sobota, 14 sierpnia 2021

XVI Bieg Katorżnika w Lublińcu

Sierpień to dla mnie co roku okazja do pokonania ciekawego i niełatwego wyzwania. Startuję po raz piąty w Biegu Katorżnika - imprezie właściwie kultowej, jeśli chodzi o biegi przeszkodowe w Polsce. Relacja z poprzedniej edycji - patrz tu. Jest to chyba najstarszy z tego typu biegów, a do tego dość specyficzny. W przeciwieństwie do większości takich wydarzeń nie ma tu w zasadzie przeszkód sztucznych. Całość to przeszkody naturalne.

Bieg jest rozgrywany w Kokotku koło Lublińca. Organizują go Wojskowy Klub Biegacza "Meta" i Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. Pomysł biegu wyszedł zresztą od żołnierzy tej jednostki wiele lat temu, gdy w czasie jakiegoś ciężkiego treningu w bagiennym terenie stwierdzili, że była to istna katorga. Stąd powstała późniejsza nazwa - Bieg Katorżnika. Okolice Lublińca to rozległe lasy, a także jeziora, bagna i rowy wypełnione wodą i gęstym błotem. Idealny teren na tego typu zawody. Trasa co roku jest nieco inna, co roku bagna przecież zmieniają się, więc trasa wyznaczana jest zawsze od nowa i do końca jest swego rodzaju niespodzianką. Liczy 10-13 km, ale jej pokonanie zajmuje najlepszym ponad 2 godziny, a słabszym lub bardziej pechowym - czasem i ponad 5 godzin, czyli są to czasy zbliżone do biegu na dystansie maratońskim i kosztuje to równie dużo (albo i więcej) sił. Zresztą czystego biegu na trasie jest mało, przytłaczająca większość to przedzieranie się przez błoto, brodzenie w bagnie i pokonywanie trzcinowisk. 

Jako że jest to dla mnie już piąty start w tym biegu, to mam spore doświadczenie, wiem jak pokonywać naturalne przeszkody tak, by kosztowało to jak najmniej sił. Nie da się jednak przewidzieć wszystkiego. Przede wszystkim w gęstej, czarnej mazi w rowach nie widać co jest pod jej powierzchnią. A są zwalone pnie drzew, głębokie dziury lub śliskie strome nierówności. Właściwie niemożliwym jest pokonanie trasy by nie być po szyję umorusanym w błocie, bo regularnie się wpada pod powierzchnię. Co jakiś czas z błota trasa przechodzi do jeziora, ale tam tylko trochę opłukujemy się z najgorszego brudu... by i tak z powrotem w niego trafić. Błoto wciąga, pokonywanie trasy jest dość siłowe i wyczerpujące bardziej niż jednostajny bieg. Ja zawsze startuję też w długich spodniach i piłkarskich ochraniaczach na piszczele - części ciała najbardziej narażonej na uszkodzenia. Na dłonie obowiązkowo rękawiczki z marketu budowlanego. Najlepiej brać też stare i zniszczone ubranie, którego nie szkoda wyrzucić. Żadnych dobrych butów! Albo takie co już są zniszczone, albo najtańsze chińskie trampki. Buty można dosłownie zresztą - zostawić w bagnie. 

Jako że edycja z roku 2020 nie odbyła się przez obostrzenia związane z pandemią, to mój start został przeniesiony na rok 2021. To w ogóle mój pierwszy start w jakimkolwiek zorganizowanym biegu od listopada 2019 roku. Ruszam z samego rana, bo startuję w grupie o 13:50. Tu jeszcze mała dygresja - startujących jest bardzo dużo i aby na tak specyficznej trasie nie było zatorów, to starty odbywają się w grupach, co mniej więcej godzinę. To powoduje też, że bieg nie ma jednego zwycięzcy, bo są po prostu zwycięzcy poszczególnych grup. Sam dojazd nie zapowiada się jakoś ekspresowo i biorę na to poprawkę. Przebudowywana "Gierkówka" sprawia, że za Piotrkowem staję w sporym korku. Jedzie się strasznie wolno. Na szczęście za Radomskiem zaczyna się długo wyczekiwana obwodnica Częstochowy. Tam już bez problemów przyspieszam i około 11:30 jestem w Kokotku. Odbieram swój pakiet startowy, przebieram się, oglądam poprzedników. Do biegu pozostało ok. 45 minut.
 


Mimo że jest gorąco nie biorę ze sobą nic do picia. Wszystkie poprzednie edycje tak właśnie pokonałem. Pragnienie będzie doskwierać, ale jak dla mnie butelka z wodą na takiej trasie jest bardzo niepraktyczna, a nie chcę pić wody z mułem, a tak się skończy używanie przymocowanego gdzieś na plecach bidonu. Stajemy na starcie, jeszcze chwila, ostatnie odliczanie i wreszcie lecimy przed siebie!

Lecimy to może za dużo powiedziane, bo start zaczyna się od skoku całej grupy w brudne wody jeziora. Tu jeszcze każdy ma sporo sił, każdy jest wesoły. Wiem z doświadczenia, że tu należy być jak najbardziej z przodu. W wąskich miejscach trasy na dalszych etapach będzie bardzo trudno kogoś wyprzedzać. Wiem też, że w tym roku jestem słabo przygotowany fizycznie, mało biegałem, dużo pracowałem i raczej nie należy napinać się na ambitny wynik, a na spokojne i bezkontuzyjne pokonanie trasy. A możliwości złapania kontuzji przez bezmyślny pośpiech są tu spore - od większych stłuczeń, po złamanie sobie nogi czy nabicie się na jakiś kołek w skrajnej sytuacji. 
 

 
Pierwszy kilometr to wody jeziora, gdzie poruszamy się zwartą grupą. Ale później to już pierwsza brudna i wąska rzeczka. Nie jest zbyt głęboko, ale i tak grupa wyraźnie się rozciąga. Już tu zaczynają mnie wyprzedzać lepiej przygotowani zawodnicy. Później przechodzimy do kolejnego jeziorka, a właściwie w połowie zarośniętego trzcinami stawu. Trzcinowiska są dużym wyzwaniem i trzeba umieć je ekonomicznie pokonywać, bo potrafią dać w kość. Należy nie iść środkiem, zapadając się i do pasa, a po samym brzegu, gdzie przy dozie szczęścia zapadamy się najwyżej do kostek. 

Potem kawałek trasy zupełnie w lesie, gdzie można normalnie biec. Ale raz, że mam na nogach trampki, w których przez cienkie podeszwy mocno czuje się każdą gałązkę czy szyszkę, a dwa że... mam w trampkach sporo piachu i kilka kamyków, więc bieg jest bolesny. Lepiej chyba szybko iść, szczególnie że odcinki leśne są krótkie. Pojawia się rów z cuchnącym błockiem. Co raz do niego się wchodzi, by zaraz wyjść. I znów z powrotem do rowu. Inwencja twórców trasy budzi podziw. Mija godzina, jednak nie sposób ocenić odległości, bo mój zegarek, zanurzany co i rusz w wodzie i błocie wskazuje wręcz fantastyczne wartości. Według niego mam za sobą już... 14 km. Realnie mogę mieć 4-5 km. Jedynym wskaźnikiem będzie czas. 

Dalej znów do jeziora, gdzie woda daje nieco ochłody. Chce mi się pić, z nieba leje się żar. Co ciekawe - jezioro jest o wiele cieplejsze niż rowy z błotnistą mazią. W dodatku pod powierzchnią jest pełno przeszkód i nie raz i nie dwa udaje mi się niemal całkowicie unurzać, przywalić w coś kolanem czy wygiąć sobie nogę tak, że w zmęczone mięśnie zaczynają łapać skurcze. No ale wiem że było tak za każdym razem, więc po prostu brnę dalej, nie martwię się tym.

Kolejne odcinki oddalają mnie od jeziora. Mam wrażenie że odcinków biegowych jest więcej niż na poprzednich edycjach. Pokonuję przepust z betonowej rury i kawałek dalej jest punkt, gdzie można posilić się jogurtem. Szkoda że nie mają wody. Punkt ten jest zawsze, przy każdej edycji i wiem, że to 2/3 trasy. Więc już z górki.

Wracam z powrotem do jeziora, kawałek nawet płynę, choć w trampkach pływa się średnio. Potem pomost, na który w tym roku można się niemal komfortowo wspiąć po drewnianej konstrukcji. Poprzednio było to dość akrobatyczne kombinowanie po konstrukcji pomostu. Potem skok w wodę i znów kawałek jeziorem. Na brzeg i kolejny rów z błotem. Już ponad 2,5 h na trasie, już mam dość. Wiem jednak, że to blisko końca. Wiem też, że błoto pod sam koniec jest najgorsze.

Kawałek biegu po względnie łatwiej trasie w lesie i zaczyna się ostatnie, śliskie i wciągające bagno. Tu już nie mam w ogóle sił, idzie mi bardzo opornie, szczególnie że podwodnych przeszkód jest co niemiara. Klnę już głośno. Wreszcie zza drzew prześwituje hotel. To już niemal koniec. Piaszczysta górka (nowość na trasie) potem jedyne sztuczne przeszkody jakimi są drewniane drabinki. Górka obok hotelu. Zbiegam nad jezioro, robię okrążenie po starym pomoście i wreszcie meta. Ciężka katorżnicza podkowa na szyi, uścisk ręki i wreszcie butelka wody, którą wypijam na raz. Uff...
 




Pozostaje teraz umyć się. Najpierw muszę "ogólnie" opłukać najgorsze błocko, po prostu robiąc to w jeziorze. Potem idę do wojskowych polowych pryszniców, gdzie myję się już dokładniej. I tak muł tak silnie wchodzi w naskórek, że potrzeba będzie jeszcze kilku kąpieli i szorowania się szczotką, by nie było śladu po tym biegu. Na szczęście znów uniknąłem nachlapania sobie błotem do oczu i nie będzie problemów ze spojówkami.

Po ubraniu się zjadam jeszcze bardzo dobrą grochówkę, pakuję się do samochodu i ruszam w drogę powrotną. Postanawiam ominąć przebudowywaną "Gierkówkę" i pojechać lokalnymi drogami, kierując się na Bełchatów. Jak dopisze mi szczęście - dojadę w okolice największej polskiej elektrowni o zachodzie słońca i zrobię kilka klimatycznych zdjęć. 

W Blachowni skręcam na Kłobuck. Ruch jest tu bardzo mały, za to mijane miejscowości zadbane i urocze. Sama droga też jest bardzo malownicza, prowadzi w dużej mierze lasami. Krajoznawcza trasa okazała się strzałem w dziesiątkę. Za Ostrowami nad Okszą droga na ponad dwóch kilometrach zamienia się w pas startowy byłego drogowego odcinka lotniskowego. Niegdyś było ich sporo w całej Polsce, dziś są już nieliczne i są właściwie niewykorzystywane. W miejscowości Ważne Młyny zauważam wijącą się malowniczą rzeczkę i samochody ciągnące przyczepy kajakowe. Co to może być za rzeka i szlak? Może to ciekawe miejsce na spływ? Okazuje się że to trzecia rzeka Polski, czyli Warta! Oczywiście tu jest jej górny odcinek, gdy jest jeszcze mała i wąska. Warto zanotować sobie jednak to miejsce w pamięci.

Na punkt widokowy w Kleszczowie docieram dosłownie 5 minut po zachodzie słońca. Odrobinkę się spóźniłem. Elektrownia "Bełchatów" i kopalnia węgla brunatnego wyglądają jak zwykle imponująco, ale zauważam spore zmiany które zaszły tu w ciągu ostatnich 3 lat. Wschodnią część wyrobiska już częściowo zasypano! Z punktu widokowego nie widać przez to tak dobrze samej elektrowni, aby ją zobaczyć trzeba przejść jakieś 100 m w bok. Robię kilka zdjęć i wracam do samochodu.
 





Dalsza trasa już bez historii. Ruch maleje, mijam Bełchatów i wracam na trasę S8. To godzina jazdy do Warszawy. W domu jestem trochę po 22. Dzień dość intensywny, bo i kawał drogi za kierownicą i dość wymagający bieg. Cieszy mnie pokonanie po raz kolejny tej trasy, cieszy mnie wyrwanie się choć na jeden dzień z kołowrotu w pracy. To jednak za mało by wypocząć. Zresztą... w pracy muszę być w niedzielę już przed 7 rano, więc ciężko nawet po biegu się wyspać.

P.S. Dziękuję Monice, która jest autorką moich zdjęć z lini mety. Z oczywistych przyczyn na trasie nie miałem ze sobą żadnego telefonu czy aparatu i sam bym sobie zdjęć nie był w stanie robić. Z tego samego powodu nie zamieszczam żadnych zdjęć z samej trasy. Zresztą - żadne opisy czy zdjęcia tego nie oddadzą. To trzeba samemu przeżyć, do czego zachęcam :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz