sobota, 10 sierpnia 2019

XV Bieg Katorżnika w Lublińcu

Dziś wstaję wcześnie rano. Jadę do Lublińca na bieg, który już trzykrotnie pokonałem. Bieg Katorżnika. Jest to chyba najstarszy i najbardziej "kultowy" polski bieg przeszkodowy. Wymyślili go żołnierze z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. W czasie jakiegoś treningu musieli szybko pokonać długi odcinek w dość głębokiej wodzie. Później któryś z nich stwierdził, że to "była katorga" i stąd pomysł nazwania podobnego biegu dla szerokich mas Biegiem Katorżnika. Twórcy wzorowali się na treningu żołnierzy Wojsk Specjalnych - nie ma tu jakiś wymyślnych przeszkód sztucznych, jak na innych tego typu biegach. Jedną wielką przeszkodą jest sama natura, a okolice Lublińca są niemal książkowym terenem, gdzie mogą wystąpić wszelkie możliwe rodzaje błota, bagna, kombinacji jezior, rowów melioracyjnych i gęstego lasu.

Bieg organizuje Wojskowy Klub Biegacza "Meta" z Lublińca wraz z JWK. Od lat ma taką popularność, że gdy w lutym ogłaszane są zapisy, to ponad 1000 miejsc rozchodzi się w... niecałe 5 minut. Ja jak co roku zaliczam tzw. Wielkiego Szlema, który tworzą Bieg Katorżnika, Bieg o Nóż Komandosa, Maraton Komandosa i Setka Komandosa. Katorżnik jest mi więc niezbędny do wywalczenia kolejnego takiego trofeum. Nie powiem bym był jakimś gorącym zwolennikiem nurzania się w cuchnącym bagnie, ale w sumie bieg lubię i raz do roku mogę się tak upodlić ;)

Warto dodać, że Katorżnik w zasadzie ma niewiele wspólnego z biegiem. Miejsca gdzie rzeczywiście można pobiec to jakieś 10-15% całego dystansu. Trasa co roku jest nieco inna, bo co roku natura zmienia to i owo. Organizatorzy też starają się, by zawodnicy się nie nudzili ;) Zazwyczaj trasa ma 10-13 km długości, ale tylko najlepsi pokonują ją w czasie poniżej 2,5 godziny. Wyniki czasowo zbliżają się do biegu maratońskiego. Ponadto nie ma tu jednego zwycięzcy. Taka ilość uczestników nie mogła by się fizycznie pomieścić na trasie, gdyby wszyscy razem wystartowali. Co godzina startuje więc grupa ok. 180 zawodników i każda taka fala ma swojego zwycięzcę. Oczywiście na takiej trasie inne warunki ma grupa biegnąca jako pierwsza (bo musi się przedzierać) i ostatnia (bo ma już wyślizgane wszystkie trudne miejsca). Nie ma tu grupy optymalnej, zapewniającej najlepszy czas.

Rano pakuję do torby specjalne "katorżnicze" ubranie na bieg. Stare i zniszczone spodnie, trampki kupione specjalnie na tą okazję (by nie było szkoda ich wyrzucić od razu po biegu), piłkarskie ochraniacze na golenie i zapas srebrnej taśmy, do lepszego zabezpieczenia butów przed zgubieniem w bagnie. Ruszam w drogę. Do Lublińca docieram przed 11, a moja grupa startuje o godzinie 13. Mam więc sporo czasu. Odbieram pakiet startowy i obserwuję start poprzedniej grupy.



W ramach przygotowań mocuję nagolenniki. To ważny dodatek, bo pod wodą jest mnóstwo kołków, murków, kamieni i korzeni. Bez ochraniaczy można poważnie sobie poranić nogi. Mocuję je dodatkowo srebrną taśmą, by w błocie ich nie zgubić. Na to dopiero naciągam spodnie i dodatkowo mocuję też srebrną taśmą moje profesjonalne obuwie biegowe ;)





W końcu oddaję rzeczy do depozytu i ustawiam się w strefie startowej. Odlicza nasz start gen. bryg. Marek Olbrycht, były dowódca wojsk specjalnych. Ostatnie sekundy i ruszamy! Nauczony doświadczeniem ustawiam się na początku stawki. Bieg zaczyna się grupowym skokiem do jeziora i pokonaniu w jego wodach dobrych 2 km. Tu jeszcze wszyscy mają siłę, tu jeszcze wszyscy są weseli. Grupa porusza się zwartą masą - ja trzymam ramię poprzednika, a ktoś trzyma się mojego ramienia i tak dalej. W końcu docieramy do pierwszego rowu melioracyjnego wypełnionego czarną wodą. Brudna, ale to jednak nadal woda. Dalej będzie gorzej.

Potem rozległe trzcinowisko, gdzie da się trochę pobiec. Wiem jednak, że nie należy szarżować - raz że te trampki, dwa że nie mam żadnej wody do picia ze sobą, bo chyba zresztą nikt nie ma. A trzeba kilka godzin w tym upale wytrwać. Poza tym wszystko to kosztuje o wiele więcej sił niż zwykły bieg. Potem znów kawałek jeziora i znów trzciny, ale teraz można się tu zapaść po pas i mieć trudności z wyjściem. Poprzednie edycje nauczyły mnie techniki pokonywania trzcinowisk - nie wodą pośrodku, tylko po samych trzcinach - można się o nie pokaleczyć, ale człowiek zapada się co najwyżej do kostek. Wiele osób biegnie pierwszy raz i o tym nie wie, w związku z czym straszliwie się morduje w wciągającym w głąb terenie.

