sobota, 12 grudnia 2020

Wirtualny XVII Maraton Komandosa

Jesień od paru już ładnych lat stoi dla mnie pod znakiem biegów - Maratonu Warszawskiego, Biegu o Nóż Komandosa i Maratonu Komandosa. Te trzy obowiązkowe dla mnie starty, choć znacznie różniące się od siebie, powodują jednak, że drugą połowę lata i całą jesień intensywniej biegam, choć nigdy nie trenuję z jakimś szczególnym planem ukierunkowanym na bicie rekordów. Tym niemniej jest cyklizacja, są kolejne cele, są w końcu zawody i po nich zimowe roztrenowanie.

Rok 2020 jest jednak wyjątkowy. Ostatnim biegiem w jakim wystartowałem był Półmaraton Komandosa w lutym. Już na biegu czułem się średnio, a choć czas osiągnąłem dobry jak na mnie, to kolejny tydzień mocno odchorowałem. Gdy teraz to wspominam - objawy niemal książkowo przypominały COVID-19 - bardzo silny kaszel, wysoka gorączka, ogromne osłabienie. Wkrótce w Polsce pojawiły się oficjalnie pierwsze przypadki COVID-19, ogłaszano kolejne obostrzenia. Choć przygotowałem się do Setki Komandosa, bardzo wymagającego ultramaratonu - to jednak nie pobiegłem. Dosłownie dzień przed biegiem zakazano rywalizacji sportowej. Organizatorzy, czyli Wojskowy Klub Biegacza "Meta" z Lublińca, w końcu zdecydowali że nie mogą przeprowadzić normalnych zawodów, ale każdy może ten bieg ukończyć samodzielnie - czy to w Lublińcu czy gdzieś we własnej okolicy. Bieg należało udokumentować i wysłać to organizatorom. Podjąłem decyzję by jednak nie biec. Na takiej trasie, liczącej przecież 100 km, może się wiele wydarzyć. Można sobie skręcić mogę, można się przeziębić. Może wreszcie stać się jeszcze coś gorszego. A jak biegam w swojej okolicy to nie mam zabezpieczenia medycznego. Nie ma też atmosfery rywalizacji, a zmusić się do pokonania 100 km w zupełnej samotności i tylko dla siebie nie jest łatwo. Wtedy zwykłe przeziębienie równało się co najmniej dwutygodniowej kwarantannie. Odpuściłem więc ten bieg, a jako że ukończyłem go już trzykrotnie, to korona mi z głowy nie spadnie. Później zresztą organizatorzy zaproponowali przeniesienie opłaty startowej na kolejną edycję w 2021 roku, z czego skorzystałem.

Pandemia potrwała dłużej niż mogło by się wydawać na wiosnę. Minęło względnie spokojne lato i nadeszła jesień z jej ogromną falą zachorowań. Znów odwołano większość biegów, lub zmniejszono ilość uczestników do 250 osób. Do Maratonu Warszawskiego nawet nie próbowałem się zapisywać. Chętnych kilkanaście tysięcy na 250 miejsc. Szansa jak na trafienie w totka. Reszta mogła biec bieg "wirtualnie" gdzieś w samotności, co mnie w ogóle nie pociągało. Całe jesienne coroczne przygotowania właściwie nie miały miejsca, bo i nie było pewne czy biegi będą, kiedy i w jakiej formie. Biegałem od przypadku do przypadku, bez planu i celu, raczej by podtrzymywać jakąkolwiek formę. W końcu zapadła decyzja, że Bieg o Nóż Komandosa i Maraton Komandosa odbędą się 12 i 13 grudnia, dzień po dniu. Kolejne obostrzenia zakazały również organizacji tych zawodów. Tu jednak postanowiłem już nie odpuścić i oba biegi zaliczyć wirtualnie, bo była oczywiście taka możliwość.

Zacząłem od Biegu o Nóż Komandosa. To 10 km w wojskowym mundurze i butach. Wyznaczyłem trasę w pobliskim Lesie Kabackim. Przed właściwym biegiem zrobiłem zaledwie jeden trening w takim stroju. Mimo że dawno nie biegałem w mundurze, to doświadczenie i dobrze rozbiegane buty spowodowały, że nie było większych problemów. Problemem był mój brak formy. Wszystkie niedawne treningi biegowe były poniżej 8 km i w dodatku niezbyt szybkim tempem. Jak tu uzyskać dobry czas, w dodatku pierwszy fragment biegu pokonując w masce ze względu że prowadzi przez obszar zabudowany?

Bieg zacząłem późnym popołudniem. Jako pacemaker była ze mną moja córka, która jechała na rowerze. Jej równie wirtualna szkoła i zdalna nauka nie pozwoliły zacząć biegu wcześniej. Niezbędna okazała się czołówka. Na szczęście w lesie znam każdą ścieżkę jak własną kieszeń, więc przynajmniej nad samym przebiegiem trasy nie musiałem się zastanawiać. Biegło mi się dość ciężko, nie mogłem utrzymać takiego tempa jak co roku w Lublińcu. Na koniec zaplanowałem dodatkową atrakcję, czyli trzy wbiegi pod górkę i zbiegi z niej - to miało zasymulować trasę lubliniecką, gdzie są podobne urozmaicenia. I choć nie było tu piachu, choć nie było tłoku, choć trasę doskonale znałem - to mój czas wyniósł 1 h 10 min 20 sek. To o dobre 10 minut dłużej niż czasy z Lublińca, gdzie zazwyczaj przebiegałem w około godzinę. Wyszedł brak przygotowań i brak atmosfery zawodów, brak motywacji do szybszego biegu.

Do Maratonu Komandosa przygotowałem się stosując zaledwie trzy tygodniowe mikrocykle treningowe pod ten bieg. To nie są żadne przygotowania, a jedynie coś, co ma spowodować że ciało przypomni sobie jak biega się w mundurze i z ważącym 10 kg plecakiem. Mój najdłuższy bieg w tych miniprzygotowaniach to 8 km. A przecież maraton jest ponad 5x dłuższy!

Na dzień próby wybrałem sobotę, 12 grudnia. W ten właśnie weekend miał odbyć się bieg w Lublińcu, więc uznałem, że tak będzie uczciwie. W dodatku akurat miałem wolną sobotę. Trasa miała być dowolna, zresztą organizatorzy namawiali do przebiegnięcia jej właśnie w Lublińcu, gdzie liczyła 6 pętli po 7 km. To ewenement na ten rok, bo trasa klasyczna, to dwie pętle po 21 km - tam trzeba wodę i pokarm nieść ze sobą, bo nie ma żadnych punktów odżywczych, co jest dodatkowym obciążeniem i utrudnieniem. Mając większą ilość krótkich pętli można gdzieś to sobie zostawić i co okrążenie uzupełniać braki. Taką samą taktykę postanowiłem zastosować w Warszawie. Po prostu zaparkować z samego rana przy samym wejściu do lasu i mieć wszystko w samochodowym bagażniku. Co okrążenie podbiegać tam, pić i coś zjadać. Moja pętla miała nieco ponad 5,5 km.

Pod las podjechałem jeszcze przed świtem. O dziwo było już kilku biegaczy i kilka samochodów. Założyłem plecak, który teraz, bez wody, ważył 10,4 kg i ruszyłem na swoją pętlę. Biegłem niespiesznie, zdając sobie sprawę, że tylko równe i wolne tempo jest gwarancją bezproblemowego ukończenia maratonu. Tu nie ma co się rwać. Pierwsze dwa kółka biegło mi się w sumie bardzo dobrze. Co okrążenie meldowałem się przy samochodzie, uzupełniając braki. Mimo że to zawsze zajmowało chwilę, to uznałem, że to i tak lepiej niż to dźwigać. Mój wynik czasowy był mało istotny, istotne było by bieg ukończyć i się nie przeziębić!






 

Trzecie i czwarte kółko to już powoli narastające zmęczenie. Na leśnych ścieżkach pojawiło się sporo biegaczy. Spotkałem nawet mojego kolegę ze studiów, który biegał z rodziną. Miło było chwilę pogadać, to pozwoliło na oderwanie się myślami od monotonii samego biegu. Ktoś z kolei obcy spytał czy zaliczam wirtualnie Maraton Komandosa. Potwierdziłem, a on życzył mi powodzenia. Widać że bieg jest jednak szerzej znany. Ktoś inny minął mnie kilka razy biegając w drugą stronę, ale za każdym razem unosił w górę kciuk widząc faceta z plecakiem. Jakieś małżeństwo biegło chwilę ze mną i też pogadaliśmy. Okazało się, że na wiosnę pomagali koledze zaliczać Setkę Komandosa właśnie tu, w Lesie Kabackim.

Na półmetku, czyli po 21,1 km miałem 2 h 50 min biegu. Tempo wolne, wolniejsze niż zazwyczaj w Lublińcu. Te każdorazowe postoje przy samochodzie to sprawiły. Dobiegłem do 28 km i na moment przeszedłem w marsz. Potem znów w trucht i znów w marsz. Bieg zmienił się w marszobieg. A powyżej 30 km - już tylko w bardzo szybki marsz. Już nie miałem sił, już zaczął się kryzys. Normalnie, na zawodach - zawsze był ktoś przede mną czy za mną. Była motywacja by kogoś dogonić lub nie dać się dogonić. Tu nie było żadnej motywacji poza samym dotarciem do mety. 

Po siedmiu pętlach nie ruszyłem już na ósmą, bo do mety zostało około 4 km. Poszedłem w inną ścieżkę, dotarłem do jednostki wojskowej w Pyrach i zawróciłem. Jeszcze 1,5 km, więc znów w drugą stronę, doszedłem do jakiegoś punktu i znów zawróciłem. Oszacowałem precyzyjnie, bo mój zegarek wykazał 42 km 195 m dokładnie gdy podszedłem do samochodu. Uff! Koniec. Mój "wspaniały" czas to 6 h 32 min. Maraton Komandosa ukończony, ukończony z zachowaniem wszelkich reguł i w limicie. Ale czas jest o 45 min gorszy od mojego najlepszego wyniku na tych zawodach, a to jest przepaść. Słabe przygotowanie, brak atmosfery zawodów i brak silnej motywacji do większego wysiłku zrobiły swoje. 





Całą trasę oczywiście udokumentowałem zdjęciami i danymi z zegarka. Za oba biegi otrzymam medale pocztą... no właśnie, kolejny minus biegów wirtualnych to to, że na mecie nie ma żadnej nagrody. Całego Wielkiego Szlema Komandosa za ten rok nie zdobędę, bo nie ukończyłem Setki, no ale... ale zdobyłem już trzy takie Szlemy, co i tak stawia mnie w czołówce finisherów jeśli chodzi o ilość (bo jeśli o czasy, to jestem raczej daleko z tyłu).

 



EDIT: Medale przyszły po kilku dniach. W dodatku dostałem bardzo fajny medal za ukończenie szlemów!

4 komentarze:

  1. Dziękujemy za każdorazowe szczegółowe opisy trasy i przeżyć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super,serdecznie gratuluję ;)
    Ja w sobotę po raz pierwszy w zyciu bięgnę Maraton Komandosa,również w Lublińcu ;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń