sobota, 25 listopada 2017

XIV Maraton Komandosa w Lublińcu

Przebiegłem dziś po raz trzeci Maraton Komandosa w Lublińcu. Bieg organizował klub WKB "Meta" i Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. Tym razem bieg dla dzieci ukończyła również Flo :) O ile dorośli biegli tradycyjnie 42,2 km w polowych mundurach, wojskowych butach i z plecakami o wadze minimum 10 kg, to dzieci miały strój dowolny, plecak o wadze minimum 4 kg i dystans 1 km do pokonania. Flo zajęła 3 miejsce wśród dziewczynek :) Ma teraz prawo do noszenia odznaki :)

Dodam że z Flo reprezentowaliśmy klub Judo Legia Warszawa, a Flo dodatkowo swoją szkołę :)


Ja dziś miałem 10,5 kg w plecaku samego obciążnika + 2,5 l wody w bukłaku. Od początku biegłem spokojnie, celowałem w czas 5:30 h. Ile energii zużywa się na taką trasę w takim stroju - nie wiem, ale wiem że jest to o wiele, wiele więcej niż na zwykłym maratonie. Trasa biegu to typowy przełaj po leśnych drogach, a dodatkowym utrudnieniem jest brak jakichkolwiek punktów odżywczych - masz sobie człowieku radzić sam, a nie mieć wszystko podetknięte pod nos. To mi akurat bardzo pasuje, bo zdecydowanie bardziej trzeba myśleć i kombinować. Trasa to dwie 21 km pętle i na półmetku można sobie uzupełnić zapasy z własnych rzeczy. Pierwszą pętlę biegło mi się w miarę lekko i spokojnie, bez większego zmęczenia.



Dobiegłem do półmetka. Przyznam że samodzielne napełnienie bukłaka z 5 l kanisterka z wodą... było niewykonalne. W końcu poprosiłem jakąś panią by mi to potrzymała ;) Zapakowałem bukłak do plecaka, chwyciłem butelkę izotonika, jakieś batony i żele i ruszyłem na drugą pętlę. Po jakiś 100 m poczułem że mam mokre spodnie na d... Co jest do cholery? No cóż... bukłak, całkiem nowy, mający góra 2 miesiące - gdzieś się rozszczelnił i zaczął ciec. Wyjąłem go w cholerę z plecaka i rzuciłem gdzieś na bok. Byłem teraz o 2 kg lżejszy, ale miałem też o 2 l picia mniej, a przed sobą jeszcze 21 km biegu. Miałem jednak butelkę izotoniku. Wiedziałem że teraz muszę oszczędzać, by się nie wysuszyć na wiór. Poza tym gdzie to wsadzić? Nieść w ręce przez taki kawał? Na szczęście rozwiązałem sprawę zatykając butelkę na pas piersiowy.

 
Tak przebiegłem z nią kolejne 10 km, gdzie wreszcie picie się definitywnie skończyło. A do mety jeszcze 12 km.


I tu zaczęły się schody, jak to bywa na maratonach - lekkie skurcze i totalne wyenergetyzowanie. Głowa nadal goniła ciało do przodu, aby nie przejść z biegu do marszu. W końcu, ok 34 km trzeba było kawałek podejść. Postanowiłem kilometr biec, kilometr iść. Jak zacząłem biec... złapał mnie silny skurcz w jeden z przywodzicieli, więc straciłem minutę na jego rozciąganie. No dobra idę... ale idąc nie zrobię 5 h 30 min!


Po kilku kilometrach powoli przeszedłem w trucht i coraz szybszy bieg, którym pokonałem ostatnie 4 kilometry do mety. Na mecie zameldowałem się z czasem 5 h 47 min 35 sek. co jest moim rekordem tej trasy, mogę więc być zadowolony, choć brakuje mi tych 5 h 30 min. Paradoksalnie - pęknięcie bukłaka pozwoliło nieść mniej na plecach i chyba szybciej się przemieszczać.



