milionach ofiar jego zbrodniczej polityki. Najlepsze jednak czeka nas przed budynkiem muzeum, w parku. Wiejska chata w której Stalin przyszedł na świat. Zapewne nie stała tu, tylko została tu przeniesiona. Ale postawiono ją pod... potężnym marmurowym dachem, spoczywającym na imponujących marmurowych kolumnach. Iście radziecki kicz i rozmach.  







Po zwiedzeniu muzeum wracamy do samochodu i ruszamy w dalszą drogę. Naszym celem jest bardzo znana miejscowość uzdrowiskowa, czyli Bordżomi. Znana głównie z wody mineralnej o takiej samej nazwie, dość ekskluzywnej w dawnym Sojuzie, a i do dziś nie najtańszej. Znów jedziemy dobre 30 km autostradą, z której pięknie widać szczyty Kaukazu z oddalonym o niemal 100 km Kazbekiem. Wjeżdżamy w lokalną drogę, która wprowadza nas pomiędzy góry nieco przypominające nasze Bieszczady. Jedziemy wzdłuż rzeki Kury, tej samej, nad którą leży Tbilisi. Bordżomi okazuje się być niewielką miejscowością, ale jego centrum, to nastawione na turystów, jest już całkiem urocze. Przypomina naszą Krynicę Górską i w sumie ma podobne uzdrowiskowe funkcje.

Idziemy na spacer po centrum i po parku zdrojowym. Można tu próbować wód z różnych źródeł. Od zwykłej, niemal bez smaku, do takich mocno siarkowych. Jest tu też zabytkowa kolejka linowa, którą można wjechać na szczyt okolicznej góry, ale odpuszczamy sobie tą atrakcję. Po spacerze próbujemy znaleźć coś do jedzenia, coś może już nie gruzińskiego. Trafiamy na naprawdę fajny kebab w przystępnej cenie.  





Wracamy z Bordżomi do autostrady tak samo jak tu dotarliśmy. Autostradą kierujemy się dalej na zachód, ale... autostrada się kończy. Jest na tym odcinku dopiero budowana, a jedzie się lokalną, mocno krętą drogą prowadzącą dnem górskiej doliny. Kilkadziesiąt kilometrów jazdy w takich warunkach, jakieś miejsca z ruchem wahadłowym... okolica ładna, ale ciągły plac budowy nieco psuje jej urok. W jednym z miasteczek chcemy zobaczyć jakieś dawne radzieckie mozaiki, więc skręcamy tak jak prowadzi nawigacja... a prowadzi bez sensu. Jakoś daleko w górę, by wrócić niemal do drogi. Nie da się tu przejechać, więc zatoczyliśmy kółko. Może jednak uda się od dołu? To jakiś teren rządowy, ale jest parking, a mozaiki są na ścianie jednego z domów. Nie ma ani zakazu wejścia, ani fotografowania. Jednak ni stąd ni zowąd zjawia się umundurowany strażnik i stanowczo mówi, że nie wolno tu wchodzić ani robić zdjęć. Cóż począć, wracamy do samochodu.

Jedziemy dalej na zachód, tu znów jest autostrada. Pozostało kilkadziesiąt kilometrów do Kutaisi, gdzie mamy ostatni nocleg. Przed samym miastem skręcamy na północ, w lokalne, górskie drogi. Omijamy w ten sposób ruchliwe centrum. Docieramy na obrzeża Kutaisi i stromymi podjazdami kierujemy się w stronę monastyru Mocameta. Udaje się nam wjechać nawet na jego teren. Co z tego, jak znów z tak bliska ciężko zrobić sensowne zdjęcia. Trochę poirytowani wracamy. Obok jest kolejny znany monastyr - Geleti - ale decydujemy się tam nie jechać, tylko zrobić mu zdjęcia z odległości. Teraz już kierujemy się do hotelu, położonego w centrum starej części Kutaisi. 



Mimo ścisku na wąskich uliczkach udaje nam się zaparkować niemal przed samym hotelem, który oczywiście tak jak i inne nie ma parkingu. Pokój okazuje się bardzo fajny, a cena jest bardzo przyzwoita. Idziemy pozwiedzać miasto, póki jest dzień. Kutaisi, mimo że jest jednym z największych miast Gruzji, nie oferuje w zasadzie niczego. Trochę tak, jakby pojechać do Radomia. Jest kilka ciekawych miejsc w centrum, ale poza tym to zwykłe miasto. Wszędzie słychać język polski, to ewidentny "efekt tanich lini lotniczych". Bardzo dużo Polaków przylatuje tu np. na weekend, zjeść coś, przejść się po mieście i pobawić. W centrum są niemal wyłącznie restauracje z kuchnią gruzińską. My, po obejściu i zrobieniu nieco zdjęć okolicznym kościołom, chcemy zjeść tym razem jakąś pizzę. Mapy Google nie wskazują żadnej pizzeri w okolicy. Owszem niby coś jest, ale jak tam docieramy, to okazuje się, że lokal nie istnieje. Jest coś jeszcze, ale dobre 2 km od centrum. No nic, nasze ryzyko, idziemy. Dzielnica jest zupełnie niereprezentacyjna, jakieś stare i obskurne kamienice. Tu ma być wysoko oceniana pizzeria? A jednak jest, choć z wierzchu zupełnie nie widać. Na tyłach jednak jest duży taras, gdzie można wygodnie usiąść, napić się wina i zjeść nie tylko pizzę.  




