Rowerowy wypad w najniższe polskie góry planuję od kilku tygodni. Wycieczka ma być jednodniowa, dystans zbliżony do 100 km. Poznałem już ten rejon od strony rowerowej i wiem, że nie należy się sugerować tym, że Góry Świętokrzyskie są najniższe. Teren jest pocięty gęstą siecią dróg, można wybrać wiele wariantów trasy, ale nie uniknie się długich podjazdów, długich zjazdów, oraz całkiem pokaźnej sumy przewyższeń i naprawdę dużej ilości "ścianek" o kilkunastoprocentowym nachyleniu. Wiele tras w Beskidach, czy nawet osławiona trasa wokoło Tatr mają podobne warunki. By pojeździć w terenie górskim nie muszę jednak jechać jakoś daleko, bo z Warszawy mam niecałe 2 godziny.
Prognozy pogody na niedzielę są takie sobie. Niby ma być ładnie, ale po południu jest 50% szans na burzę. Pożyjemy, zobaczymy. Rano w Warszawie jest mocno pochmurno, ale na szczęście nie pada. Jednak gdy mijam Radom, to wyraźnie widzę na niebie, jak ciągła powłoka chmur się kończy i zaczyna się czyste niebo. Przed Kielcami skręcam z trasy S7 w kierunku sprawdzonego już parkingu w Zagnańsku, niedaleko dębu Bartek. Dochodzi 9 rano, ale na parkingu nie ma jeszcze zbyt wielu samochodów. Składam rower, smaruję się kremem z filtrem i ruszam ku przygodzie.Moja trasa wiedzie z Zagnańska na południe, lokalną drogą w stronę Kielc. Od razu zaczyna się dość długi i mozolny podjazd na jedno z wielu pasm Gór Świętokrzyskich. Rośnie tu gęsty las, ciężko więc stwierdzić ile tego podjazdu pozostało. Kończy się wkrótce też ścieżka rowerowa. Wkrótce jednak podjazd się kończy i odsłania się widok na kotlinę w której leżą Kielce. Z prawej strony drogi trwa już budowa ścieżki rowerowej, więc niebawem będzie tu się jeszcze lepiej jeździło.
Zjazd jest czystą przyjemnością. Nie dotykając pedałów, za to intensywnie hamując, rozpędzam się do ponad 50 km/h. Powyżej tej prędkości już mam lekkie obawy. Lepiej nie jechać szybciej. Gdybym nie hamował, to byłbym w stanie rozpędzić się o wiele bardziej, tylko to jest zwyczajnie niebezpieczne i nie czuję takiej potrzeby. Przecinam wiaduktem trasę S7 i wkrótce dojeżdżam do Kielc. Tu jak się okazuje są już bardzo porządne ścieżki rowerowe. Są na tyle nowe, że widzę robotników, którzy dopiero malują na nich pasy. Na najbliższym rondzie skręcam w lewo, kierując się na wschód. Nie będę wjeżdżał do centrum miasta, właściwie tylko tak lekko naruszę jego granice. Muszę jednak przyznać, że infrastruktura rowerowa jest bardzo dobra.
Po kilkunastu minutach Kielce zostają z tyłu, kończy się też ścieżka rowerowa. Jadę drogą nr 745 i docieram do lotniska sportowego w Masłowie. Najpierw skręcam źle, na północ, ale szybko zauważam swój błąd nawigacyjny i cofam się odrobinę, jadąc już teraz na południe od lotniska. Jak się okazuje - brama jest otwarta na oścież. Zatrzymuję się i robię kilka zdjęć okolicznych wzniesień. Akurat przebiega obok mnie dziewczyna, która zagaduje, pyta gdzie jadę i sama z siebie mówi co w okolicy jest fajne. Nie spodziewałem się takiej wylewności u przypadkowo napotkanej osoby i jest to miłe i zaskakujące.
Dalsza droga to lekko pofalowany teren, ale wkrótce zaczyna się dość długi podjazd. Docieram do miejscowości o ciekawej nazwie Mąchocice Kapitulne. Tu znów jest rowerowa ścieżka, a właściwie pobocze, ale tu moja zaplanowana trasa odbija od głównej drogi i prowadzi dalej na wschód. Góry prezentują się coraz bardziej okazale.
Mijam kilkunastu rowerzystów. Teraz podjazd jest już ciągły i trwa co najmniej kilka kilometrów. Trzeba jakoś odzyskać tą wysokość, którą straciłem zjazdem do Kielc. Nic w przyrodzie nie ginie. Robi się coraz goręcej, ale chmury które mogą grozić jakimś opadem oddalają się na północ, a za mną niemal czyste niebo. Wyłaniają się Łysogóry, czyli najwyższe pasmo Gór Świętokrzyskich. Chwilka przerwy i czas na fotografię.
Jadę dalej na wschód, przecinam drogę nr 752 i w Porąbkach zjeżdżam w dół, do drogi nr 753. Posiada ona całkiem szerokie i wygodne pobocza specjalnie dla rowerzystów. Widać, że województwo inwestuje w taką infrastrukturę. Po kilku kilometrach skręcam w lewo, w stronę Świętego Krzyża. Teraz czeka mnie najdłuższy, najwyższy i chyba najgorszy podjazd na trasie. No ale wjadę na sam grzbiet Łysogór, niemal na 600 m n.p.m. Podjazd jest rzeczywiście bardzo męczący, bo prędkość spada najpierw do kilkunastu, ale na co bardziej stromych fragmentach nawet poniżej 10 km/h. Pracuję na najlżejszym przełożeniu, ale i tak nie jest łatwo, a jazda w słońcu dodatkowo nie pomaga. Docieram wreszcie na duży parking w Hucie Szklanej. Uff... chwila przerwy. Teraz dalszy stromy odcinek, ale już w lesie, gdzie nie będzie tak gorąco. Po lewej stronie są trzy krzyże, upamiętniające ofiary Katynia.
Podjazd w lesie jest momentami chyba nawet bardziej stromy. Jednak nie jest przesadnie długi, już po około kilometrze się wypłaszcza. Przede mną wyłania się wielka wieża przekaźnika radiowo-telewizyjnego. Jest tu również wejście na gołoborze na Łysej Górze, ale zamierzam tam wejść za powrotem. Teraz kieruję się jeszcze dalej na wschód, gdzie droga opada. Przede mną słynny klasztor na Świętym Krzyżu. No właśnie... niby tą drogą nie mogą wjeżdżać samochody, ale jest ich tu pełno. Może na czas mszy mogą? Dziwne.
Sam klasztor nie robi na mnie szczególnego wrażenia. To miejsce religijne, historyczne, ale jakoś dla mnie to kościół jakich wiele. Widok na wschód jest jednak ciekawy.
Postanawiam cofnąć się i wejść jeszcze na gołoborza Łysej Góry. Ma ona 595 m n.p.m. i jest to drugi co do wysokości szczyt Łysogór, po nieco tylko wyższej Łysicy. Na Łysicę jednak nie miałbym szans wjechać szosowym rowerem. Wstęp na metalową platformę widokową kosztuje 12 zł. Nieco dużo, jak za możliwość zobaczenia kupy kamieni, no ale trudno.
Po zobaczeniu gołoborza wracam na drogę. Niepokoi mnie to, że zbiera się coraz więcej ciemnych chmur. Około 15 miała być burza. Wolałbym, by to gdzieś poszło, bym nie musiał tyle kilometrów wracać w deszczu. Rozpoczynam zjazd, który jest bardzo szybki i znów osiągam około 50 km/h intensywnie hamując. Do tego stopnia intensywnie, że czuję, że tylny hamulec to już nie ma więcej miejsca, by silniej docisnąć. Klocki hamulcowe mam mocno starte, co przy mojej budowie i wadze, zbliżonej do 100 kg, jest na granicy ich wydolności na takich zjazdach. Moje hamulce to zwykłe szczękowe, dobrze sprawujące się na równinach, ale na zjazdach już by przydały się nowe klocki. Zatrzymuję się nawet i lekko napinam pancerz linki tylnego hamulca. Teraz łapią lepiej, ale i tak nie ma porównania z hamulcami tarczowymi. Wykorzystując przerwę, robię zdjęcie okolicy.
Dalszy zjazd trwa jeszcze kilka kilometrów i znów wracam na drogę nr 753. Tu są te fajne i wygodne pobocza dla rowerów. Kieruję się na wschód, na Nową Słupię. Z zadowoleniem stwierdzam, że formująca się burzowa chmura poszła gdzieś na północ. Niestety, na sporym odcinku droga jest tu mocno w górę, podjazd jest dość długi i męczący.
Na szczęście za wzniesieniem rozpoczyna się długi i wręcz szaleńczy zjazd do Nowej Słupi. Znów na liczniku jest ponad 50 km/h i to mimo hamowania. Dosłownie w kilka minut dojeżdżam do miasteczka, gdzie jeszcze skręcam na stację benzynową, kupić jakiś izotonik. I dalej w dół, do samego centrum.
To najdalej na wschód wysunięty punkt wycieczki, teraz pora wracać w stronę samochodu. O dziwo, trasa nadal opada w dół. No i znów nad Świętym Krzyżem i Łysą Górą zbierają się burzowe chmury. A to co już poszło na północ wygląda nieciekawie. Momentami zaczyna grzmieć, ale pocieszam się, że to mnie już minęło.
Dalsza droga jest dość monotonna. Są zjazdy, są podjazdy, ale o wiele łagodniejsze niż po południowej stronie Łysogór. Ruch samochodowy jest spory, to w końcu droga powiatowa. Nie ma tu też takich poboczy rowerowych jak były wcześniej. 14 km do Bodzentyna pokonuje jednak sprawnie. Tu mała przerwa i jakiś batonik. W Bodzentynie jest pomnik partyzantów z II wojny światowej, są też jakieś ruiny zamku, ale patrząc na to, że chmurzy się coraz mocniej, to odpuszczam sobie ich poszukiwanie i jadę dalej w kierunku Suchedniowa.
W pewnym momencie droga nr 751 skręca na północ, a ja jadę prosto, już lokalnymi drogami. Tak zaplanowałem i to najkrótsza droga do Zagnańska. Do S7 zostało dosłownie kilka kilometrów, ale wiem już, że nie uda się uniknąć deszczu. Teren robi się znów mocno górzysty, nachylenie dość dziurawej drogi rośnie, więc moja prędkość spada. Grzmi co chwila i choć centrum burzy jest na północ, to jednak jej brzeg sięgnie mnie. Liczę tylko, że uda się znaleźć jakieś schronienie i przeczekać. Nadzieje okazują się płonne. Spada na mnie lawina wody. W dodatku czeka mnie spory i stromy zjazd, więc muszę jeszcze bardziej uważać z rozpędzaniem się. Mam w plecaku kurtkę przeciwdeszczową, ale teraz jej zakładanie jest pozbawione sensu. Na szczęście już po chwili docieram do przystankowej wiaty, gdzie udaje się schronić przed ulewą. Jako że byłem na skraju burzy, to przymusowy postój trwa kilkanaście minut. Całe szczęście, że nie trafiło na mnie to co widzę za sobą. Zmoczyło mnie tylko trochę, ale gdybym jechał 20 minut później, to by już nie było ciekawie. Raz po raz grzmi, widać uderzające w ziemię błyskawice.
Gdy przestaje padać ruszam dalej. Teren jest mocno falisty, jest dużo podjazdów i zjazdów. Sama droga jest podłej jakości, na fragmentach wręcz brakuje asfaltu! Docieram wkrótce do miejscowości Łączna i na drogę... która okazuje się być dawną drogą nr 7. No tak, przypominam sobie. Zanim zbudowano obwodnicę Kielc, to tędy nie raz jechałem choćby na wypady w Tatry. Obecnie to droga lokalna. Po dość sporym podjeździe skręcam w prawo i przejeżdżam nad ekspresówką S7.
Nie sądziłem, że Góry Świętokrzyskie w tym rejonie, na zachód od S7, są aż tak pofalowane i mają aż takie różnice poziomów. Najpierw stromy zjazd, a potem długi i stromy podjazd do miejscowości Zalezianka. Do Zagnańska zostało kilka kilometrów, więc na koniec jest sporo górskich atrakcji. Najciekawsza jest jednak miejscowość Belno. Jest tu kilka wyraźnych dołków ze stromymi zjazdami i podjazdami. Jednak duże rozpędzenie się na zjeździe gwarantuje wjazd na kolejną górkę.
Wreszcie droga skręca na południe i zaczyna się ostatni, kilkukilometrowy zjazd do Zagnańska. Uff... odpoczynek po ostatnim, męczącym odcinku. Docieram do Zagnańska, do głównej drogi i po kilku minutach na parking. Cała trasa to niemal 105 km, czyli zgodnie z założeniem. Wycieram rower z piachu, rozkładam go i chowam do bagażnika. Przebieram się, ale idę jeszcze obejrzeć najsłynniejsze drzewo w Polsce, czyli dąb Bartek.
Okazuje się, że od południa formuje się kolejny front burzowy. Grzmi coraz bliżej. Gdy ruszam w stronę Warszawy, to właśnie zaczyna padać. Miałem dziś nieco szczęście do tych burz, bo pierwsza poszła bokiem, druga tylko mnie musnęła, a przed trzecią zdążyłem skończyć trasę. Teraz pewnie wszystkie te burze dogonię w drodze do domu, bo wszystkie kierują się na północ. Jest tak w istocie. Pierwsza dopada mnie w okolicy Skarżyska, druga zaraz za Radomiem, ale najgorsza jest ostatnia (bądź pierwsza którą dziś widziałem), dogoniona w okolicy Grójca. To już potężna nawałnica, leje tak, że wszyscy jadą 50 km/h. Na szczęście wyprzedzam i ją i pod domem mogę wyjąć i złożyć rower bez moknięcia. Zresztą jest już wieczór i burza gdzieś się rozpływa, mijając Warszawę bokiem.
Załączam mapkę i profil wysokościowy trasy. Góry Świętokrzyskie są bardzo dobrym i ciekawym terenem na rower, zarówno szosowy, gravel i MTB. Są blisko wielu dużych miast Polski, takich jak Warszawa, Łódź, Lublin, Kraków, o Kielcach i Radomiu nie wspominając. Transport jest dobry, jest tu droga ekspresowa. Polecam każdemu, bo naprawdę można tu poczuć smak górskiej jazdy na rowerze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz