sobota, 27 listopada 2021

XVIII Maraton Komandosa w Lublińcu

Od kilku ładnych lat koniec listopada oznacza dla mnie start w trudnych i wymagających, ale też gwarantujących świetną atmosferę zawodach biegowych, jakimi jest Maraton Komandosa. Bieg organizują Wojskowy Klub Biegacza "Meta" oraz Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. Rywalizują głównie przedstawiciele służb mundurowych, ale startują również cywile, po spełnieniu regulaminowych wymagań. A te są dość jasne - bieg na dystansie pełnego maratonu, w pełnym umundurowaniu polowym, wraz z wojskowymi butami o wysokości minimum 20 cm i z plecakiem o wadze minimum 10 kg. Ponadto na trasie biegu nie ma żadnych punktów odżywczych, czy wolontariuszy z kostkami cukru, co zawsze widać na maratonach miejskich. Zawodnicy zapas napojów i pożywienia muszą mieć ze sobą. Trasa to dwie pętle o długości 21 km, prowadzące dość mocno urozmaiconym terenem - częściowo drogami asfaltowymi, częściowo piaszczystymi leśnymi szutrówkami, a miejscami nawet przez podmokłe łąki. Bieg jest jednym z najtrudniejszych, o ile nie najtrudniejszym "płaskim" maratonem w Polsce, ale wyjątkowa atmosfera i ludzie powodują, że co roku chce się tu wracać. Mój pierwszy start w tym biegu to rok 2015 i odtąd jestem tu na każdej kolejnej edycji. Co prawda w 2020 nie dane było mi pobiec w Lublińcu z powodów pandemicznych, ale bieg ukończyłem u siebie, dokumentując całą trasę i zaliczając ją "eksternistycznie" (czytaj tu).

Dwa ostatnie lata to wyraźny spadek ilości i objętości moich treningów biegowych. Zorganizowanych wydarzeń jest teraz mało, ciągle są jakieś obostrzenia, co wypacza rywalizację i nieco odstrasza mnie od udziału w jakiś wirtualnych biegach. Maraton Komandosa to co innego. Mimo ogólnie słabo wybieganego sezonu i dość mało przyjemnej kontuzji mięśnia czworogłowego uda, której nabawiłem się w lutym i której skutki odczuwam do teraz - bieg muszę po prostu ukończyć i już! Brak mi jednak dłuższych jednostek treningowych, moje dystanse nie przekraczały 10 km. Najdłuższy przebiegnięty w ostatnim czasie dystans to... Półmaraton Komandosa, który pokonałem we wrześniu na warszawskiej Wojskowej Akademii Technicznej. Biegłem jednak przeziębiony, bezpośrednio po kilku cięższych wycieczkach w norweskich górach i czas miałem nie najlepszy, wyraźnie czując, że formy raczej nie ma i ciężko ją będzie zbudować do listopada. Potem pokonałem kilka dłuższych tras rowerowych, przekraczających 200 km, ale to jednak zupełnie inny wysiłek i ciężko to przełożyć na tak specyficzny bieg. Cały listopad regularnie biegałem z plecakiem, ale na krótkich dystansach. Na dobry wynik nie mam więc co liczyć, ale liczę że jakoś to będzie i brak formy nadrobię doświadczeniem.

W piątek po południu ruszam z Warszawy do Lublińca. Na Śląsku zapowiadają spore opady śniegu i to mnie mocno niepokoi. Jakie warunki będą na miejscu i jak będzie wyglądała sama trasa? Już raz biegłem Setkę Komandosa w warunkach pełnej zimy i było to dość ekstremalne doświadczenie (czytaj tu). Maraton to znacznie mniej, ale w świeżym śniegu też łatwą przeprawą nie będzie. Za Częstochową drogi robią się już kompletnie białe i sypie coraz mocniej. Nie da się jechać szybciej niż 50 km/h. Docieram jednak do biura zawodów na 20 minut przed jego zamknięciem i odbieram swój pakiet startowy. Przynajmniej jutro nie będę musiał być tu tak wcześnie. Nocleg mam kawałeczek dalej. Męcząca trasa i nie mniej męczący dzień (od 6 rano byłem w pracy) powodują jednak, że szybko zasypiam.


Rano już nie pada, ale za to jest minimalnie powyżej zera. Śnieg zaczyna się topić i jest dość mokry. To źle wróży - będzie błotniście i ślisko. No cóż, bieg jest przeznaczony dla ludzi nie bojących się wyzwań, więc nie ma co narzekać. W biurze zawodów jest spory tłum - część jeszcze odbiera swoje pakiety startowe, ustawiła się już też długa kolejka do wagi, gdzie sędziowie ważą plecaki i odkładają je do specjalnej strefy. Zawodnicy na półmetku umieszczają swoje rzeczy które uzupełnią po pokonaniu pierwszej pętli. W moim przypadku mam w torbie butelkę izotonika, butelkę wody, kilka bananów i batoników. Na pierwszej pętli polegam raczej na żelach energetycznych w kieszeniach spodni i samej wodzie, którą mam w bukłaku. 


Pada wreszcie komenda do pobrania plecaków i wszyscy ruszają na pobliską polanę, na której odbywa się start. Jeszcze kilka słów od organizatorów, odliczanie i... ruszamy! Wiem z doświadczenia, że ten bieg bardzo uczy pokory jeśli ktoś za szybko się wyrwie próbując gonić mocniejszych od siebie. Prawdziwa walka z własnymi słabościami zaczyna się na drugiej pętli. Pierwszą należy pokonać w założonym tempie i nie przejmować się że ktoś nas wyprzedza. Druga i tak wszystko zweryfikuje. 


Dziś jednak dochodzi czynnik, który różnicuje i weryfikuje stopień przygotowania jeszcze mocniej - ciężkie warunki pogodowe na trasie. Nie pada, ale nawet na pierwszej asfaltowej drodze jest masa topiącego się śniegu i wielkie kałuże. Już tu, jak nawet lekko przemoczy się buty - to zdecyduje o dyskomforcie na całej pozostałej trasie. A dziś by butów nie przemoczyć to trzeba by chyba biec w kaloszach. Nie da się tego chyba uniknąć, pytanie tylko kiedy to nastąpi. Gdy asfaltówka się kończy i grupa już solidnie się rozciąga, kierujemy się groblą między stawami, a potem leśnymi piaszczystymi szutrówkami. Piach wymieszany ze śniegiem - nawierzchnia jest śliska, każdy krok kosztuje nieco więcej sił niż w warunkach suchych. Czuję już wyraźnie, że moje tempo zaczyna spadać i chyba nie zmieszczę się w tym zakładanym przed biegiem. Zresztą - już tu, po kilku kilometrach - część zawodników przechodzi w szybki marsz. Ja zawsze dobiegałem w okolice 25-30 km i dopiero tam przechodziłem w marsz. Ani razu nie udało mi się przebiec całości trasy :/. Dziś jednak może być gorzej niż zazwyczaj.  



Gdy trasa zbliża się do zabudowań Lublińca, droga staje się niezwykle błotnista. Błoto jest po kostki i nie da się go w żaden sposób uniknąć. Tu już czuję wilgoć w butach, od teraz o komforcie mogę zapomnieć. Potem kawałek twardej drogi na zachód, momentami wychodzi słońce i ukazuje się błękit nieba. Tu biegnę w miarę równym, nie za szybkim tempem. A potem skręt na północ w podmokłą łąkę. Szczególnie jej początek jest fatalny. Błoto wręcz oblepia buty i ślizgam się w nim. Przypomina dosłownie błoto z Biegu Katorżnika! No takich warunków nigdy jeszcze ma Maratonie Komandosa nie miałem. Przez łąkę nie da się biec, maszeruję szybkim tempem. Potem znów kawałek na zachód i skręt na południe. Słońce świeci prosto w oczy, ale ten odcinek jest już o wiele mniej błotnisty. Pojawiają się za to kamienie, którymi wzmocniono drogę. Kamienie są dość duże i luźne i też mało przyjemne do pokonywania. Około 15 kilometra trasy znów przechodzę w marsz. Jest wolniej, ale oddech się normuje. Oj, formy nie mam, w dodatku te dzisiejsze warunki dały popalić. Znów biegnę i znów maszeruję. Nie spodziewałem się, że do kryzysu dojdzie już na pierwszej pętli.  

 

Trasa odbija na zachód, potem na południe i na wschód, robiąc tu kilkukilometrowy zawijas. Już nie tylko ja maszeruję, momentami podbiegając, ale niemal każdy w okolicy. Trasa i warunki dokonały selekcji - mocniejsi są już z przodu i dalej gdzieś tam biegną, a Ci co mają podobny czas i formę jak ja - już tylko podbiegają. Przechodzę w końcu w ciągły marsz, wiedząc, że podbieganie zasadniczo niewiele powiększa średnią, ale kosztuje o wiele więcej sił. Droga skręca nad jezioro Posmyk i docieram do półmetka przed hotelem. 



Cholera! Nieco ponad 3 godziny! A na biegach gdzie poszło mi lepiej miałem tu około 2:30-2:40. Czas jest fatalny i stawia pod znakiem zapytania nie tylko jakiś sensowny wynik jak na mnie, ale w ogóle ukończenie trasy w limicie! Szybko dolewam do bukłaka izotonik i wodę, zjadam banana i bez ociągania ruszam na drugą pętlę.

Tu o dziwo idzie mi się lepiej niż pod koniec pierwszej. Tempo rośnie, choć to nadal marsz. Uspokajam się, bo jeśli je utrzymam, to ukończenie w limicie nie jest zagrożone, choć wynik będzie beznadziejny. Trudno, trzeba ukończyć, byle tylko sprawnie pokonać błotniste odcinki. Okazuje się, że nie jestem na jakimś szarym końcu, bo za mną jest całkiem dużo osób w granicach wzroku. Nie tylko mi ta trasa dała popalić. Mobilizuję się, staram się trzymać tempo i nie zwalniać. 


Znów szutrówki, znów łąka z oblepiającym błockiem. Tu nieco mnie spowalnia, ale na twardszej nawierzchni przyspieszam. Mniej więcej równolegle ze mną porusza się młody chłopak. Cały czas twardo walczy z własnymi słabościami - podbiega kawałek wyprzedzając mnie, ale gdy przechodzi do marszu, to ja wyprzedam jego. I tak kilka razy. W końcu zaczynamy rozmawiać i dochodzi do wniosku, że walczy już tylko o ukończenie w limicie czasowym, bo i tak nie ma co liczyć na dobry wynik. Ja dążę do tego samego i obliczyłem, że będziemy w czasie 6:45-6:50. Idziemy już razem, co jakiś czas wychodzę na prowadzenie i mobilizuję go do dalszego przyspieszania, by nie zostawał z tyłu. Startuje po raz pierwszy, nie ma jeszcze doświadczenia z tej trasy, ale zaimponował mi właśnie walką z własnymi słabościami. Daję mu swój ostatni żel, ja mam jeszcze batonik w zapasie, a on już nic. 


Już końcówka. 5, 4, 3, 2 kilometry. Już jest jasne że zdążymy, choć zaczyna dość mocno sypać śnieg, w dodatku w twarz. Przed samą metą wyprzedza nas jeszcze dwóch żołnierzy. Mój kolega na ostatniej górce zrywa się do biegu, przez co ma czas lepszy ode mnie o kilka sekund. Ale co tam, za taką walkę należy mu się. Nie poddał się do końca i obaj docieramy na metę z czasem 6 godzin 55 minut. Jak dla mnie - dramat. Czas gorszy o godzinę i siedem minut od mojego najlepszego wyniku. Dla niego - wielka satysfakcja z ukończenia tego maratonu. A dla nas obu, ale też zapewne dla wszystkich, którzy bieg ukończyli - radość z pokonania własnych słabości w tak ciężkich warunkach. Na mecie jeszcze obowiązkowe ważenie plecaków. Wszystko się zgadza, więc medal za ukończenie biegu i wreszcie koniec wysiłku. 


Teraz jak najszybciej do ciepłego pomieszczenia. Wszystko co mam na sobie - mundur, buff, buty, nawet plecak - jest totalnie mokre i za kilka minut zacznę dygotać z zimna. Na sali gimnastycznej, gdzie trwa dekoracja zwycięzców, dostaję ciepły posiłek. Robi mi się nieco lepiej, ale i tak muszę się szybko przebrać w suche rzeczy. A te mam w samochodzie, dobre 500 m dalej. Żegnam się z moim towarzyszem z ostatnich kilometrów trasy i ruszam na zaśnieżony parking. 

Marsz jest już mało przyjemny, robi się lodowato. W dodatku nie chcąc się przeziębić przebieram się w samochodzie, co na dużym zmęczeniu i przy bolących mięśniach jest dość skomplikowane. Wreszcie jednak mogę ruszać w drogę powrotną. Na szczęście teraz śnieg nie pada, a drogi są względnie suche. Trasa też jest znacznie bardziej pusta niż wczoraj. Powrót do Warszawy zajmuje mi 3 godziny. Mięśnie bolą, stopy bolą. Nie boli jednak kręgosłup, a jedynie miejsca gdzie plecak stykał się z ramionami. Pewnie trudy trasy będę odczuwał jeszcze dzień lub dwa. Zasypiam znów szybko.

To był już siódmy Maraton Komandosa jaki ukończyłem. W tym roku nie ukończyłem pełnego Szlema Komandosa. Nie biegłem Setki Komandosa, którą wyjątkowo rozegrano w czerwcu, w czasie ogromnych upałów. Takie warunki są zdecydowanie nie dla mnie i odpuściłem. Potem z racji dużego zamieszania w pracy odpuściłem też Bieg o Nóż Komandosa i Ćwierćmaraton Komandosa. Ukończyłem tylko Półmaraton i Maraton (oraz nie wchodzący w skład Szlema - Bieg Katorżnika). Mimo, że ewidentnie moja forma biegowa jest o wiele słabsza niż kilka lat temu, to i tak zawody były wspaniałą przygodą, a najcięższe jak dotąd warunki jakie spotkałem, pokazały mi ile właśnie zależy od pogody. Na trasę Maratonu Komandosa wrócę zapewne za rok.

wtorek, 9 listopada 2021

Rowerowa wycieczka wokół jeziora Mamry

Mimo że jest już listopad i pogoda nie jest tak dobra jak była jeszcze niedawno, planuję zrobić jeszcze kilka rowerowych wycieczek. Pierwszą niedzielę miesiąca rezerwuję sobie z wyprzedzeniem, chcę pojechać na Mazury z rowerem górskim i objechać wokoło jeziora Mamry i Niegocin. Trasa ta to około 100 km, a biorąc pod uwagę dojazd, samą wycieczkę i powrót, to zajmie mi to cały dzień.

Trasa chodzi mi po głowie od dawna, właściwie od czasu gdy na rowerze szosowym objechałem wokoło całą krainę Wielkich Jezior Mazurskich (czytaj tu). Północna część krainy obejmuje kompleks dużych jezior, połączonych niemal w jedną całość, którą czasem nazywa się Wielkie Mamry. To właśnie ten kompleks figuruje w podręcznikach szkolnych jako drugie co do wielkości jezioro Polski, ale trzeba uczciwie przyznać, że nie jest to jednolite jezioro, a właśnie szereg jezior połączonych. Gdy odjąć wyraźnie oddzielone Mamry właściwe (północna część kompleksu), Kirsajty i Święcajty, a także szereg rozległych wysp, to powierzchnia wody pozostałej części jest mniejsza niż jeziora Łebsko - trzeciego polskiego jeziora. W przypadku Łebska nie ma jednak wątpliwości - wysp praktycznie nie ma, a jezioro to jednolita powierzchnia wodna z niewielkimi zatokami. W przypadku Wielkich Mamr granice jezior są czasem wyraźne, czasem dość umowne i ciężko jednoznacznie oceniać. Oddzielone wąziutkimi przesmykami od reszty Mamry właściwe i Święcajty są wliczane w całość kompleksu choć są to de facto osobne jeziora. Ja osobiście uznaję właśnie Łebsko za drugie co do wielkości polskie jezioro. Sprawa jest naprawdę mocno dyskusyjna. Jednak bezdyskusyjnie jezioro Mamry jest bardzo ciekawe, okolica również i zdecydowanie bardziej mi się podoba niż największe polskie jezioro czyli Śniardwy.

Jako start pętli wokół całego kompleksu wyznaczam sobie największe miasto Krainy Wielkich Jezior czyli Giżycko. Dotarcie tam samochodem zajmie mi ponad 3 godziny, ruszam więc kilka minut po 5 rano. Tym razem biorę rower górski, zależy mi na objechaniu jezior blisko ich brzegów. A są tam głównie drogi szutrowe lub bardzo zniszczone asfalty. Rower szosowy nie wchodzi w grę. Na facebookowej grupie rowerowej umawiam się z koleżanką z Giżycka, która również chce objechać całość Wielkich Mamr. Mój plan zakłada dwie trasy. Minimum - czyli objechanie kompleksu jeziora Mamry i jeziora Święcajty, oraz maksimum, gdzie dodatkowo objedziemy też jezioro Niegocin. Wszystko zależeć będzie od pogody i czasu, nie upieram się na plan maksimum. Dzień jest krótki, trasa dość mocno pofalowana i terenowa, w dodatku prognozy zapowiadają nieco deszczu i wiatr.

Dzień zapowiada się pięknie, ale gdy w Łomży skręcam na północ, w kierunku Mazur, to szybko dostaję się w strefę deszczu. Liczę, że w samym Giżycku padać nie będzie, ale pogoda martwi mnie coraz bardziej. Na jakiejś stacji benzynowej przebieram się w rowerowe ciuchy. Jest lodowato... Po dalszych kilku kilometrach docieram wreszcie do Giżycka, zatrzymuję się na parkingu przy wieży ciśnień i przygotowuję się do trasy. Jest 9 rano, koleżanka z która się umówiłem podjeżdża na parking. 


Ruszamy w kierunku centrum miasta, docieramy nad kanał Łuczański i do znanego obrotowego mostu. Według wyznaczonej przeze mnie trasy kierujemy się dalej na północ, mijając koszary wojskowe i obwodnicę miasta. Teraz czeka nas kilka kilometrów jazdy w niezbyt malowniczym otoczeniu. Jest to boczna droga, prowadząca w stronę Pieczarek. Teren jest mocno pofalowany i co i rusz jest podjazd, by po chwili był zjazd. Taka jazda dość mocno męczy, szczególnie na niezbyt lekkich rowerach górskich. Na szczęście wiatr na razie mamy w plecy. 




W Pieczarkach, przy charakterystycznym pomniku żołnierzy pochodzących z tej miejscowości poległych w czasie I wojny światowej skręcamy w prawo. Asfalt znika, zaczyna się dość dobra droga szutrowa. Nie znikają jednak górki i dołki. Mijamy malowniczo położone jezioro Dgał Wielki. 



Docieramy w pobliże jeziora Dargin, które jest centralną częścią kompleksu Wielkich Mamr. Przy ośrodku wypoczynkowym Pałacu Młodzieży skręcamy na północ. Kilka minut później docieramy na sam brzeg jeziora. Widok jest bardzo ładny, choć przyznam - nietypowy. W mojej głowie jezioro to jest zawsze pełne żaglówek. Wiele lat temu sam sporo pływałem i Mamry były wręcz żeglarskim rajem - wielka przestrzeń wodna, malownicze wyspy, możliwości zawinięcia do ciekawych miejsc. Tu gdzie jesteśmy obecnie też kiedyś byłem. Zapamiętałem to miejsce, bo są tu wycięte trzciny, dobre 200 m od brzegu woda nadal jest do kolan. Podczas gdy na Omedze dało radę przybić do samego brzegu, to kolega płynący na łódce balastowej z 80-cm kilem stanął w sporej odległości i aby wyjść na brzeg musiał pokonać naprawdę długi odcinek maszerując w wodzie, co nie było zbyt wygodne.



Po krótkiej przerwie i małym posiłku ruszamy dalej, kierując się na Harsz. Tu zaczyna się znów asfalt, a sama miejscowość leży nad niewielkim, ale bardzo ładnym i czystym jeziorem Harsz. Nieco dalej kawałek szutru i znów asfalt, zupełnie nowy. W Okowiźnie jest jakiś dawny majątek i chyba coś w rodzaju pałacu. Obecnie jest tu chyba jakieś nadleśnictwo, sądząc po sporym maszcie radiowym. Nasza trasa omija teraz jezioro Święcajty, gdy dotrzemy do leżących nad nimi Ogonek, to zacznie się też ścieżka rowerowa prowadząca wzdłuż drogi nr 63 do Węgorzewa.  



W Ogonkach skręcamy nieco w lewo i wiatr zaczyna już przeszkadzać, uderzając w nas z boku. Martwi mnie co będzie za Węgorzewem, bo tam trzeba będzie jechać prosto pod wiatr. Na razie jednak mordujemy się po rowerowej ścieżce, która choć bezpieczna, to jednak jest z kostki, a to znacznie zwiększa opory toczenia. Górki też nie pomagają. Mijamy resztki poniemieckiego bunkra. Cały ten rejon był silnie umocniony i bunkrów ukrytych po lasach jest tu dostatek. W okolicy jest np. kwatera szefa SS Heinricha Himmlera. No i oczywiście bliżej Kętrzyna - Wilczy Szaniec, czyli kwatera Adolfa Hitlera. 

 

Docieramy do Węgorzewa. Miasto jest mniejsze od Giżycka, ale w ciągu ostatnich lat mocno się rozrosło i zmieniło. Z dziury na końcu świata, stało się jednym z centrów turystycznych regionu. To północny koniec szlaku żeglarskiego Wielkich Jezior. Turystyka zdecydowanie napędza rozwój miasta. Odnowiono całe centrum, park miejski, deptaki. Jest tu, podobnie jak w Giżycku, spora jednostka wojskowa, część dawnych koszarowców jest już wyremontowana, część właśnie przechodzi remont. To też jest nierozerwalnie związane z miastem i po odnowieniu całości będzie z pewnością ciekawie wyglądać. 


Mijamy centrum Węgorzewa, skręcając na zachód, w stronę Kętrzyna. Tu zaczyna się odcinek szlaku rowerowego Green Velo. Nowa, wydzielona ścieżka rowerowa, prowadząca w oddaleniu od drogi. Węgorzewo jak głoszą tabliczki jest nawet "rowerową stolicą Polski". To oznacza, że jestem dziś już w czwartej stolicy ;) byłem rano w Warszawie (chyba wyjaśniać nie trzeba), w Orzyszu (wojskowej stolicy Polski), w Giżycku (żeglarskiej stolicy Polski). Teraz jestem w stolicy rowerowej. Ścieżka jednak prowadzi naprawdę mocno falistym terenem i są tu znacznie większe podjazdy i zjazdy niż na równoległej drodze dla samochodów. Pod tak silny wiatr na podjazdach rozwijamy co najwyżej 10 km/h. W końcu docieramy do tzw. MOR (miejsce odpoczynku rowerzystów) nad północnym skrajem jeziora Mamry, a właściwie jego zatoki zwanej jeziorem Przystań. Tu znów chwila przerwy, jakiś posiłek. Jest już dość późno, wiatr sporo nas spowolnił. Ustalamy, że nie objedziemy już Niegocina, więc skrócimy trasę do wariantu minimum, ale podjedziemy dodatkowo do niezbyt odległej śluzy w Leśniewie. 



Po dalszych kilkunastu minutach jazdy pod lodowaty wiatr docieramy do parkingu przy śluzach. Jeszcze kawałek leśną drogą i naszym oczom ukazuje się potężna betonowa budowla. Przed II wojną światową Niemcy mieli ambitny projekt zbudowania Kanału Mazurskiego, który miał połączyć jezioro Mamry z morzem Bałtyckim. To jednak wymagało pokonania ponad 100 m różnicy poziomów i budowy kilkunastu wielkich śluz. Część z nich została ukończona i obecnie znajduje się w Rosji, w obwodzie Kaliningradzkim. Polski odcinek kanału Mazurskiego doprowadzono do jeziora Rydzówka, przez śluzy Długopole, Bajory i Guja. Między jeziorem Rydzówka i Mamry nie zdołano ukończyć kanału. Budowę śluz w Leśniewie przerwał koniec II wojny światowej. Dolna śluza to zaledwie fundamenty, ale górna, przy której jesteśmy, wygląda imponująco. 





Obchodzimy budowlę, robimy kilka zdjęć. Pora zdecydować co dalej. Na mapie jest ścieżka wzdłuż kanału, prowadząca nasypem przy jego brzegu. Jest to jednak bardzo uciążliwa droga przez pełen korzeni las i koleżanka woli wrócić i nadłożyć kilka kilometrów, niż ryzykować jazdę tędy. Nie naciskam, kierujemy się w stronę parkingu. 


Jadę pierwszy, przecinam drogę, kierując się na ścieżkę rowerową. Nagle słyszę za sobą krzyk. Co się stało? Zatrzymuję się. Moja towarzyszka leży tuż przy jezdni, przygnieciona własnym rowerem i nie rusza się. Widać że to coś poważnego. Natychmiast zawracam. Zabieram jej rower na bok, próbuję ustalić co się stało. Dostaję dość chaotyczne odpowiedzi, przerywane okrzykami bólu. Próbuję ją jakoś podnieść, bo leży nienaturalnie wygięta na boku. Okazuje się że boli ją noga i jakiekolwiek dotknięcie ręki na której leży powoduje jeszcze silniejszy ból. Staram się ją uspokoić, a jednocześnie oceniam sytuację. Na szczęście upadła przed jezdnią, więc jest choć o tyle bezpieczna. Nie ma raczej mowy o jej przesunięciu czy choćby posadzeniu. Jakiekolwiek manewry bolą ją bardzo mocno. Złamana noga? Złamana ręka? Wybity bark albo łokieć? Nie wiem, ale na to mi wygląda, szczególnie niepokoi mnie ta nienaturalnie ułożona ręka. Z plecaka wyjmuję folię NRC i okrywam ją jak się da najszczelniej. Na szczęście zatrzymują się jacyś ludzie, pytają co się stało. Wiem już że sprawa jest poważna i trzeba wezwać pogotowie. Sam utrzymując kontakt z poszkodowaną proszę o telefon do pogotowia. Przyjadą, ale potrwa to... do 30 minut. A te 30 minut to bardzo długo, szczególnie w tych warunkach. Na szczęście ludzie z domu obok przynoszą koce, bo sama folia NRC mogła by nie wystarczyć. Podtrzymuję koleżankę na duchu, jednocześnie martwiąc się jej stanem i tym co mam zrobić dalej. 

Wreszcie przyjeżdża karetka pogotowia. Jak się okazuje - z odległego o 25 km Kętrzyna. Ratownicy wraz ze mną usztywniają uszkodzoną rękę. Boli, ale po usztywnieniu daje radę ją unieruchomić i koleżanka może usiąść. Zdejmujemy jej plecak, ale muszę poprosić o nożyczki jednego z ratowników, bo nie mogę wypleść końcówki jednego z ramion z klamerki. Stawiamy ją na nogi. Jak się okazuje noga złamana nie jest, co najwyżej mocno stłuczona. Z ręką jest jednak nie najlepiej. Jak wynika z jej relacji - wystrzeliła jej przednia opona i spowodowała upadek. Rzeczywiście, z przodu jest kapeć. Ale żeby zeszło tak natychmiast? Nie raz łapałem kapcie i schodziło powoli, a nie wybuchowo. Wygląda też na to że kask który miała na głowie uratował ją przed znacznie poważniejszymi obrażeniami, bo uderzyła głową o asfalt. Dopiero teraz dociera do mnie, że przecież na zjazdach osiągaliśmy po 40 km/h, a ona upadła mając najwyżej 15 km/h. Co by było gdyby opona wybuchła przy większej prędkości na zjeździe? Albo na drodze gdzie mijały nas samochody? Nawet wolę nie myśleć.

Pogotowie zabiera koleżankę do szpitala w Kętrzynie. Uspokajam ją, że rower zostanie tu, u gospodarzy pobliskiego domu, ja wracam do Giżycka, wsiądę w samochód, wrócę po jej rower i po nią do Kętrzyna, a potem odwiozę ją z powrotem do Giżycka. Żeby skupiła się na swoim zdrowiu a nie na takich głupotach co stanie się z jej rowerem czy jak ma wrócić do domu. Dziękuję wszystkim osobom, które nam pomogły i zostały z nami aż do przyjazdu karetki. Wbrew temu co często można wyczytać na portalach internetowych - tu miałem doskonały przykład, że ludzie chcą pomagać i nie panuje żadna znieczulica. Zwijam folię do plecaka, zawsze może jeszcze się przydać.


Zastanawiam się teraz jak mam wracać do Giżycka. Czy jechać tak jak tu dotarliśmy, czy objechać Mamry właściwe i przez Sztynort dotrzeć do Harszu. Teoretycznie byliśmy gdzieś w połowie trasy. Mógłbym objechać i całe Mamry według pierwotnego planu. Niezależnie od wariantu mam do Giżycka dobre 40 km, czyli 2 godziny jazdy. Ale na zachód miała być przewaga dróg szutrowych, diabli wiedzą jak szybko da się po nich jechać. Uznaję, że pojadę przez Sztynort, bo to praktycznie tak samo daleko jak przez Węgorzewo, drogę znam i wiem czego się spodziewać, a z drugiej strony będzie jakimś urozmaiceniem trasy.

Kieruję się z powrotem do MOR na którym dziś już byłem. Tam skręcam na południe. Cały okoliczny obszar to tzw. Mamerki. Tu w czasie II wojny światowej mieściło się naczelne dowództwo niemieckich wojsk lądowych, czyli OKH (Oberkommando des Heeres) - są tu dziesiątki bunkrów. Chcieliśmy zajrzeć do kilku z nich, ale teraz, cały czas dość poruszony wypadkiem, nie mam jakoś do tego głowy. Fotografuję tylko najbliższe, stojące blisko drogi. 



Pogoda wyraźnie się psuje. Zaczyna padać, co w połączeniu z silnym wiatrem przemacza mnie szybko i szybko wychładza. Znów są tu silne podjazdy, znów się na nich morduję. W Kamionku Wielkim, typowej postpegeerowskiej wsi, skręcam na wschód, w stronę Sztynortu. Asfalt jest taki sobie, ale to jednak asfalt, jedzie się znacznie lżej niż po szutrach. Przez chwilę nie pada... ale zaraz znów zaczyna. Deszcz przychodzi falami.

W Sztynorcie zatrzymuję się na chwilę, by zapiąć lampki do roweru. Zaczyna się robić ciemnawo, a pogłębia to szarówka panująca przez cały dzień. Sam Sztynort, to maleńka osada i dawny pałac, ale jest to wręcz kultowe miejsce dla żeglarzy. Położony nad małym jeziorem Sztynorckim, które z jeziorem Dargin łączy krótki kanał, jest zacisznym portem. Najbardziej jednak kultowym miejscem jest tawerna "Zęza", gdzie są regularnie koncerty szantowe, trwające do białego rana. Nie powiem, sam się tam bawiłem, choć ostatnio wiele lat temu. W listopadzie miejscowość jest niemal wymarła. 



Kawałek za Sztynortem zatrzymuję się na moście, przebiegającym nad wąskim połączeniem jeziora Dargin z jeziorem Kirsajty. No właśnie, to dwa zupełnie niezależne jeziora, ale są częścią Wielkich Mamr i są w podręcznikach liczone jako jedno jezioro. Fotografuję jeszcze Dargin i jadę dalej. Chwilę później - kolejna przerwa na zdjęcia, ostatnia już chyba dziś bo zaczyna się powoli ściemniać.  



Po dalszych kilku kilometrach zamykam pętlę wokoło Mamr właściwych. W Harszu skręcam w prawo, w stronę Pieczarek. To odcinek szutrowy i miejscami błotnisty. I tak jestem już cały mokry i ubłocony, więc jest mi wszystko jedno. Mijam ośrodek Pałacu Młodzieży, docieram do samych Pieczarek. Tu jest już asfaltowa droga aż do Giżycka. Teraz jednak, w przeciwieństwie do godzin rannych - pokonuje ją pod wiatr. A górki są spore i moje zmęczenie też już jest odczuwalne. W dodatku jest mokro, woda tryska z opon co nie podnosi komfortu.

Po kilkudziesięciu minutach docieram do Giżycka. Dostaję wiadomość od koleżanki że wszystko względnie ok, ręka w gipsie, złamanie bez przemieszczeń. Dobrze że tak się skończyło, bo z początku wyglądało to znacznie poważniej. Ale w zasadzie to jeszcze nic się nie skończyło. Muszę pojechać po jej rower i po nią do Kętrzyna. 

Na parkingu dłuższą chwilę zajmuje mi przepakowanie się, przebranie w suche ubranie, zapakowanie ubłoconego roweru do bagażnika. Teraz też musi tu wejść drugi rower, ale jakoś dam radę. Gdy ruszam w stronę Węgorzewa jest już zupełnie ciemno. Mijam Pozezdrze, Ogonki, samo Węgorzewo i w końcu docieram do miejsca fatalnego zdarzenia.

Doceniam teraz to, że zawsze i wszędzie noszę ze sobą czołówkę. Ludzi którzy schowali rower nie ma, ale wiem gdzie go szukać. Jest jednak totalnie ciemno i bez latarki byłoby kiepsko. Po zdjęciu przedniego koła jakoś upycham go w bagażniku. Oglądam też feralną oponę - rzeczywiście, jest solidnie zniekształcona i choć nie jest rozerwana, to coś tu się musiało stać. Ciekaw jestem jak wygląda sama dętka.

Droga do Kętrzyna zajmuje mi niemal pół godziny. Ruch jest bardzo mały, ale droga wąska, kręta, wysadzana drzewami po obu stronach. Jest też tak ciemno, że w zasadzie nic nie widać. Docieram w końcu pod szpital powiatowy, idę do wejścia. Koleżanka jest, wygląda znacznie lepiej niż 3 godziny temu. Ręka w gipsie, ale na szczęście nic poważniejszego się nie stało. A przecież mogło, jej uraz był tak naprawdę szczęściem w nieszczęściu. 

Ruszamy do Giżycka. To kolejne 25 km jazdy, co znów zajmuje sporo czasu. Odprowadzam ją do domu, odstawiam jej rower. Wycieczka się nie udała, ale najważniejsze, że ten pechowy wypadek nie skończył się gorzej, żegnamy się, a ja ruszam w stronę Warszawy.

Droga powrotna dłuży się mocno. Pada na całej trasie, raz mniej, raz mocniej. Ciężko jechać szybko, szczególnie w mazurskich lasach trzeba uważać na dzikie zwierzęta. Do Warszawy docieram po godzinie 22.

Podsumowując cały dzień - sama zaplanowana trasa została pokonana w połowie. Była to zdecydowanie malownicza i ciekawa połowa, choć najbardziej ciekawe dla mnie miejsca po zachodniej stronie Wielkich Mamr nie zostały odwiedzone. Przykry wypadek był niewątpliwie zwykłym pechem, ale na całe szczęście nie skończył się tragicznie. Wymusił na mnie zmianę planów i po prostu zajęcie się ważniejszymi sprawami niż ładna trasa rowerowa. Ale ta zmieniona przymusowo trasa też była bardzo ładna, odwiedziłem dawno nie odwiedzane miejsca. Łącznie wyszło 82 km pokonane na górskim rowerze.

Wypadek koleżanki dał mi też sporo przemyśleń. Co by było przy większej prędkości czy na jezdni z ruchem samochodowym? Co by było gdybym to ja uległ takiemu wypadkowi? Ok, mam za sobą 30 lat treningu judo, jestem sprawny i padać zdecydowanie umiem, ale mógłbym jednak upaść pechowo. Już jeden mój rowerowy wypadek skończył się złamaną szczęką i jej operacyjnym składaniem. No i jak się okazało, folia NRC noszona zawsze w plecaku, choć dotąd nigdy się nie przydała, nawet przy bardzo zimnych nocach w namiocie w Norwegii, na Islandii czy na Svalbardzie - przydała się na mazurskiej drodze do ratowania kogoś rannego przed utratą ciepła. I kask rowerowy - w tym przypadku jest zupełnie prawdopodobne, że ocalił życie.  

 


Mapki pokazują zaplanowaną trasę mojej wycieczki oraz to co udało się realnie przejechać. Muszę nad Mamry wrócić, objechać tak jak zaplanowałem, bo są tego zdecydowanie warte!