(zdjęcia dzięki uprzejmości Ewy P.)

Po kolacji wracamy do hotelu, kupując jeszcze coś na wieczór i jakieś książki na lokalnym bazarze jako ciekawostkę. W pokoju idzie kolejna butelka wina. Pora wreszcie spać. Jutro rano już nie będzie czasu na zwiedzanie niczego.


Rano pakujemy się, wsiadamy w samochód i ruszamy w stronę lotniska. Musimy jeszcze go umyć i zatankować. Z tankowaniem problemu nie ma, choć na pierwszej stacji pracownik nie znający żadnego języka poza gruzińskim nawet na migi nie umie mi wytłumaczyć, dlaczego nie chce mi nalać paliwa. Kawałek dalej problemu już nie ma. Problem jest jednak z myjnią. Nie ma żadnej tak blisko lotniska. Trudno, oddamy auto nieumyte, zapłacimy kilkanaście lari dodatkowo.

Problemem okazuje się wjazd na parking, gdzie oddaje się samochody Avis-a. Nie chcą nas wpuścić. Po objechaniu i ponownym dopytaniu, okazuje się jednak, że to tu i że nas wpuszczą. Co z tego, jak nie ma nikogo w samej wypożyczalni? Dzwonie na numer, który mam w umowie. Ledwo dukający po angielsku głos odpowiada mi, że będzie za jakieś 20 minut. Dobrze, że wziąłem poprawkę na taką sytuację. Mocno poirytowani czekamy i czekamy. Obok nas jest człowiek z Polski, który przyleciał, ale też czeka na tego samego pracownika, bo on ma odebrać samochód, też się spieszy i też nie kryje wkurzenia. Gruzin, z wyraźnymi objawami kaca, dociera jeszcze spóźniony. Oddaję mu kluczyki i tylko macha ręką że tyle. Jak to tyle? Nie obejrzy auta czy całe? Mówię mu, że jest nieumyte. Chyba nie rozumie, bo dzwoni do swojego szefa, tego który samochód nam wydawał tydzień temu. Z nim już łatwo się dogaduję, reguluję należność i uff... problem z głowy. I tak nie obejrzeli samochodu. 

Samolot do Warszawy ma odprawę nieco wcześniej. Ale po chwili można nadać bagaż do Katowic i ustawiamy się w długiej kolejce do odprawy bezpieczeństwa. Mimo wszystko idzie sprawnie, choć co i rusz wychodzą z niej zdziwieni pasażerowie, którzy mieli tylko bagaż podręczny i karty pokładowe z internetu. Okazuje się, że i tak muszą iść tam, gdzie nadaje się bagaż rejestrowany, tam pokazać dokument i tam muszą im wydrukować kartę, bo tylko takie są akceptowane. A tak stracili dobre 20 minut stania bez sensu. Oczywiście zero informacji. Gruzja bardzo chce wejść do UE, na lotnisku wiszą unijne flagi, ale proste rzeczy, takie jak informacja, są już nie do przeskoczenia.

Po odprawie bezpieczeństwa i paszportowej pozostaje czekać na samoloty. W końcu nadchodzi smutna chwila rozstania. To był bardzo fajny tydzień, a trudności pokonywane razem zmieniły się w fajną przygodę. Po sprawdzeniu kart idę po płycie lotniska i wsiadam do nabitego ludźmi samolotu. Niemal jednocześnie startują loty do Warszawy, Katowic, Wrocławia i Krakowa. Start jest opóźniony o dobre 20 minut.

Po starcie wspaniale widać Kaukaz. Tak naprawdę szczyt Szchary był widoczny już z pasa lotniska, choć to ponad 100 km. Z powietrza ukazuje się cała potęga tych gór. Widać Szcharę, Uszbę no i najwyższy w całym Kaukazie Elbrus, liczący 5642 m n.p.m. Robię sporo udanych zdjęć. Potem pod nami pojawia się Morze Czarne i postanawiam pospać. Budzę się gdzieś nad Polską, w czasie zniżania.






Lądowanie jest w deszczu. Jest o wiele chłodniej niż w Gruzji. Po wyjściu z lotniska kieruję się do autobusu, ale czekam na niego ponad 20 minut. Jazda do domu to kolejne pół godziny. Strasznie długo trwał ten powrót. Ekipa z Katowic już dotarła do domu. 


Wyjazd okazał się bardzo ciekawy i udany. To nowy, nieznany dla mnie rejon świata, leżący na pograniczu Azji i Europy, choć mentalnie to jednak Azja. O Gruzji krąży wiele mitów, ale jakoś nie znalazłem ich potwierdzenia. Ani nie przekonała mnie kuchnia, ani ludzie, ani miasta, poza stolicą, która jest naprawdę ciekawa. Jest to pewna egzotyka, koloryt, ale jak dla mnie to kraj by pojechać tam raz i nie wracać. Co prawda po kilku dniach jakoś ten obraz widzę w lepszych barwach, tym niemniej nie jest to kraj moich marzeń. Zdecydowanie najciekawszymi elementami wyjazdu był Kaukaz Wysoki, jeśli chodzi o przyrodę i supra w Tbilisi, jeśli chodzi o kontakt z gruzińską kulturą. Supra była w ogóle najlepszym momentem na całym wyjeździe i polecam coś takiego każdemu.