Dalej zaczyna się specjalność biegu - rów w gęstym lesie wypełniony... to z pewnością nie jest woda. To gęsta, czarna maź. Momentami o konsystencji gęstego budyniu, momentami nieco bardziej wodnista. Całość oczywiście ma okropny mułowy zapach. Katorżnik nie jest biegiem dla osób wrażliwych na brud i wyziewy ;) Rów jest długi i męczący, co i rusz ktoś zapada się w nim wraz z głową. Co i rusz trzeba też z niego wypełznąć na brzeg by po kilku metrach w lesie znów wskoczyć do rowu. Takie urozmaicenia dodatkowo męczą. W samym rowie woda jest też o wiele zimniejsza niż w jeziorze, choć w tym upale to ukojenie.

Potem odcinek biegu przez las, znów cuchnący rów i znów kawałek w trzcinach i jeziorze. W jeziorze o wiele lżej! Po prostu można popłynąć wpław i choć w butach pływa się średnio, to jednak męczy to o wiele mniej ;) A potem kolejny rów z ciamkającym błockiem. Już ponad 2 h na trasie, już odczuwam coraz większe zmęczenie. Doganiam też i wyprzedam coraz więcej kobiet, które startowały godzinę przede mną. Wyprzedzam nawet zawodników z grupy z godziny 11, czyli startujących 2 godziny wcześniej! Ludzie różnie sobie radzą z trudnościami terenu - jedni pokonują je szybko i sprawnie, a inni wloką się godzinami. Niektórzy są bardzo wyczerpani, taki teren odbiera mnóstwo sił.


Potem kawałek w las i... przy betonowym przepuście wody przez który trzeba przejść na czworaka jest coś w rodzaju punktu odżywczego. Wypijam trzy kubeczki wody. Od razu lepiej. Wiem, że większość trasy za mną, ale trzeba jeszcze się pomęczyć. Znów czarna maź, sił coraz mniej, pojawiają się delikatne skurcze. Wreszcie kawałek wpław w jeziorze i pokonanie starego, rozpadającego się pomostu - najpierw pod nim, by wspiąć się na górę i skoczyć do wody po drugiej stronie. Jeszcze kawałek wpław i znów w las - ale tu rowy są mniej błotniste. Coraz więcej fotografów, nieomylny znak, że meta jest niedaleko. Znów lepkie błoto. Wyprzedzam coraz więcej zmęczonych kobiet, które już nawet nie próbują biec. Wreszcie jedyna sztuczna przeszkoda - drewniana kratownica, którą trzeba pokonać górą. Podbieg pod górkę, brzeg jeziora i... meta! Medal - charakterystyczną podkowę - wręcza mi zastępca dowódcy Jednostki Wojskowej Komandosów. Stoi od kilku godzin i nagradza zawodników - jego mundur jest też cały umorusany błotem, bo co i rusz ktoś się o niego ociera.

Teraz szybka kąpiel w jeziorze, by spłukać z siebie najgorsze błoto. Potem idę do depozytu po swoje rzeczy. Wreszcie ktoś może mi zrobić jakieś zdjęcie - ale będę na nim niemal czysty ;)



Teraz czas na nieco bardziej dogłębną kąpiel pod polowymi prysznicami. Da się po niej przebywać wśród ludzi, choć mułowy zapach pozostał. Na prawdziwe mycie będzie czas w domu. Jest mi coraz zimniej, więc robię ostatnie zdjęcia i idę na wojskową grochówkę





Wracam do samochodu. Rzut oka w lusterko i... trzeba twarz umyć jeszcze raz ;) Teraz wreszcie mogę jechać. Zaczyna padać deszcz, w sumie miałem szczęście że zdążyłem przed nim.

Powrót do Warszawy nieco mi zajmuje. Omijam przebudowywaną trasę katowicką jakimiś lokalnymi drogami, wyjeżdżając w Piotrkowie Trybunalskim. Uniknąłem denerwującego stania w korkach, choć nie powiem bym jechał szybko. Dopiero od Piotrkowa jadę szybciej. W domu jestem o 21.



To mój czwarty ukończony Bieg Katorżnika. Mój czas to 3 h 22 min. Dało mi to 87 miejsce w mojej grupie liczącej 170 zawodników. Czyli w połowie stawki. Najlepszy z mojej grupy pokonał trasę w 2 h 14 min, a najgorszy w... 5 h 30 min. Taka rozbieżność czasów pokazuje dobitnie jak trudny jest to bieg. Zdjęć z trasy oczywiście nie mam, bo nie miałem tam żadnego aparatu, ale mam nadzieje że ktoś mi coś zrobił i za kilka dni jakieś będę miał.

Co ciekawe - pokonałem bieg bez większych zadrapań i siniaków. Jedynie kolano mnie boli bo w coś mocno uderzyłem. Po raz pierwszy też nie mam zapalenia spojówek :) Udało mi się nie nachlapać sobie czarnym błotem do oczu. To oznacza, że moje doświadczenie z tym biegiem jest coraz większe ;).



Zdjęcie powyżej jest tylko obrazowe, jak wyglądają zawodnicy na trasie. Pochodzi z którejś z poprzednich edycji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz