piątek, 31 stycznia 2020

Rowerowe podsumowanie stycznia


Styczeń tego roku był ciepłym i dość pogodnym miesiącem. Śnieg spadł raz i stopił się niemal natychmiast. Temperatury rzadko spadają poniżej zera. Wydawało by się, że to idealne warunki by pokonywać wiele kilometrów rowerem. Jednak w porównaniu z grudniem zrobiłem ich bardzo mało, bo jedynie 300. Nie zrobiłem żadnej większej wycieczki poza Warszawę. Po prostu czas wolny poświeciłem w dużo większej mierze na treningi biegowe. Szykuje mi się kilka startów, a skoro w grudniu miałem miesiąc o mniejszej intensywności biegania, to teraz już trzeba popracować.


Nie oznacza to jednak, że nie robiłem nic jeśli chodzi o rower. W końcu 300 km jazdy. Tradycyjnie mapka pokazuje trasy powyżej 30 km. Mam nadzieję, że w lutym uda się nieco więcej, choć równiez ten miesiąc będzie raczej pod znakiem biegania.

poniedziałek, 27 stycznia 2020

VI Ćwierćmaraton Komandosa w Słupsku i kaszubsko-pomorskie atrakcje



Zaledwie dwa miesiące temu startowałem w Czarnem w wojskowym biegu zaliczanym do tzw. Wielkiego Szlema Komandosa. Edycja z roku 2019 była jednak wyjątkowo rozgrywana pod koniec roku, bo tradycyjnie bieg ten odbywał się w styczniu. W roku 2020 nastąpił powrót do dawnego terminu, ale za to zmieniło się miejsce. Jest to również Pomorze, ale bieg przeniesiono do Słupska. Znana mi dobrze trasa będzie więc całkowicie odmienna, będzie swoistą niespodzianką. Bieg, jak wszystkie zresztą inne, wymaga pokonania przełajowej trasy w pełnym umundurowaniu polowym, wysokich na 20 cm wojskowych butach i z plecakiem ważącym minimum 10 kg. Ćwierćmaraton jest najkrótszy, bo liczy 10,5 km. Jest jeszcze Półmaraton, Maraton i Setka Komandosa. I Bieg o Nóż Komandosa, który pokonuje się bez plecaka. Cały cykl tworzy Wielkiego Szlema Komandosa.

Jadę na bieg tym samym składem, w którym byliśmy niedawno w Czarnem. Podobnie jak poprzednim razem chcemy przy okazji zobaczyć kilka ciekawych miejsc po drodze. Ruszamy rano w piątek, pogoda jest doskonała. Chcemy przejechać przez Bory Tucholskie, zobaczyć tajemnicze kamienne kręgi, zobaczyć jezioro Wdzydze i opuszczone lotnisko w Borsku. Niestety pogoda dość szybko się pogarsza, niebo zaciąga się szczelną powłoką chmur. Mijamy Toruń, Grudziądz, Świecie i skręcamy w kierunku Tucholi. Robi się już dość późno, zastanawiam się, czy zdążymy zobaczyć wszystkie zaplanowane atrakcje przed zmrokiem. No nic, trzeba się pospieszyć. W Tucholi skręcamy w kierunku Czerska.

Piękne niegdyś lasy w 2017 roku padły ofiarą potężnej nawałnicy. Wiatr osiągający momentami 150 km/h połamał ogromne ilości drzew. Aktualnie większość z nich jest już uprzątnięta, ale wygląda to bardzo nieprzyjemnie. Pamiętam podobne skutki huraganów w Tatrach i w Puszczy Piskiej. Trzeba będzie dziesiątek lat by przywrócić choćby część drzewostanu. Mijamy most na Brdzie w miejscowości Woziwoda. Przypominają mi się spływy kajakowe sprzed wielu lat, właśnie tu obozowaliśmy. Pamiętam nawet, że szedłem tą drogą ileś kilometrów w poszukiwaniu budki telefonicznej. Nagle przypomina mi się coś jeszcze. Przecież tu jest gdzieś Wielki Kanał Brdy, zapora w Mylofie, ale także niezwykłe miejsce, jakim było "dwupoziomowe" skrzyżowanie dróg wodnych. No tak, to było kilka kilometrów stąd, pamiętam że po lewej stronie. Od razu mówię Oli i Michałowi że trzeba się tam koniecznie zatrzymać, bo miejsce jest unikalne i zdecydowanie warto je zobaczyć. Rzeczywiście po chwili ukazuje się strzałka do akweduktu w Fojutowie. Wkrótce docieramy na spory parking, teraz niemal zupełnie pusty. Kiedyś chyba go nie było, nie było też okolicznych pensjonatów. Pamiętam tylko szutrową drogę do akweduktu. Teraz dalej już nie można wjechać, trzeba dojść kilkaset metrów. Nawet dobrze, rozruszamy się po długiej trasie.

Widać od razu, że miejsce zrobiło się popularne - parking, restauracja, agroturystyka, nawet... coś w rodzaju małego wyciągu narciarskiego z torem saneczkowym. No i ładna, odnowiona droga wzdłuż Wielkiego Kanału Brdy. Po chwili docieramy do akweduktu. Kanał jest ujęty w betonowe umocnienie na przegradzającej płytką dolinkę grobli. Wzdłuż kanału biegnie jeszcze droga. A dołem, doliną, pod akweduktem przepływa Czerska Struga - niewielka rzeczka, dopływ Brdy. Pamiętam, że jak byłem tu lata temu, to jeden z kolegów chciał nawet przy zaporze w Mylofie przenieść kajak z Brdy na kanał, kanałem dopłynąć do akweduktu, tu przenieść kajak na Czerską Strugę, spłynąć nią do Brdy i Brdą wrócić do zapory. Taka mała pętla. Nie mieliśmy jednak tyle czasu, by mógł zrealizować swój plan, ale jest to całkiem ciekawa trasa, który kiedyś może pokonam.

Przechodzimy turystyczną ścieżką wzdłuż tunelu pod akweduktem, którym płynie Czerska Struga, potem znów wychodzimy na górę, ale po drugiej stronie kanału. Wchodzimy na wieżę obserwacyjną, ale... jest ona ulokowana dość kiepsko, bo sam akwedukt zasłaniają pobliskie drzewa. Widać za to ogrom zniszczeń okolicznych lasów. Schodzimy na dół, mostkiem wracamy na drugą stronę kanału. Tu też jest platforma widokowa, ale... tym razem za nisko. Widać akwedukt z dołu, ale nie widać obu dróg wodnych. Ktoś te punkty widokowe zrobił jakoś bez sensu. No nic, wracamy do samochodu. Robi się coraz później, zaczynam wątpić czy zobaczymy wszystkie zaplanowane miejsca.








Kolejna ciekawostka jest w sumie niedaleko, niecałe 20 km. Mijamy Czersk i jedziemy do miejscowości Odry. Jest tu rezerwat "Kręgi Kamienne". Bywałem w tej okolicy wiele razy, ale kręgów nigdy nie widziałem. Gdy dojeżdżamy do bramy jest już po 16, a zachmurzone niebo sprawia że panuje już półmrok. Oprócz nas nie ma tu nikogo. Teraz nawet nikt nie pobiera opłat. Tablice informacyjne mówią o naprawdę rozległym terenie. Wkrótce dochodzimy do pierwszego z tajemniczych kręgów. Powstały w naprawdę zamierzchłych czasach, zbudowali je prawdopodobnie Goci. Zachowały się jednak do dziś w bardzo dobrym stanie. Nie jest to oczywiście budowla na miarę Stonehenge, ale niewątpliwie to duża ciekawostka. Jaką to pełniło rolę? Obserwatorium? Miejsce kultu? Cmentarzysko? W jakimś stopniu chyba wszystkie te rzeczy naraz. Oprócz kilku kamiennych kręgów są tu kurchany, w których jak głoszą tabliczki znajdują się szczątki pochowanych tysiące lat temu ludzi. Niestety warunki uniemożliwiają zrobienie dobrych zdjęć, a nie wziąłem lepszego aparatu niż ten który mam w telefonie. Kręgi kamienne są zresztą na tyle duże, że ciężko je objąć na fotografii. Obchodzimy rezerwat, gdy wracamy do samochodu jest już zupełnie ciemno. To sprawia, że niedalekie lotnisko w Borsku i kolejne kamienne kręgi w Węsiorach muszą poczekać na inną okazję.