Przypadkowo zdobyte doświadczenie mówi - druga pętla - bieg tylko z butelkami, ale najlepiej dwiema, natomiast odciążyć plecak. To o kilka minut skróci "przepak" na półmetku i da sporo do ostatecznego wyniku. I do cholery łykać magnez, którego teraz nie miałem! Pierwszy raz biegłem Maraton Komandosa nie tyle by go przebiec, co poprawić własny wynik ;) Poprawiłem o 9 minut. Wiem już chyba też jak zrobić jednak te 5 h 30 min. I zrobię to mam nadzieję za rok. Zająłem 241 miejsce na 422 osoby które bieg ukończyły (24 nie podołały trudom) - tu też wyraźny progres. Jako ciekawostkę podam czas zwycięzcy - 3 h 1 min 45 sek :). Kpt. Piotr Szpigiel z Braniewa, rekordzista trasy (2 h 55 min). Tuż za nim plut. Artur Pelo z Lęborka (zwycięzca Setki Komandosa z czasem 9 h 33 min.). Trzeci zawodnik był na mecie.... 31 minut później. To chyba najdobitniej świadczy o ich klasie. Dla większości biegaczy zrobienie normalnego maratonu w 3 h to nieosiągalny szczyt marzeń. A co to mówić o specyficznym stroju i obciążniku.

Na dekoracji dostałem bardzo ładną nagrodę za ukończenie Komandoskiego Superszlema 2017 - za biegi w mundurze i z obciążeniem na dystansie 10, 21, 42 i 105 km :) Zdobywców było ok. 20 i to powoduje że znaleźliśmy się w nieco "elitarnym" gronie :) Ponadto ukończyłem zwykłego Szlema Komandoskiego (ćwierćmaraton, półmaraton i maraton) i Szlema Lublinieckiego (Bieg Katorżnika, Bieg o Nóż Komandosa i Maraton Komandosa). Także no! Mogę uznać ten rok za udany :)





Zdjęcia Ma Violavia, Maciej Łuczkiewicz i WKB Meta Lubliniec

poniedziałek, 20 listopada 2017

Tatry listopad 2017

Krótka relacja z krótkiego wypadu w Tatry.

Z Warszawy wyjechałem w piątek rano, miałem nadzieję że dam radę jeszcze gdzieś wyskoczyć w góry nim się ciemno zrobi. Nawet nie szukałem jakiejś kwatery, tylko od razu pojechałem do Kir. Na parkingu stał... jeden samochód. Ale i tak znalazł się człowiek zbierający opłaty, równie wysokie jak w środku sezonu. Co robić. Zapłaciłem i ruszyłem w górę doliny. Nawet nie brałem ze sobą turystycznego plecaka, bo miałem go zapakowanego różnymi zbędnymi duperelami, tylko taki mały plecak wojskowy. Lodowisko od samego wejścia. Było niemal całkowicie pusto, minąłem dosłownie kilkanaście osób na całej trasie. Dolina była spowita mgłą, widać w zasadzie było niezbyt wiele, ale tworzyło to ciekawy klimat. Zajrzałem do Wąwozu Kraków, oczywiście żywej duszy. Do Smoczej Jamy już się nie wspinałem, bo tam to by dopiero było lodowisko! Doliną dotarłem do Hali Ornak, w schronisku zjadłem szarlotkę i ruszyłem w dół. Zaczęło się zmierzchać, a mgła potęgowała mrok. Gdy dochodziłem do Kir było już całkowicie ciemno. 12 km to delikatny spacer, ale przynajmniej rozruszałem się po kilku godzinach jazdy. Przyszła bardzo gęsta mgła, nic nie było widać. Podjechałem do Witowa i w tej mgle trochę na macanego (metodą pukania do wszystkich domów po kolei) znalazłem jakiś całkiem fajny nocleg.


W sobotę miałem już do dyspozycji cały dzień. Planowałem iść na Wielkiego Chocza, ale uzależniałem ten plan od pogody. Rano mgła i chmury - Chocza przeniosłem na niedzielę i ruszyłem do Chochołowskiej, licząc na to ze się rozpogodzi. I rzeczywiście, zaczęło się rozpogadzać, tu i ówdzie przebijał błękit nieba. Chochołowska jak zwykle jest nudna jak flaki z olejem, a do tego wiatrołomy i zwózka drzew psują ją dodatkowo.

 
Nie wiedziałem jak wygląda szlak na Grzesia, więc dla spokoju założyłem raki przy schronisku. Okazały się zbędne, ale już nie chciało mi się ich zdejmować. Szlak jest bardzo łagodny, był wydeptany, śnieg dość miękki. Ładna pogoda zaczęła się psuć i gdy wyszedłem z lasu przyszło totalne mleko. Na szczycie widoczność na kilkanaście metrów.


Te warunki zniechęciły mnie totalnie i porzuciłem myśl o pójściu na Wołowiec, który planowałem. Po co iść przez kilka godzin w takiej mgle? Żeby się pomęczyć i nic nie zobaczyć? Wróciłem w okolice Bobrowieckiej Przełęczy, tam chwilę podumałem czy by nie iść na Bobrowiec (tak, wiem, to teraz już niezbyt legalne, ale zimą nigdy na nim nie byłem) ale w końcu odpuściłem, bo podejście tam jest strome i męczące, a widoków i tak żadnych. Zdobyć zimą dla samego zdobycia to można sobie K2, w Tatrach jednak widoki mają spore znaczenie. Wróciłem do schroniska i ruszyłem w dół. W sumie zaczęło się robić już dość późno, ale wieczorem pogoda wyraźnie się poprawiła - ukazały się szczyty i błękitne niebo. Gdybym poszedł na Wołowiec lub Bobrowiec, to teraz bym już z nich schodził, ale coś jednak bym zobaczył - ale trudno, to była loteria. Gdy doszedłem do Siwej Polany już robiło się ciemno. Wycieczka była mimo wszystko udana, 20 km marszu, choć widoków ze szczytu żadnych.

W niedzielę miałem wracać do domu, wiec znów planowałem Wielkiego Chocza. I znów było tak sobie, na tyle słabo pogodowo, że odpuściłem tą myśl i pojechałem do Kuźnic. Tam wahałem się - a może coś na Gąsienicowej? A może Giewont? A może Kopa? A może Kasprowy? Uznałem że Giewont i Kopa będą ok, zimą tam mało ludzi, więc wejście ma jakiś klimat. Kolejki do kolejki ZERO, zawsze lubiłem listopad i grudzień pod tym względem. Na Kasprowy i na Halę Kondratową podchodziło łącznie kilkunastu ski-turowców. Na Kondratowej była nawet spora grupa narciarzy. Tu znów wahałem się, czy iść na Kopę przez Przełęcz pod Kopą Kondracką, czy przez Przełęcz Kondracką. Wybrałem drugi wariant, z racji krótszego i bezpieczniejszego podejścia przez lawinowy kocioł. Pierwszym wariantem podchodzili (i zjeżdżali) niemal wszyscy narciarze, więc wolałem być w innym miejscu ;) A tu szły oprócz mnie dwie osoby.


Przy szlaku kręciła się kozica i miała tak głęboko w d... ludzi, że stałem w pewnym momencie 5 m od niej i robiłem jej zdjęcia telefonem, a ona nic :) Na przełęcz mozolnie, tu pierwszy raz jeden z kijków zastąpiłem czekanem.

 
Na przełęczy wyraźnie już było widać pogorszenie pogody i nadciągającą ciężką śnieżycę. Szybko ruszyłem na szczyt, bezpośrednio przed łańcuchami czekan momentami się przydawał. Łańcuch nie był pod śniegiem, więc wejście okazało się proste jak na te warunki.


 
Na szczycie... jak to na szczycie. Kilka osób i niemal zero widoków. Śnieżyca przykryła już wszystko.



Zejście tą samą drogą, tu znów asekuracja czekanem przy trudniejszych momentach. Potem już szybki marsz na przełęcz i... odpuściłem Kopę z tych samych powodów co Wołowiec dzień wcześniej - guzik bym zobaczył ze szczytu. Gdy schodziłem przez Piekło wszystko pokrywała już spora warstwa świeżego puchu. Było tu całkiem pokaźne lawinisko, które... gdy podchodziłem to go nie zauważyłem, więc może lawina zeszła w międzyczasie? A może było tylko nie zwróciłem uwagi?




Przyspieszyłem tylko kroku i zszedłem do schroniska. Tam zdjąłem raki i w dół do Kuźnic. Ślisko na tym szlaku jak cholera! Zaliczyłem dwa widowiskowe spotkania z glebą. Aż się zastanawiałem czy by jednak tych raków nie założyć, bo miałem dość tej jazdy na butach. Przy Kalatówkach zrobiło się niemal ciemno, śnieżyca zrobiła się bardzo silna. Trochę zacząłem się martwić jak będzie wyglądał powrót do domu. Na szczęście... w Kuźnicach śnieg nagle przestał padać i wyszło błękitne niebo. I już w okolicach Poronina... śniegu nie było w ogóle :) 6 godzin jazdy i w domu. A do pracy na 6:30 rano i... pada śnieg ;)

Wyjazd udany częściowo. Wycieczki fajne, ale zabrakło widoków i głównego celu wyjazdu - Wielkiego Chocza zimą. No cóż, innym razem. Ale nawet po Polskich Tatrach fajnie się chodzi jak jest tak pusto i klimatycznie

środa, 1 listopada 2017

Tour de Tatry 2017

Mała relacja z niewielkiej wyprawy rowerowej, roboczo nazwanej Tour de Tatry. Namówił mnie na nią Andrzej, mój szwagier, wytrawny rowerzysta. Ja, rowerzysta raczej 'podmiejsko-stacjonarny', który regularnie kręci trasy po 50-80 km, ale po płaskich terenach Mazowsza, nie miałem żadnego doświadczenia z takich górskich wypraw. Jednak cel ładny, wyzwanie jakieś jest, a do tego Andrzej miał ciekawe pomysły by zjechać gdzieś wyżej od standardowej trasy wokół Tatr. Nie wahałem się właściwie ani chwili, trzeba tylko było zgrać terminy. Termin się trafił, akurat w piątek biegłem Bieg o Nóż Komandosa w Lublińcu, więc postanowiliśmy połączyć obie imprezy w jeden wyjazd.

Niektóry spytają - po co taką turę dzielić na kilka dni, wszak są kozacy co to śmignęli na raz, w jeden dzień. Ale... robili to na ogół latem, na szosowych rowerach, są wytrawnymi cyklistami i nie robili nic innego niż przez całą dobę zawzięcie pedałowali. My postanowiliśmy zrobić trasę 'turystycznie', a nie 'sportowo'.

Bieg w piątek - dla mnie udany, poprawiłem czas w stosunku do zeszłego roku o 25 sekund. To dość ciężka przeprawa, 10-kilometrowy przełaj, z kilkoma wbiegami na bardzo strome piaszczyste wydmy. Całość w mundurze i wojskowych butach. Obecny nad Polską orkan Ksawery nie dokuczał jakoś mocno, ale co mniej więcej pół godziny przychodził ulewny deszcz. W czasie gdy ja biegłem - Andrzej urządził sobie rowerowy rajd po okolicy. Trudno by taki rowerowy maniak jak on siedział i patrzył jak kolejni faceci i kobiety w mundurach dobiegają do mety ;)

Potem jazda do Szaflar, gdzie wyznaczyliśmy sobie start pętli. Jakaś knajpka, jedzenie, zakupy na jutro. Potem spać, mamy tylko nadzieję, że pogoda dopisze.

Sobota rano - chmurki są, dość wilgotno, ale w sumie nie pada. Przepak bagaży, składanie rowerów w całość. Do bagażnika mojego samochodu wchodzą jedynie w formie ze zdjętymi oboma kołami. Ruszamy o 7 rano. I od razu ostro w górę, przez Leśnicę i Groń, w stronę Gliczarowa Górnego i Bukowiny Tatrzańskiej. Potem zjazd i znów cały czas pod górę. 10 km pod górę! Miejscami tam stromo, że ciężko jechać bez zatrzymania co jakiś czas. A ja nie mam żadnych sakw, całość bagażu w plecaku, co dodatkowo obciąża. Wreszcie zjazd na Klin w Bukowinie. Wydawało nam się, że teraz już płasko. A gdzie tam! Znów stromy i długi podjazd przez Głodówkę na Wierch Poroniec. Z Głodówki pięknie widać Tatry, choć teraz były schowane nieco w chmurach. Z Wierch Porońca pięknie prezentują się Tatry Bielskie.



Wreszcie zjazd z Wierch Porońca na Łysą Polanę. Andrzej daje czadu i tyle go widzę, mimo że sam na zjeździe trzymam 40-45 km/h, momentami przekraczając nawet 50 km/h. Ale zimno!!! Na podjeździe kurtka wystarcza, nawet jest gorąco. Jednak zjazd z taka prędkością i przy takich temperaturach... jest kilka stopni powyżej zera, to bardzo daje w kość. Od Łysej Polany jedziemy do Tatrzańskiej Jaworzyny znów nieco pod górę, by znów długo i bardzo szybko zjeżdżać do Podspadów. Wychodzi słońce, robi się nieco cieplej. Teraz mozolny podjazd na Przełęcz Zdziarską. Ufff... rowerowe okulary zaparowują, zaczyna mnie to denerwować. Wreszcie przełęcz. Teraz dłuuuugi zjazd do Zdziaru. Chwila postoju na Strednicy, podziwiamy Tatry Bielskie. Dalszy zjazd... ponad 50 km/h, muszę ostro hamować, bo bez hamulców można osiągnąć i 80 km/h, ale to jest bardzo niebezpieczne. Mijamy Zdziar, dojeżdżamy do Tatrzańskiej Kotliny. Tu jest już ścieżka rowerowa, ale jedziemy nią krótko, bo prowadzi do Kieżmarku, a my skręcamy na Tatrzańską Łomnicę. I znów upierdliwy, niezbyt stromy, ale jednak podjazd. Przez wiele kilometrów. Mijamy Białą Wodę Kieżmarską, Tatrzańską Łomnicę i wreszcie docieramy do Smokowców. Tu jemy całkiem niezły obiad w bistro-barze i zastanawiamy się co dalej. Powinniśmy gdzieś tu znaleźć nocleg, zostawić część rzeczy i 'na lekko' podjechać do Śląskiego Domu. Po kilku próbach trafiamy na całkiem fajny penzion, gdzie za 15 euro mamy całkiem miły pokoik. Jak na Smokowce (tatrzański kurort) to jest względnie tanio. Ruszamy dalej, po kilku kilometrach docieramy do Tatrzańskiej Polanki. Zaczyna się tu asfaltowa droga w górę Doliny Wielickiej, do górskiego hotelu Śląski Dom. Droga ma 6,5 km, ale na tym odcinku pokonuje ok. 650 m wzniesienia. Jest więc stroma jak jasna cholera!!! Ciśniemy, ciśniemy, pot się z nas leje, a stoimy niemal w miejscu. Co kilka minut trzeba choć na moment się zatrzymać. Ale nieustępliwie dajemy dalej pod górę. W nogach mamy ponad 70 km w górskim terenie, a na koniec tak morderczy podjazd. Ufff... ile jeszcze? Tabliczki zdają się drwić z nas. Metr po metrze zdobywamy jednak wysokość, wreszcie w oddali widać już schronisko. Niby płasko, ale jednak cały czas jest tu zdrowo pod górę, nasza prędkość to 7-8 km/h. Jak szybko maszerujący piechur... Ostatnie metry... i jesteśmy! 1670 m n.p.m. - najwyżej dostępny rowerami punkt w Tatrach! Temperatura ok. zera stopni, pada drobny śnieg. Góry powyżej są już białe. Kilka zdjęć, od razu też grubo się ubieramy. Za chwilę zjazd.



Andrzej wyrywa do przodu i szybko niknie mi z oczu. Ja jadę dość spokojnie, czyli nie więcej niż 35 km/h. Jest tu wąsko i stromo, zakręty co i rusz, a jakość asfaltu pozostawia wiele do życzenia. 7 km zjazdu mimo ciepłych ubrań wychładza i to bardzo mocno. Wreszcie parking na dole. Teraz spokojna jazda do Smokowców, jakieś zakupy w 'Potravinach', kolacja i spać! Jutro pobudka 6:30 rano. Dziś łącznie było 85 km jazdy.

W niedzielę rano pogoda nie jest już tak dobra. Tatry zaciągnięte chmurami, wieje zimny wiatr. No ale co robić? Śniadanie i ruszamy dalej. Czeka nas ok 300 m podjazdu do Szczyrbskiego Jeziora. Wysokość tą pokonujemy na odcinku ok. 18 km, ale silny i zimny przeciwny wiatr bardzo daje się we znaki. Do tego stopnia, że... windstopperową czapkę chowam sobie w... spodnie. Tak, tak... by chronić drogocenne części ciała od odmrożeń ;) innej opcji nie widzę. Teraz jest nieco lepszy komfort jazdy, ale wysiłek jest duży, a wysokość zdobywa się powoli. Wreszcie Szczyrbskie Jezioro. Do samej miejscowości nie wjeżdżamy, ale zaczynamy bardzo długi i szybki zjazd. Ale ziąb!!! Musimy się zatrzymać i grubiej ubrać. Dalsza jazda to kilka kilometrów z prędkościami powyżej 50 km/h, cały czas w dół. Wreszcie Podbańskie. Ależ skostniałem od tego pędu powietrza! Rozgrzewamy się i ruszamy w górę Doliny Cichej. To 11 km podjazdu starą, asfaltową drogą. Nachylenie wydaje się być bardzo małe, ale nasza prędkość oscyluje w granicach 10-12 km/h, ciężko szybciej. Coraz dalej i dalej w głąb Tatr. Widać Czerwone Wierchy i Kasprowy Wierch. Od tej strony jakieś inne... Uff... wreszcie koniec. Niestety, chmury skrywają większość szczytów. Sesja zdjęciowa, jedzenie i ruszamy w dół.



Okazuje się, że droga była całkiem stroma, a zjazd jest bardzo szybki. Cały niemal czas utrzymuję powyżej 30 km/h. W Podbańskiej chwila zastanowienia. Według pomysłu Andrzeja ruszamy szlakiem wzdłuż podnóża Tatr, przedłużeniem Magistrali. Po ok. kilometrze okazuje się on przejezdny wyłącznie dla mocno górskich rowerów i rowerzystów nie obciążonych bagażami. Wracamy do Podbańskiej i ruszamy w dół szosą w stronę Przybyliny. Jest tu ciągły spadek i bez problemów utrzymujemy przelotową prędkość 30 km/h i to przez dobre 15 km. Wreszcie Przybylina, szukamy jakiegoś posiłku. Nic niestety tu nie ma, jedyna knajpa czynna od 17. Dalsza jazda na zachód. W Wawrzyszowie podobnie - knajpka czynna od 17. Jedziemy dalej. Wieje silny i wychładzający wiatr. Przejeżdżamy pod autostradą. W Liptowskim Gródku najpierw remont mostu, ale potem znajdujemy czynną jadłodajnię. Jedzenie dobre, sycące, ale tracimy tam dobrą godzinę, bo strasznie długo trzeba czekać. Posileni ruszamy dalej, wiedząc jednak, że plan dotarcia do Zuberca jest mało realny. Jest już za późno, a Zuberec leży za wysoką Przełęczą Kwaczańską i to może być zbyt wiele po 100 km jazdy. Jedziemy dalej przez Liptowski Mikułasz. Miasto jest brzydkie, typowa Czechosłowacja. Zjeżdżamy na nową ścieżkę rowerową, ale kończy się ona po 2 km i musimy wrócić. Zdrowo pod górę i mijamy Tatralandię - wielki aquapark. Uff... w najbliższej miejscowości obdzwaniamy okolicę. Jest nocleg w dobrym miejscu (Liptowskie Matiaszowce). Jedziemy tam lokalną drogą, która prowadzi ostro w górę, by potem zaoferować długi i ostry zjazd. Zjazd przez błoto. Ta krótka chwila wystarcza, bym był brudny jak nieboskie stworzenie. Dojeżdżamy do Matiaszowic, nocleg okazuje się rzeczywiście bardzo fajny, mamy do dyspozycji cały dom! Luksus! Niestety, miejscowość jest niemal wymarła i nie ma możliwości by teraz zrobić jakieś zakupy lub coś zjeść. Dojadamy resztki zapasów. W moim przypadku batonik, bułka i skondensowane mleko w tubie. Dziś pokonaliśmy równo 101 km.

Poniedziałek rano wita nas znośną pogodą. Nie pada i nawet przebija słoneczko. Czeka nas długi i bardzo mozolny podjazd na Przełęcz Kwaczańską. Rano jednak jedyny sklep we wsi działa, udaje się zrobić jakieś śniadaniowe zakupy. Ruszamy w górę.

O rany... ale podjazd. Zajmuje nam to dobrą godzinę, w dodatku mży, a wyżej pada drobny śnieg. Z drogi roztaczają się piękne widoki. Aż zatrzymujemy się na moment by odpocząć i popodziwiać z góry sztuczny zbiornik na Wagu - Liptowską Marę.


Zmęczeni docieramy wreszcie na Przełęcz Kwaczańską. Ubieramy się ciepło. Teraz zjazd do Zuberca. Ale jaki zjazd! 12% nachylenia. Mimo polara pod kurtką przewiewa mnie strasznie. Andrzej wyrwał gdzieś do przodu, mimo że ja cały czas lecę ponad 45 km/h. Mijam kamieniołom, wreszcie spotykamy się w Zubercu. Uff... chwila ogrzania się. Pogoda taka sobie. Chmury, wilgoć i zimno jak diabli. Teraz w stronę Orawic. Podjazd, szybki zjazd i długi podjazd. Teraz Andrzej ma lekki kryzys, pierwszy docieram do najwyższego punktu drogi. Znów maski na twarz i jazda w dół. 45-50 km/h. Aż wszystko boli od zimnego wiatru. W pędzie mijamy Orawice i lecimy dalej, do Witanowej. Już nie mogę, tak mi zimno. Jedziemy dobre 15 km w dół! W Witanowej zatrzymujemy się. Zakładam na siebie wszystko co mam w plecaku. Drugą parę spodni i dodatkową bluzę. Całkowicie straciłem czucie w palcach lewej stopy, co mnie nie napawa optymizmem. Potem zdrowy podjazd pod górę i jeszcze bardziej zdrowy zjazd do Głodówki. Potem stromy podjazd, polna droga i... docieramy do nowej ścieżki rowerowej Trstena - Nowy Targ. Ścieżka prowadzi nasypem byłej lini kolejki wąskotorowej. Jest... idealna. Ma co jakiś czas wiaty przystankowe, jest gładziutka, ma barierki, oznaczenia kilometrów. Ponadto prowadzi leciutko w dół a potem całkowicie płasko. Po tych wszystkich słowackich drogach to wręcz ideał! Mijamy granicę, Podczerwone, Czarny Dunajec. Zostało ok. 20 km do Nowego Targu. Ciśniemy już mocno, ponad 30 km/h. Wreszcie w Ludźmierzu skręt na Zaskale. Mocny podjazd na koniec, zjazd, Zakopianka, Szaflary... nasz samochód. Dziś pokonaliśmy 72 km.

Zamknęliśmy pętlę! Łącznie 259 km ze średnią prędkością 16 km/h. Oczywiście to nie była 'czysta' wyprawa wokół Tatr, bo zajeżdżaliśmy w głąb gór i pewne odcinki robiliśmy przygodnymi drogami. Ale... była to właśnie przygoda. Przy takiej sobie pogodzie, niskich temperaturach i silnym wietrze, uważam ją za całkiem wymagającą trasę. I jakże piękną widokowo!



Przyznam jedno - szacun dla tych co robią to nawet w wersji 'czystej' ale na raz, w jeden dzień. To nie dość, że ponad 200 km odległości, to w naprawdę ciężkim terenie!