piątek, 30 czerwca 2023

Rowerowe podsumowanie drugiego kwartału 2023

Okres wiosny 2023 muszę zaliczyć do udanych pod kątem rowerowym. Nie było jakiś ekstremalnie długich tras, najdłuższa miała 155 km, ale już tych ponad 100 km było aż 9. Do tego ileś powyżej 50 km. Łącznie pokonałem 1860 km - 580 km w kwietniu, 630 km w maju i 650 km w czerwcu. Udało się też dwa razy pojechać gdzieś dalej od Warszawy, w inne rejony Polski (czytaj tu i tu).


Latem, biorąc pod uwagę wyjazd na dość długi urlop w lipcu, podejrzewam, ze nie przejadę tak dużo jak wiosną, ale kto wie? Planów mam dużo, pytanie tylko czy starczy czasu.



Standardowo załączam mapki wszystkich tras powyżej 30 km.

niedziela, 18 czerwca 2023

Rowerowa wycieczka przez Góry Świętokrzyskie

Rowerowy wypad w najniższe polskie góry planuję od kilku tygodni. Wycieczka ma być jednodniowa, dystans zbliżony do 100 km. Poznałem już ten rejon od strony rowerowej i wiem, że nie należy się sugerować tym, że Góry Świętokrzyskie są najniższe. Teren jest pocięty gęstą siecią dróg, można wybrać wiele wariantów trasy, ale nie uniknie się długich podjazdów, długich zjazdów, oraz całkiem pokaźnej sumy przewyższeń i naprawdę dużej ilości "ścianek" o kilkunastoprocentowym nachyleniu. Wiele tras w Beskidach, czy nawet osławiona trasa wokoło Tatr mają podobne warunki. By pojeździć w terenie górskim nie muszę jednak jechać jakoś daleko, bo z Warszawy mam niecałe 2 godziny.

Prognozy pogody na niedzielę są takie sobie. Niby ma być ładnie, ale po południu jest 50% szans na burzę. Pożyjemy, zobaczymy. Rano w Warszawie jest mocno pochmurno, ale na szczęście nie pada. Jednak gdy mijam Radom, to wyraźnie widzę na niebie, jak ciągła powłoka chmur się kończy i zaczyna się czyste niebo. Przed Kielcami skręcam z trasy S7 w kierunku sprawdzonego już parkingu w Zagnańsku, niedaleko dębu Bartek. Dochodzi 9 rano, ale na parkingu nie ma jeszcze zbyt wielu samochodów. Składam rower, smaruję się kremem z filtrem i ruszam ku przygodzie.


Moja trasa wiedzie z Zagnańska na południe, lokalną drogą w stronę Kielc. Od razu zaczyna się dość długi i mozolny podjazd na jedno z wielu pasm Gór Świętokrzyskich. Rośnie tu gęsty las, ciężko więc stwierdzić ile tego podjazdu pozostało. Kończy się wkrótce też ścieżka rowerowa. Wkrótce jednak podjazd się kończy i odsłania się widok na kotlinę w której leżą Kielce. Z prawej strony drogi trwa już budowa ścieżki rowerowej, więc niebawem będzie tu się jeszcze lepiej jeździło.


Zjazd jest czystą przyjemnością. Nie dotykając pedałów, za to intensywnie hamując, rozpędzam się do ponad 50 km/h. Powyżej tej prędkości już mam lekkie obawy. Lepiej nie jechać szybciej. Gdybym nie hamował, to byłbym w stanie rozpędzić się o wiele bardziej, tylko to jest zwyczajnie niebezpieczne i nie czuję takiej potrzeby. Przecinam wiaduktem trasę S7 i wkrótce dojeżdżam do Kielc. Tu jak się okazuje są już bardzo porządne ścieżki rowerowe. Są na tyle nowe, że widzę robotników, którzy dopiero malują na nich pasy. Na najbliższym rondzie skręcam w lewo, kierując się na wschód. Nie będę wjeżdżał do centrum miasta, właściwie tylko tak lekko naruszę jego granice. Muszę jednak przyznać, że infrastruktura rowerowa jest bardzo dobra.


Po kilkunastu minutach Kielce zostają z tyłu, kończy się też ścieżka rowerowa. Jadę drogą nr 745 i docieram do lotniska sportowego w Masłowie. Najpierw skręcam źle, na północ, ale szybko zauważam swój błąd nawigacyjny i cofam się odrobinę, jadąc już teraz na południe od lotniska. Jak się okazuje - brama jest otwarta na oścież. Zatrzymuję się i robię kilka zdjęć okolicznych wzniesień. Akurat przebiega obok mnie dziewczyna, która zagaduje, pyta gdzie jadę i sama z siebie mówi co w okolicy jest fajne. Nie spodziewałem się takiej wylewności u przypadkowo napotkanej osoby i jest to miłe i zaskakujące.


Dalsza droga to lekko pofalowany teren, ale wkrótce zaczyna się dość długi podjazd. Docieram do miejscowości o ciekawej nazwie Mąchocice Kapitulne. Tu znów jest rowerowa ścieżka, a właściwie pobocze, ale tu moja zaplanowana trasa odbija od głównej drogi i prowadzi dalej na wschód. Góry prezentują się coraz bardziej okazale.


Mijam kilkunastu rowerzystów. Teraz podjazd jest już ciągły i trwa co najmniej kilka kilometrów. Trzeba jakoś odzyskać tą wysokość, którą straciłem zjazdem do Kielc. Nic w przyrodzie nie ginie. Robi się coraz goręcej, ale chmury które mogą grozić jakimś opadem oddalają się na północ, a za mną niemal czyste niebo. Wyłaniają się Łysogóry, czyli najwyższe pasmo Gór Świętokrzyskich. Chwilka przerwy i czas na fotografię.


Jadę dalej na wschód, przecinam drogę nr 752 i w Porąbkach zjeżdżam w dół, do drogi nr 753. Posiada ona całkiem szerokie i wygodne pobocza specjalnie dla rowerzystów. Widać, że województwo inwestuje w taką infrastrukturę. Po kilku kilometrach skręcam w lewo, w stronę Świętego Krzyża. Teraz czeka mnie najdłuższy, najwyższy i chyba najgorszy podjazd na trasie. No ale wjadę na sam grzbiet Łysogór, niemal na 600 m n.p.m. Podjazd jest rzeczywiście bardzo męczący, bo prędkość spada najpierw do kilkunastu, ale na co bardziej stromych fragmentach nawet poniżej 10 km/h. Pracuję na najlżejszym przełożeniu, ale i tak nie jest łatwo, a jazda w słońcu dodatkowo nie pomaga. Docieram wreszcie na duży parking w Hucie Szklanej. Uff... chwila przerwy. Teraz dalszy stromy odcinek, ale już w lesie, gdzie nie będzie tak gorąco. Po lewej stronie są trzy krzyże, upamiętniające ofiary Katynia.




Podjazd w lesie jest momentami chyba nawet bardziej stromy. Jednak nie jest przesadnie długi, już po około kilometrze się wypłaszcza. Przede mną wyłania się wielka wieża przekaźnika radiowo-telewizyjnego. Jest tu również wejście na gołoborze na Łysej Górze, ale zamierzam tam wejść za powrotem. Teraz kieruję się jeszcze dalej na wschód, gdzie droga opada. Przede mną słynny klasztor na Świętym Krzyżu. No właśnie... niby tą drogą nie mogą wjeżdżać samochody, ale jest ich tu pełno. Może na czas mszy mogą? Dziwne.


Sam klasztor nie robi na mnie szczególnego wrażenia. To miejsce religijne, historyczne, ale jakoś dla mnie to kościół jakich wiele. Widok na wschód jest jednak ciekawy.



Postanawiam cofnąć się i wejść jeszcze na gołoborza Łysej Góry. Ma ona 595 m n.p.m. i jest to drugi co do wysokości szczyt Łysogór, po nieco tylko wyższej Łysicy. Na Łysicę jednak nie miałbym szans wjechać szosowym rowerem. Wstęp na metalową platformę widokową kosztuje 12 zł. Nieco dużo, jak za możliwość zobaczenia kupy kamieni, no ale trudno.



Po zobaczeniu gołoborza wracam na drogę. Niepokoi mnie to, że zbiera się coraz więcej ciemnych chmur. Około 15 miała być burza. Wolałbym, by to gdzieś poszło, bym nie musiał tyle kilometrów wracać w deszczu. Rozpoczynam zjazd, który jest bardzo szybki i znów osiągam około 50 km/h intensywnie hamując. Do tego stopnia intensywnie, że czuję, że tylny hamulec to już nie ma więcej miejsca, by silniej docisnąć. Klocki hamulcowe mam mocno starte, co przy mojej budowie i wadze, zbliżonej do 100 kg, jest na granicy ich wydolności na takich zjazdach. Moje hamulce to zwykłe szczękowe, dobrze sprawujące się na równinach, ale na zjazdach już by przydały się nowe klocki. Zatrzymuję się nawet i lekko napinam pancerz linki tylnego hamulca. Teraz łapią lepiej, ale i tak nie ma porównania z hamulcami tarczowymi. Wykorzystując przerwę, robię zdjęcie okolicy.


Dalszy zjazd trwa jeszcze kilka kilometrów i znów wracam na drogę nr 753. Tu są te fajne i wygodne pobocza dla rowerów. Kieruję się na wschód, na Nową Słupię. Z zadowoleniem stwierdzam, że formująca się burzowa chmura poszła gdzieś na północ. Niestety, na sporym odcinku droga jest tu mocno w górę, podjazd jest dość długi i męczący.


Na szczęście za wzniesieniem rozpoczyna się długi i wręcz szaleńczy zjazd do Nowej Słupi. Znów na liczniku jest ponad 50 km/h i to mimo hamowania. Dosłownie w kilka minut dojeżdżam do miasteczka, gdzie jeszcze skręcam na stację benzynową, kupić jakiś izotonik. I dalej w dół, do samego centrum.


To najdalej na wschód wysunięty punkt wycieczki, teraz pora wracać w stronę samochodu. O dziwo, trasa nadal opada w dół. No i znów nad Świętym Krzyżem i Łysą Górą zbierają się burzowe chmury. A to co już poszło na północ wygląda nieciekawie. Momentami zaczyna grzmieć, ale pocieszam się, że to mnie już minęło.


Dalsza droga jest dość monotonna. Są zjazdy, są podjazdy, ale o wiele łagodniejsze niż po południowej stronie Łysogór. Ruch samochodowy jest spory, to w końcu droga powiatowa. Nie ma tu też takich poboczy rowerowych jak były wcześniej. 14 km do Bodzentyna pokonuje jednak sprawnie. Tu mała przerwa i jakiś batonik. W Bodzentynie jest pomnik partyzantów z II wojny światowej, są też jakieś ruiny zamku, ale patrząc na to, że chmurzy się coraz mocniej, to odpuszczam sobie ich poszukiwanie i jadę dalej w kierunku Suchedniowa.



W pewnym momencie droga nr 751 skręca na północ, a ja jadę prosto, już lokalnymi drogami. Tak zaplanowałem i to najkrótsza droga do Zagnańska. Do S7 zostało dosłownie kilka kilometrów, ale wiem już, że nie uda się uniknąć deszczu. Teren robi się znów mocno górzysty, nachylenie dość dziurawej drogi rośnie, więc moja prędkość spada. Grzmi co chwila i choć centrum burzy jest na północ, to jednak jej brzeg sięgnie mnie. Liczę tylko, że uda się znaleźć jakieś schronienie i przeczekać. Nadzieje okazują się płonne. Spada na mnie lawina wody. W dodatku czeka mnie spory i stromy zjazd, więc muszę jeszcze bardziej uważać z rozpędzaniem się. Mam w plecaku kurtkę przeciwdeszczową, ale teraz jej zakładanie jest pozbawione sensu. Na szczęście już po chwili docieram do przystankowej wiaty, gdzie udaje się schronić przed ulewą. Jako że byłem na skraju burzy, to przymusowy postój trwa kilkanaście minut. Całe szczęście, że nie trafiło na mnie to co widzę za sobą. Zmoczyło mnie tylko trochę, ale gdybym jechał 20 minut później, to by już nie było ciekawie. Raz po raz grzmi, widać uderzające w ziemię błyskawice.


Gdy przestaje padać ruszam dalej. Teren jest mocno falisty, jest dużo podjazdów i zjazdów. Sama droga jest podłej jakości, na fragmentach wręcz brakuje asfaltu! Docieram wkrótce do miejscowości Łączna i na drogę... która okazuje się być dawną drogą nr 7. No tak, przypominam sobie. Zanim zbudowano obwodnicę Kielc, to tędy nie raz jechałem choćby na wypady w Tatry. Obecnie to droga lokalna. Po dość sporym podjeździe skręcam w prawo i przejeżdżam nad ekspresówką S7.


Nie sądziłem, że Góry Świętokrzyskie w tym rejonie, na zachód od S7, są aż tak pofalowane i mają aż takie różnice poziomów. Najpierw stromy zjazd, a potem długi i stromy podjazd do miejscowości Zalezianka. Do Zagnańska zostało kilka kilometrów, więc na koniec jest sporo górskich atrakcji. Najciekawsza jest jednak miejscowość Belno. Jest tu kilka wyraźnych dołków ze stromymi zjazdami i podjazdami. Jednak duże rozpędzenie się na zjeździe gwarantuje wjazd na kolejną górkę.

Wreszcie droga skręca na południe i zaczyna się ostatni, kilkukilometrowy zjazd do Zagnańska. Uff... odpoczynek po ostatnim, męczącym odcinku. Docieram do Zagnańska, do głównej drogi i po kilku minutach na parking. Cała trasa to niemal 105 km, czyli zgodnie z założeniem. Wycieram rower z piachu, rozkładam go i chowam do bagażnika. Przebieram się, ale idę jeszcze obejrzeć najsłynniejsze drzewo w Polsce, czyli dąb Bartek.


Okazuje się, że od południa formuje się kolejny front burzowy. Grzmi coraz bliżej. Gdy ruszam w stronę Warszawy, to właśnie zaczyna padać. Miałem dziś nieco szczęście do tych burz, bo pierwsza poszła bokiem, druga tylko mnie musnęła, a przed trzecią zdążyłem skończyć trasę. Teraz pewnie wszystkie te burze dogonię w drodze do domu, bo wszystkie kierują się na północ. Jest tak w istocie. Pierwsza dopada mnie w okolicy Skarżyska, druga zaraz za Radomiem, ale najgorsza jest ostatnia (bądź pierwsza którą dziś widziałem), dogoniona w okolicy Grójca. To już potężna nawałnica, leje tak, że wszyscy jadą 50 km/h. Na szczęście wyprzedzam i ją i pod domem mogę wyjąć i złożyć rower bez moknięcia. Zresztą jest już wieczór i burza gdzieś się rozpływa, mijając Warszawę bokiem.



Załączam mapkę i profil wysokościowy trasy. Góry Świętokrzyskie są bardzo dobrym i ciekawym terenem na rower, zarówno szosowy, gravel i MTB. Są blisko wielu dużych miast Polski, takich jak Warszawa, Łódź, Lublin, Kraków, o Kielcach i Radomiu nie wspominając. Transport jest dobry, jest tu droga ekspresowa. Polecam każdemu, bo naprawdę można tu poczuć smak górskiej jazdy na rowerze.

czwartek, 8 czerwca 2023

Rowerowe Tour de Mazury II

Kilka lat temu przejechałem jednodniową rowerową trasę wokoło całej krainy Wielkich Jezior Mazurskich (czytaj tu). Była bardzo ładna i ciekawa, choć z racji długości rzędu 230 km, biegła w dużej mierze głównymi drogami rejonu, co dość mocno ograniczało widoki na jeziora i możliwość odwiedzenia ciekawych miejsc. W tym roku chcę zrobić wariant krótszy, obejmujący południową i środkową część krainy, ale uwzględniający drogi boczne i lokalne, a nawet odcinki szutrowe, tak by jednak trasa była bardziej widokowa. Wolne w pracy biorę na dzień, kiedy i tak większość ludzi ma wolne, czyli w Boże Ciało. Ma to zaletę taką, że jadąc rano samochodem raczej nie natknę się na większy ruch, bo wszyscy co jadą na długi weekend albo zrobili to w środę wieczorem, albo pojadą w czwartek, ale w późniejszych godzinach. To ponadto święto, więc ruch ciężarówek będzie znikomy. Wada oczywista - na Mazurach będzie pełno ludzi i o samotności mogę zapomnieć. 

Ruszam kilka minut po godzinie 5, przez ulice Warszawy udaje się przejechać ekspresowo. Trasa S8 jest niemal pusta, jedzie się szybko i przyjemnie. Mijam Wyszków, skręcam na Długosiodło i niezłymi drogami dojeżdżam do Ostrołęki. Potem Kadzidło, Myszyniec, Rozogi i skręcam w stronę jeziora Nidzkiego. Docieram na leśny parking przy leśniczówce Pranie. Pora złożyć rower, przegryźć coś i ubrać się na wycieczkę. Trzeba niestety uganiać się od komarów, których jest tu pełno. Wyprowadzam rower na asfaltową drogę i ruszam na południe, w stronę Karwicy. Droga prowadzi przez wysokopienne lasy Puszczy Piskiej i jest wprost cudowna. Mijam dużą zorganizowaną wycieczkę rowerową, za którą jedzie samochód z przyczepką na rowery. Niemal jak spływ kajakowy. Jak widać taka turystyka wyraźnie się rozwija.



Mijam Karwicę i skręcam w lewo, w stronę Hejdyku. Asfalt ma tu gorszą jakość, jest nierówny i popękany. Na szczęście ten odcinek nie jest zbyt długi i wkrótce znów robi się gładko. Mimo że są to słabo zaludnione tereny, a wsie przypominają dawne podlaskie osady, to ruch samochodowy jest spory. Pewnie ludzie jadą na msze w związku z Bożym Ciałem. Ale może i na długi weekend, bo sporo rejestracji nie jest lokalnych. Za Turoślą droga znów zbliża się do rynny jeziora Nidzkiego, ale brzeg jest tu wysoki. W znanym mi miejscu zatrzymuję się i docieram do punktu widokowego na samo jezioro. Komary tną, więc nie mam jednak ciśnienia by zostawać tu dłużej.

Kilka kilometrów dalej mijam rondo koło Wiartla, a za nim zaczyna się porządna ścieżka rowerowa, będąca fragmentem projektu Mazurskiej Pętli Rowerowej. Zauważam na północnym niebie pierwszą piętrzącą się chmurę. Nie wygląda jakoś groźnie, ale często z takich nijakich chmurek budowały się burzowe cumulonimbusy. Po dłuższej chwili docieram na uliczki Pisza.


Miasto pokonuję nieco bokiem, omijając centrum. Teraz kieruję się już całkowicie na północ, podobnie jak w czasie zimowej wycieczki wokoło jeziora Śniardwy (czytaj tu). Nawet chcę część trasy pokonać tak samo, ze względu na jej urodę i oddalenie od głównych dróg. Kawałek jadę ruchliwą drogą nr 63, przecinam kanał Jegliński, ale już po kilku kilometrach w Szczechach Wielkich skręcam w lewo, ku jezioru Śniardwy. Znów robi się spokojnie, a wkrótce zaczyna się dobra ścieżka rowerowa należąca do projektu MPR. Co ciekawe nie ma tu asfaltu dla samochodów, a ścieżka rowerowa jest.



Ścieżka na chwilę zanika w miejscowości Kwik, ale po chwili znów się pojawia. Tu już zaczyna się morenowy teren, zamykający Śniardwy od wschodu i są całkiem spore podjazdy. Po chwili wyłania się ogromna tafla jeziora. Blisko wody pora na małą przerwę i zjedzenie czegoś. 


Dalszy odcinek jest dość uciążliwy, choć asfalt jest doskonały. Są za to roje muszek, które w czasie jazdy dostają się do ust, nosa, oczu... to męczy i rozprasza. No i przed samymi Nowymi Gutami brakuje może 100 m asfaltu i jest szuter. Dlaczego nie dokończono ścieżki? Pewnie to już teren wsi i finansowanie jest z innego budżetu. W Nowych Gutach krótka przerwa na podziwianie widoków w Marinie Śniardwy.


Dalsza trasa wiedzie dość krętą ale gładką i wygodną drogą do Okartowa. Tam zmiana kierunku na wschodni, w stronę Orzysza, drogą nr 16. Do miasta jest kilka kilometrów, a później mam zamiar jechać na północ w stronę miejscowości Cierzpięty. Teoretycznie już tu mógłbym ściąć kawałek lokalnymi drogami ale... no właśnie, boję się że piękna asfaltówka skończy się po kilkuset metrach i będzie trzeba jechać po górkach szutrem. Na szosowym rowerze to nic przyjemnego, choć da radę. A i tak wiem, że na północ za Cierzpiętami czeka mnie kilka kilometrów szutrami. Jadę więc do Orzysza, gdzie podobnie jak w Piszu - mijam miasto bokiem, niemal od razu z niego wyjeżdżając. Na lokalnej drodze ruch niemal ustaje, jest całkiem pusto. Pojawia się coraz więcej podjazdów i zjazdów. Najlepsze jednak przede mną. Za miejscowością Góra teren staje się iście górski. Są tu niemal serpentyny na odcinku kilku kilometrów i podjazdy naprawdę dają w kość. Zjazdy za to, choć bardzo szybkie, to są zbyt krótkie by odpocząć. Wreszcie jednak Cierzpięty. Jakieś bloki byłego PGR-u i piękny widok na początek położonego w głębokiej rynnie jeziora Buwełno - jednego z najgłębszych na Mazurach.


Ruszam drogą na Miłki, do których według znaków jest 11 km. Asfalt kończy się tuż za miejscowością i zaczyna szuter. Ale nie taki równy, bezproblemowy dla roweru szosowego. To taki najgorszy szuter, męczący nawet na MTB. Kamienista droga ubita specjalną maszyną, które robi gęstą "tarkę", na której co kilka centymetrów jest nierówność. W dodatku żwir jest gruby i trzeba uważać na opony. W dodatku po bokach jest piach, gdzie koła roweru grzęzną. Prędkość spada do kilku km/h. A w dodatku jest gorąco, gryzą komary, jestem odwodniony i głodny. Wreszcie przerwa. Pora też znów użyć kremu z filtrem.


Dalej szuter jest jeszcze gorszy, jest lekko pod górę i nie widząc sensu w jeździe postanawiam kawałek pchać rower. Znów z górki i da radę jechać, ale potem znów pod górkę i znów pchanie. Rowerzyści jadący z przeciwka, obładowani sakwami, mówią że do asfaltu zostało 500 m. Super! Ja za to przekazuje im informację, że dla nich jakieś 6 km tej dziadowskiej drogi. Rzeczywiście, w Marcinowej Woli pojawia się nowy i gładki asfalt. Uff!!! Od razu jedzie się lekko i przyjemnie. Teren jest mocno pofalowany i wyniesiony. Na wzgórzu jest nawet coś w rodzaju wieży widokowej, choć jak się wydaje - nieukończonej jeszcze. Miejsce na nią jest nieco dziwne, bo otaczają ją drzewa, a ona nie jest od nich wyższa. Ale i samej drogi widok na okolice i jezioro Buwełno jest doskonały.



Docieram w końcu do drogi między Miłkami i Rydzewem i skręcam w lewo. Tabliczka ostrzega o znacznych ubytkach w nawierzchni. Co to znaczy "znaczne"? Że są półmetrowe dziury? No cóż, nie będzie znów komfortowo, ale jest asfalt i to jest pozytywne. Robię jeszcze zdjęcie masztu RTCN w Miłkach. Ma 327 m wysokości i robi spore wrażenie.

Mimo kolejnych dziur w drodze, kolejnych dołków i górek jadę względnie szybko, licząc, że w Rydzewie będzie jakiś sklep, gdzie zaopatrzę się w izotonik. Woda przestała mi wystarczać w tym upale. Po kilku kilometrach docieram do miejscowości, która jest pełna barów, restauracji, przystani... a nie mijam żadnego sklepu! Owszem, Rydzewo ciągnie się jeszcze w drugą stronę, ale nie sądziłem, że jak skręcę na południe i minę sporą jego część, to niczego nie znajdę. Nieco zły jadę już dalej, do kanału Kula. To chyba najkrótszy z mazurskich kanałów, ale jest tu mostek drogowy i jachty żaglowe muszą składać maszty. Ruch między jeziorami Niegocin, Bocznym i Jagodnym jest duży, płynie pełno różnej wielkości jednostek.


Dalsza trasa będzie wiodła na południe, zachodnim brzegiem jeziora Jagodnego. To zawsze było jedno z moich ulubionych jezior głównego szlaku, choć jest dość zatłoczone. Ma jednak kilka wysp i klimatycznych miejsc, a większość żeglarzy traktuje je raczej tranzytowo na trasie północ-południe. W pierwszej napotkanej miejscowości - Kozinie - jest mały sklepik, gdzie co prawda nie ma izotonika, ale za to jest zimna cola. Uff! Cola mi zawsze pomaga na takich trasach, bo orzeźwia i daje energetycznego kopa. 


Nieco pokrzepiony jadę dalej na południe. W kolejnych miejscowościach też nie ma sklepów. Aż dziwne. Jezioro Jagodne prezentuje się pięknie, momentami łany zbóż zasłaniają samą taflę wody i wydaje się, jakby maszty i żagle jachtów wystawały wprost z pola. Docieram do drogi między Rynem i Mikołajkami i zatrzymuję się na mostku nad kanałem Szymońskim, który z kolei jest jednym z najdłuższych mazurskich kanałów. Łączy jezioro Jagodne z jeziorem Szymon, a dalej na południe są jeszcze kanały Mioduński, Lelecki i Tałcki, pozwalające na dopłynięcie z północy Mazur na jeziora południowej części, od Tałt, przez Mikołajskie, Bełdany, Śniardwy, aż po Nidzkie. Ruch w kanale jest potężny. Zauważam też, że betonowe brzegi są wyremontowane. Nie wiem kiedy to wykonano, bo ostatnio pływałem tym kanałem kilkanaście lat temu, ale teraz wygląda to dużo lepiej.



Droga na południe nie jest ruchliwa, ale dość dziurawa i choć momentami ma odcinki idealne, to momentami wołające o pomstę do nieba. Tak jakby zabrakło pieniędzy na remont całej drogi i wystarczyło na 10%. Na szczęście wkrótce docieram do drogi nr 16 pomiędzy Mikołajkami i Orzyszem. Dziś już tą drogą jechałem, ale w okolicy Orzysza, a teraz jestem blisko Mikołajek i jadę na w ich stronę. Cola kończy się, ale daje energię i mimo sporego ruchu samochodów do Mikołajek jedzie się szybko. Nie mija pół godziny i jestem na uliczkach najpopularniejszej mazurskiej dziury. Nie wiem co jest fenomenem tego miejsca, ale są tu straszne tłumy, choć w zasadzie niczego nie ma, trzy uliczki na krzyż i ładne jezioro. Oczywiście główny szlak żeglugowy, ale większość turystów to nie są żeglarze czy inni wodniacy. Na szczęście tu jest trochę sklepów, a w takim z płazem w logo udaje się kupić zimny izotonik. Uff! Nawodnienie! Od razu lepiej. Na ulicach ruch jest tak duży, tylu ludzi i tyle samochodów, że kawałek muszę wręcz prowadzić rower. Jak na Krupówkach... Wchodzę na kładkę pieszą, skąd robię kilka zdjęć jeziora Mikołajskiego. Pora znów nasmarować się kremem z filtrem.



Podejmuję też istotną dla wycieczki decyzję. Miałem jechać do promu do Wierzby i do Rucianego jechać przez Popielno i rezerwat koników polskich, ale to oznacza kilka kilometrów leśnymi piachami. Na miejscu byłbym o godzinie gdy są już ostatnie kursy. Mogłoby się okazać, że już bym nie zdążył, co by oznaczało powrót szosowym rowerem po piachu do Mikołajek. Jestem zmęczony upałem i kilometrami, odpuszczam prom, po prostu pojadę do Rucianego-Nidy zachodnią stroną jeziora Bełdany, drogą nr 609. Jest ruchliwa i mocno pofalowana, ale co robić?

Droga na szczęście wiedzie lasami, więc słońce tak mocno nie pali. Wzniesień jest jednak dużo i podjazdy bywają strome. Zjazdy zresztą też, bez dotykania pedałów udaje się osiągać prędkości około 50 km/h. Ruch samochodów i brak poboczy jest jednak uciążliwy, trzeba bardzo uważać. To już ostatnie kilometry wycieczki. Bliżej Ukty asfalt jest nowiuteńki, jakby położono go wczoraj. W samej Ukcie jeszcze zdjęcie kajakowego raju, czyli rzeki Krutyni, którą wielokrotnie spływałem. 



Za Uktą wzniesienia robią się coraz mniejsze. Docieram do Rucianego, gdzie od razu skręcam w prawo, w stronę Szczytna. Kilka kilometrów drogą nr 58 i skręcam w lewo, w stronę Nidy i jeziora Nidzkiego. To już końcówka. Licznik przekracza 150 km. To już ta gładka, leśna droga wiodąca do leśniczówki Pranie. Wreszcie koniec. Na parkingu na liczniku jest 155 km. Spory kawałek, choć znacznie mniej niż w poprzedniej wycieczce wokoło jezior mazurskich. Za to tym razem uroda trasy była znacznie lepsza, jechałem znacznie bliżej wody, miejscami w terenie, przez rejony, gdzie turyści rzadziej się zapuszczają, ale też przez rejony skrajnie popularne. 

Przebieram się, pakuję rower. Przed trasą coś jeszcze popijam i zjadam. Myślałem, że skończę wcześniej, no ale widoki, zatrzymywanie się, zdjęcia, walka z szutrem za Cierzpiętami - bardzo wydłużyły trasę czasowo. Wsiadam w samochód i ruszam z powrotem do Warszawy. Na drodze ruch jest dość spory i jedzie się niezbyt szybko. Dopiero na ekspresówce S8 można przyspieszyć. W domu jestem około 22. Cały dzień w trasie i na rowerze, ale było warto! Pogoda dopisała.


Załączam mapkę trasy. Z pewnością była to inna wycieczka niż poprzednia pętla mazurska. Objęła sporo terenów mniej mi znanych, między jeziorami Niegocin i Śniardwy. To są piękne, ale ogólnie bardziej dzikie i mniej zagospodarowane turystycznie miejsca. Trasa była mocno zróżnicowana. Zarówno płaska jak i niemal górska. Drogami totalnie pustymi jak i mocno ruchliwymi. W wysokopiennych lasach sosnowych, w lasach mieszanych, jak i wśród łąk i bagien. Nad jeziorami zatłoczonymi żaglówkami i motorówkami, ale i nad takimi, gdzie nie było nikogo. Jeziorem Buwełno ma prowadzić planowana przeze mnie kajakowa trasa w pętli : jezioro Mikołajskie - Śniardwy - Tyrkło, Buwełno - Niegocin - Boczne - Jagodne - Szymon - Tałtowisko - Tałty - Mikołajskie. Miałem okazję nieco przyjrzeć się tym rejonom i stwierdzam, że z poziomu wody też będzie to wspaniała przygoda.