Ruszamy dalej, pokonujemy kilka kilometrów leśną piaszczystą drogą, w końcu jesteśmy w Karsinie. Teraz jedziemy zupełnie lokalnymi drogami do Bytowa. Ciemno, pada deszcz, nic przyjemnego. Ciężko nawet stwierdzić gdzie dokładnie jesteśmy, to środek Borów Tucholskich. W końcu mijamy Bytów, docieramy do drogi nr 21 i wreszcie do Słupska. Jest już późno, ale trzeba coś zjeść. Kolacja jest całkiem dobra i smaczna. Musimy jeszcze znaleźć miejsce naszego noclegu. Kierowaliśmy się ekonomią, ale rezerwację zrobiliśmy dwa tygodnie temu. Okazuje się, że zgubili naszą rezerwację i choć znajduje się jakiś pokój dla nas, to jednak bez łazienki. No cóż, trudno, choć jesteśmy nieco źli. Jeszcze chwilę gadamy, ale w końcu kładziemy się spać.

Rano nie musimy zrywać się jakoś wcześnie. Bieg jest dopiero o godzinie 12. Późno trochę, żałujemy, że po biegu znów będzie mało czasu przed zmrokiem. Organizatorzy jednak stworzyli biegi dodatkowe, rozgrywane wcześniej - dla zawodników w stroju sportowym i bieg dla klas mundurowych. Teraz koncentrujemy się na naszych przygotowaniach. Przebieramy się w mundury, pakujemy się do samochodu. Od miejsca naszego noclegu to zaledwie kilometr, jesteśmy po kilku minutach przy Stadionie 650-lecia. Obiekt jest pięknie położony - na obrzeżu Słupska, w mocno pagórkowatej okolicy, trybuny stadionu tworzy naturalny wał ziemny. Odbieramy nasze pakiety startowe i rejestrujemy się. Ważmy z Olą nasze plecaki i odkładamy je do specjalnej strefy. W obu przypadkach jest to około 11 kg, ale biegamy z nimi zawsze i jesteśmy już przyzwyczajeni. Ciężko dokładnie ustalić wagę na 10 kg i by w dodatku ciężar był wygodny i nie podskakiwał. Ja ponadto niosę bukłak z wodą dla naszej dwójki. Sam na takim dystansie pić nie potrzebuję, ale wiem że Ola, obciążona znacznie większym wysiłkiem niż ja, będzie tej wody potrzebowała



Dochodzi godzina 12. Pada komenda do pobrania plecaków. Dopinamy klamry, wychodzimy całą grupą na stadion. Na dobry początek mamy zrobić pętlę po bieżni i dopiero ruszyć w las. Pętle mają być dwie. Ostatnie odliczanie i start!



(zdjęcie pochodzi z internetowej relacji Głosu Pomorza - gp24.pl)

Grupa od razu się rozciąga. Faworyt biegu - sierżant Artur Pelo z Lęborka już wyraźnie odrywa się od reszty. My biegniemy zupełnie spokojnie w samej końcówce. Start ma znaczenie dla biegaczy walczących o czołowe lokaty, a w naszym przypadku liczy się tylko spokojne, równe tempo. Doświadczenie mówi mi, że i tak potem mija się na trasie tych co przeszarżowali na starcie. Jednak ta trasa jest wielką niewiadomą, choć zapowiada się o wiele bardziej "górsko" niż ta z Czarnego. I rzeczywiście taką się okazuje. Od razu za stadionem rozpoczyna się ciągły podbieg. Momentami niemal niezauważalnie, a momentami całkiem wyraźnie w górę. Od razu tempo spada. I rzeczywiście dość szybko mijamy kilka osób. Sami jednak też musimy zwolnić, jest cały czas w górę, lepiej nie wypalić się na początkowym odcinku. Podbieg trwa jednak już pod ponad 2 kilometrów i nie chce się skończyć. Wreszcie trasa skręca w prawo, nieomylny znak, że wkrótce zawrócimy w kierunku stadionu. Tu jest jednak najgorsze miejsce - nie dość, że spory kawałek pod stromą górę, to w dodatku w błocie po kostki. Mało kto tu biegnie, większość uczestników podchodzi. Wreszcie szczyt wzniesienia. Podaję Oli ustnik od bukłaka, i przez chwilę truchtamy obok siebie "połączeni" rurką. Przypomina to tankowanie samolotów w powietrzu, ale manewr mamy już od dawna opanowany. I teraz niby płasko, ale błoto jest gęste, ciężko tu o jakiś bieg.





(zdjęcie pochodzi z internetowej relacji Głosu Pomorza - gp24.pl)


(zdjęcie pochodzi z internetowej relacji Głosu Pomorza - gp24.pl)

Znów skręcamy w prawo. Droga lepsza, mijamy kolejne osoby, choć sami czujemy, że będzie ciężko. Trasa wznosi się jeszcze kawałek i wreszcie zaczyna opadać. Uff... nieco lżej, ale podbieg kosztował nas dużo. Kawałek dalej zaczyna się naprawdę stromy zbieg w dół. Teren opada tu o kilkadziesiąt metrów! Niby serce mocno nie pracuje, ale za to mocno pracują mięśnie w nogach. Trasa zaskakuje zróżnicowaniem i poziomem trudności. Wreszcie wybiegamy na chodnik i zaczyna się krótki ale stromy podbieg na sam stadion. Uff... półmetek, biegniemy tu w kilka osób. I tuż przed nim rozchodzimy się na boki, bo z tyłu pojawia się Artur Pelo. Biegająca maszyna - kończy bieg, gdy my jesteśmy w połowie. Artur wpada na metę, a nas czeka jeszcze drugie okrążenie.

Drugie okrążenie i kolejny kilkukilometrowy podbieg okazują się ciężką próbą dla Oli. Tempo spada, momentami przechodzi w marsz, próbuję ją mobilizować. Mimo kryzysu, mimo miotania przekleństw walczy nadal. W końcu błotnista górka. Teraz będzie już lżej, już blisko końca. Wybiegam kilka metrów do przodu, by nadawać tempo, by moja przyjaciółka miała kogo gonić i nie myślała o słabości. Wreszcie zaczyna się zbieg. Jeszcze kilometr. Za nami trzy osoby - dwóch chłopaków i dziewczyna. Biegną za nami od dłuższego czasu, dziewczyna też ma kryzys, a chłopaki ją mobilizują.


(zdjęcie pochodzi z internetowej relacji Głosu Pomorza - gp24.pl)

Wreszcie chodnik i ostatni podbieg pod stadion. Na metę wbiegamy całą piątką. Okazuje się, że to z kolei ja z Olą byliśmy takimi "zającami" dla tej trójki, sami przyznają, że to że mieli kogo gonić ich mobilizowało. Trasa okazała się o wiele cięższa i o wiele bardziej wymagająca niż ta w Czarnem.

Ważenie plecków, wszystko się zgadza, dostajemy fajne medale. Wita nas Michał. Teraz pora szybko się ogarnąć. Bierzemy prysznic, jemy dobry żurek i chleb ze smalcem, przygotowany przez organizatorów. Jest godzina 14, pora jak najszybciej jechać, jeśli chcemy zobaczyć inne zaplanowane atrakcje.


Krótki ale bardzo fajny filmik z biegu można zobaczyć tu .

Ruszamy na północ, nasz cel jest odległy o około 30 km - to Słowiński Park Narodowy. Czasu jednak do zmroku znów nie jest za wiele. Jedziemy lokalnymi drogami do miejscowości Smołdzino, mijamy duże jezioro Gardno. Skręcamy do miejscowości Kluki. Droga wiedzie przez płaski, bagnisty teren. Docieramy na mały parking, teraz kompletnie pusty. Czeka nas kiluksetmetrowy spacer przez podmokły teren do widocznej w oddali wieży widokowej. Po dłuższej chwili docieramy do jej podnóża. Tabliczka głosi "obiekt wyłączony z użytkowania". Oczywiście nie mamy zamiaru się podporządkować, dotarliśmy tu właśnie dla widoku z tej wieży. Zresztą jest ona bardzo solidna i nie widzimy racjonalnego powodu jej zamknięcia.

Z góry rozpościera się wspaniały widok na jezioro Łebsko. To trzecie co do wielkości jezioro w Polsce, ma 71 kilometrów kwadratowych powierzchni. Prawdę jednak mówiąc jest to drugie jezioro w Polsce. Tak zwane Wielkie Mamry składają się z kilku osobnych jezior, połączonych wąskimi przesmykami w jeden kompleks. Łebsko zaś stanowi jednolitą powierzchnię wodną nie połączoną z niczym. Jezioro jest naprawdę ogromne, Niemal nie widać przeciwległego brzegu. Robimy kilka zdjęć i schodzimy na dół.






Kolejny cel jest kilka kilometrów dalej, na początku mierzei Łebskiej, która oddziela jezioro od Bałtyku. Cała mierzeja pokryta jest wielkimi wydmami. Od strony Łeby jest to Wydma Łącka, jednak jest poza naszym zasięgiem o tej godzinie. Jedziemy więc do Czołpina, gdzie jest mniejsza, ale również imponująca Wydma Czołpińska.

Parking jest niemal całkowicie pusty. Nikt też w styczniu nie pobiera tu opłat. Ruszamy żwawym krokiem leśną drogą w kierunku morza. Po dobrym kilometrze marszu zaczyna się wyznaczona ścieżka i... ogromne połacie piachu. Wydma nie jest płaska, pokrywają ją liczne wzniesienia o wysokości kilkudziesięciu metrów. Szkoda, że jest tak późno, bo klimat jest tu niesamowity, czujemy się jak na pustyni. Droga wznosi się i opada, a zza każdego wzniesienia wyłania się znów piaszczysty krajobraz. Mimo zmroku robimy zdjęcia, chcemy też dotrzeć tak daleko, by wreszcie zobaczyć morze. To już na pewno z najbliższej górki. A jednak nie. No to z kolejnej. Też nie. Wreszcie docieramy do punktu skąd widać już Bałyk, ale jest do niego jeszcze dobry kilometr. Robimy tylko zdjęcia, jest za późno by iść nad samo morze.












Wracamy do samochodu robiąc jeszcze trochę zdjęć. Na piasku są ślady lisów i łosi, ale nie udaje nam się dostrzec żadnych zwierząt. Kolejne piaszczyste górki i dołki. Wreszcie las i marsz do samochodu. Tu znów teren jest bagnisty i podmokły. Gdy docieramy na parking jest już kompletnie ciemno. Miejsce okazało się niesamowite i warte zobaczenia. Trzeba tu koniecznie wrócić, ale przy lepszej pogodzie i za dnia.

Ruszamy w dalszą drogę. Kierując się nawigacją, lokalnymi drogami docieramy do Lęborka. Tu szybki posiłek, tankowanie i dalej w kierunku Trójmiasta. Na szczęście ruch jest bardzo mały i jedzie się przyjemnie. Mijamy Wejherowo, Redę, Rumię, wjeżdżamy do Gdyni. Kierujemy się na trójmiejską obwodnicę, ale później zjeżdżamy z niej do Gdańska.

Celowo jadę tak, by pokazać Oli i Michałowi najdłuższy budynek w Polsce. Słynny falowiec liczący  860 metrów długości. Jakoś nigdy nie mieli okazji go widzieć i są naprawdę zaskoczeni jego wymiarami. Przejeżdżamy potem wzdłuż Stoczni i parkujemy niedaleko Starego Miasta. Jest już po 20, więc mamy tylko około godziny na spacer.

Gdańska starówka jest zawsze bardzo piękna, ale zazwyczaj bywałem tu latem, gdy były tu tłumy ludzi. Teraz jest niemal pusto. Obchodzimy katedrę i ratusz, fotografujemy Neptuna, potem wzdłuż nabrzeża wracamy do samochodu. Godzinny spacer, ale w niesamowitym miejscu.




Teraz już pora jechać bezpośrednio do Warszawy. Ruch bardzo mały, więc jedzie się bardzo sprawnie. O 1 w nocy jesteśmy w Legionowie, zawożę Michała i Olę pod dom. Żegnamy się. O 1:30 jestem u siebie.

Wyjazd na bieg okazał się być dobrą okazją do zobaczenia kilku niesamowitych i unikalnych miejsc. Szkoda tylko, że we wszystkich byliśmy pod wieczór, co utrudniło ich dokładne obejrzenie i fotografowanie. Sam zaś bieg w Słupsku okazał się znacznie trudniejszy niż jego poprzednie edycje w Czarnem. Bieg nizinny zmienił się w bieg górski. Jak wykazał mój zegarek na obu pętlach było łącznie 130 metrów podbiegu i tyle samo zbiegu. Ale nie uważam, że to zmiana na gorsze. Sama zaś organizacja biegu okazała się jak zwykle bardzo dobra.

niedziela, 12 stycznia 2020

Opuszczona sportowa Warszawa


Styczeń jest wyjątkowo ciepły. Od lat nie było takiej zimy, żeby było powyżej zera i nie było śniegu. Pozwala to jednak na nieco bardziej komfortowe rowerowe wycieczki niż w poprzednich latach. Dziś planuję wycieczkę po Warszawie, która może nie będzie jakaś szczególnie długa jeśli chodzi o dystans, ale dość czasochłonna. Chcę dotrzeć w kilka miejsc dobrze mi znanych z dzieciństwa, ale obecnie już nieistniejących lub istniejących jako ruiny. Moim celem jest dotarcie do dawnych klubów sportowych, które nie wytrzymały próby dostosowania się do nowych czasów i upadły. Nikt w nie nie chciał inwestować pieniędzy i obecnie stanowią smutną pamiątkę dawnej świetności.

Ruszam z Natolina kierując się na północ. Mijam blokowiska Ursynowa i Służewia nad Dolinką. Pierwszy obiekt jest już całkiem niedaleko. Mało już kto pamięta warszawską skocznię. Tak, w Warszawie była skocznia narciarska. Usytuowano ją na wiślanej skarpie niedaleko obecnej stacji metra "Wilanowska". Może nie była tak duża jak "mamuty" czy Wielka Krokiew, ale też nie jakaś malutka. Jej rekord to 46 m. A to jeszcze w czasach gdy nikt nie myślał o stylu V. Zawody odbywały się tu rzadko, był to obiekt głównie treningowy. Choć był tu rozgrywany jeden z konkursów w Turnieju... Trzech Skoczni. Serio był taki, pozostałe konkursy były w Pradze i Budapeszcie. Skocznia jako pierwsza w Polsce miała igielit. Niestety w latach 90 zamknięto ją z powodu braku odpowiedniego finansowania. Zawody na niej były mało istotne i rzadkie, a i mało kto chciał tu trenować. Potem rozebrano część najazdu i w końcu wieżę. Do dziś pozostał tylko zdewastowany i zarośnięty zeskok. Pozostał jednak główny budynek, na którym opierała się dolna część najazdu. Obecnie jest tu serwis narciarski, ale kilka lat temu funkcjonowała tu również giełda sprzętu narciarskiego.



Robię kilka zdjęć, ale niestety nie mogę dostać się na teren obiektu, bo jest ogrodzony i zamknięty. Trzeba będzie przyjechać w dzień roboczy, kiedy serwis narciarski będzie otwarty. Może uda się wtedy zrobić lepsze ujęcia. Do opisu dokładam kilka zdjęć z dawnych czasów, gdy skocznia funkcjonowała i gdy ją rozbierano.




Kolejny opuszczony i zdewastowany obiekt sportowy jest bardzo blisko, dosłownie kilometr od skoczni. I również jest ulokowany w obrębie wiślanej skarpy. To obiekty WKS Warszawianka. Ta część Warszawy ma jakiegoś pecha do obiektów sportowych. Zresztą nie tylko sportowych, bo odkąd pamiętam stoją tu dwa opuszczone domy.



Zniknęły stare baseny Warszawianki, moim zdaniem najlepsze odkryte baseny lat 90-tych, a stadion tego klubu, gdzie nie raz jako dzieciak startowałem w zawodach lekkoatletycznych zarósł podobnie jak skocznia. Teraz są tam jakieś boiska treningowe dla dzieci, jednak samego stadionu szkoda. Robię kilka zdjęć zarośniętych krzakami trybun. Wracam myślami do szkolnych lat... naprawdę szkoda tego obiektu.


 
Ściana do tenisa przy kortach, gdzie nie raz odbijałem piłkę, jednak stoi nadal. Korty też istnieją. Na miejscu starych, dobrych basenów odkrytych wybudowano współczesny kompleks basenów krytych. No cóż - są całoroczne i z pewnością bardziej dochodowe.

Kieruję się teraz na zachód. Jadę ulicą Odyńca, przecinam Górny Mokotów. Miejsce do którego zmierzam teraz jest mi szczególnie bliskie. To położone na pograniczu Mokotowa i Ochoty stadion i obiekty WKS Gwardia. Od 1989 roku trenowałem w tym klubie judo. Dopiero 10 lat później zmieniłem barwy na AZS UW. Klub był niezwykle ważny w moim życiu, bo w pewien sposób mnie ukształtował. Bywałem tu najpierw trzy razy w tygodniu, a potem codziennie. Nie wiedziałem wtedy, że z klubem jest aż tak źle. Przecież to była kuźnia talentów, ciężko policzyć ilu mistrzów Polski i reprezentantów na poważniejsze zawody wychował tylko w tej jednej dyscyplinie. A sekcja zapaśnicza? Sekcja bokserska? Wystarczy chyba wspomnieć Jerzego Kuleja. A jednak klub nie dał rady. Był to wcześniej klub milicyjny, a po transformacji policyjny. Jak wiadomo w czasach późnego PRL-u milicja nie cieszyła się zbytnią sympatią. Pamiętam nawet jak kibice śpiewali "Gwardia, Gwardia to nie warszawski klub, to milicyjny klub i za to ... jej w dziób". Policja była już znacznie lepiej odbierana, ale to nie ułatwiło klubowi przetrwania. Policja miała mnóstwo problemów finansowych, utrzymywanie drogiej działki i klubu sportowego w atrakcyjnym miejscu było jej nie na rękę. Niedofinansowana Gwardia podupadła, a potem całkowicie upadła. Gdy ja już zmieniłem barwy klubowe bywałem jednak często na hali judo Gwardii. Warunki były coraz gorsze, nie było wody, na koniec również prądu. Sekcja judo była chyba ostatnią, ale gdy Policja nie zapłaciła kolejnych rachunków, to i jej halę trzeba było zamknąć z powodów bezpieczeństwa. Na szczęście klub to nie budynki, a przede wszystkim ludzie. Judocy Gwardii z mojego pokolenia nie poddali się i sekcja uzyskała nowy obiekt na Pradze Północ, działając do dziś.

Docieram na Racławicką 132. Brama przez która przechodziłem tysiące razy jest teraz zdewastowana, ale zamknięta na kłódkę. Zniknął nawet napis "Stadion WKS Gwardia". Nie mogę dostać się do środka, a nie chcę robić tu jakiś skoków przez płot, bo zaraz obok są budynki Agencji Wywiadu i cały teren obserwują kamery.



Jadę wzdłuż płotu. Były tu korty tenisowe, ściana do tenisa, a dalej treningowe boisko przez które skracało się drogę idąc do hali judo. Teraz wszystkie możliwe wejścia są pozamykane.





Dalej była kolejna brama i wjazd na teren klubu. Tam można było podjechać pod halę judo. Nie ma już tej bramy, nie ma też hali judo. Nie ma nawet budynku przychodni, który był obok bramy. Między przychodnią i halą były też baseny i wieża do skoków. Już na początku lat 90-tych baseny były nieczynne i zarośnięte. Teraz nie ma już niczego, wszystko zaorano i zniwelowano. Przez bramę też nie da się wjechać.



Pamiętam, że na tyły hali judo i do basenów dało się dojść od pobliskich ogródków działkowych. Skręcam w dziurawą drogę. Docieram do zamkniętej bramy. Wszędzie ogrodzenie, nie da się przejechać. Ale rzut oka przez płot pozbawia złudzeń - nic już nie pozostało. Nie ma sensu forsować płotu.

Z dużym smutkiem wracam do Racławickiej. Czuję, że zostawiłem tu kawał życia i tego wszystkiego już nie ma. No trudno, znak czasów. Jadę dalej, skręcam wzdłuż Żwirki i Wigury na północ. Docieram do Pól Mokotowskich. Jest tu kolejny klub sportowy, który bardzo podupadł. To RKS Skra Warszawa. Co ciekawe, słowo Skra jest skrótem od "Sportowy Klub Robotniczo-Akademicki", a mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Najbardziej w mojej pamięci zachowały się baseny Skry, na których bywałem wiele razy. Były tu fajne jak na tamte czasy zjeżdżalnie, ludzi przychodziło mnóstwo, ale basenów było kilka, więc tłum się jakoś rozładowywał. Teraz pozostał po nich obraz nędzy i rozpaczy. Przecinam Pola Mokotowskie i skręcam w stronę dziury w płocie. Teren jest zarośnięty, zupełnie nie nadaje się na jazdę, więc prowadzę, a momentami nawet niosę rower. Znów odżywają wspomnienia. I straszny smutek, że wygląda to teraz tak jak wygląda. Były tu nie tylko baseny, ale tez cały kompleks kawiarniano-wypoczynkowy, mam wrażenie, że można było tu nawet pokoje wynajmować.





Przedzieram się przez krzaki koło małego, okrągłego basenu ze zjeżdżalnią. Kurcze, zjeżdżałem z niej! Teraz to tylko wspomnienia.




Dalej znajdują się główne baseny. Tam były jakiś schodki, były słupki do skoków i kolejna zjeżdżalnia... no rzeczywiście. Wszystko mi się przypomina. Ale wygląda to teraz przygnębiająco.










Obchodzę cały teren, kolejne zdjęcia. Wreszcie wracam i przedzieram się przez dziurę w płocie na normalną drogę. Jadę teraz w kierunku głównego stadionu Skry. Był to stadion lekkoatletyczny i w sumie do dziś odbywają się na nim jakieś treningi. Jest tu tartanowa bieżnia, która jakoś funkcjonuje. Jednak o zawodach z publicznością można zapomnieć, bo stadion do niczego się nie nadaje. Tu by wykonać lepsze zdjęcia robię jednak "skok przez płot".




Objeżdżam stadion od południa, mijam przychodnię COMS, w której bywałem przez wiele lat regularnie co 3 miesiące. Kieruje się w stronę ulicy Wawelskiej. Ostatnie zdjęcie zdewastowanej wieży.



Ruszam teraz wzdłuż Trasy Łazienkowskiej, mijam Plac na Rozdrożu i zjeżdżam z wiślanej skarpy malowniczymi parkami na tyłach Sejmu. Na Powiślu tez jest opuszczony obiekt, choć niezwiązany ze sportem - klub Syreni Śpiew.



Mijam pomnik "Chwała Saperom", który upamiętnia żołnierzy poległych podczas rozminowania Polski po II wojnie światowej. Kieruje się na most Łazienkowski i docieram na praski brzeg Wisły. Tu również są obiekty sportowe które popadają w ruinę. Kilkaset metrów ma północ od mostu są baseny. To obiekt niedofinansowany i zaniedbany, ale czy już na zawsze opuszczony? Ciężko stwierdzić, ale jednak od kliku lat w sezonie letnim nie było w nim wody i nie było tu ludzi. Można uznać, że dopiero zaczyna popadać w ruinę.




Kieruję się teraz na południe, znów mijając most Łazienkowski. Nad brzegiem Wisły są stare i częściowo opuszczone hangary klubów wioślarskich i żeglarskich. Mimo fatalnego stanu, niektóre z nich są nadaj jakoś wykorzystywane, więc uznaję, że nie mogę ich na siłę dodawać do opuszczonych obiektów sportowych, choć niewątpliwie to kwestia kilku lat. Jest tu jednak obiekt, który z pewnością jest już historią. To basen pływacki, już nawet nie pamiętam jakiego klubu, chyba był to LOK. Robię mu zdjęcia z góry i dołu - obraz nędzy i rozpaczy.





Ruszam na północ ulicą Afrykańską. Przecinam Trasę Łazienkowską ponownie. Mijam blokowiska Grochowa i w końcu dojeżdżam do kolejnego niezwykłego, ale już historycznego obiektu sportowego. Jest to tor kolarski "Nowe Dynasy". To tereny KS Orzeł Warszawa. Nie da się jednak wjechać na sam tor, wszystkie bramy są pozamykane. Jest tu jakiś plac manewrowy i stoją samochody, co oznacza, że można jednak spróbować innego dnia.





Dorzucam zdjęcie z czasów świetności toru.



Słońce chyli się ku zachodowi, pora więc kierować się w stronę domu. Jadę jeszcze kawałek na wschód, wzdłuż Olszynki Grochowskiej. W końcu docieram do Trasy Siekierkowskiej i ruszam nią na południe. Gdy przecinam Wisłę, przypominam sobie o jeszcze jednym opuszczonym obiekcie. To strzelnica... tylko nie wiem czy funkcjonowała kiedykolwiek jako strzelnica sportowa. Z pewnością korzystało z niej wojsko. Strzelnica mieści się na terenie fortu "Augustówka" i co ciekawe w jakiś sposób jest do dziś wykorzystywana. Często widuję tu trenujących łuczników. Teren jednak jest niczyj, nikt nie zarządza nim i nie ma on żadnych licencji. Dlatego nie mogą tu trenować strzelcy z bronią palną.



Robi się już ciemno, więc ruszam do domu. Mijam Sadybę, Wilanów, Powsin i wreszcie jestem. Niby trasa wycieczkowa, ale wyszło 55 km jazdy.

 
Całkiem udany wypad, choć jak przyznam - nieco smutny. Szkoda, że tyle obiektów, zamiast służyć nadal warszawiakom - zostało totalnie zdewastowanych i zniszczonych.