czwartek, 31 stycznia 2019

Rowerowe podsumowanie stycznia 2019

Dziś krótki wpis, podsumowujący moją działalność rowerową w styczniu. Nie było tego jakoś szczególnie dużo, pokonałem raptem 370 km, choć biorąc pod uwagę mało sprzyjające zimowe warunki i szybko zapadający zmierzch, to w sumie mogę być zadowolony.

Dalszych wycieczek niż 60-70 km nie podejmowałem. Zimą człowiek wychładza się znacznie szybciej, po 3-4 godzinach jazdy ma się już ochotę wrócić do domu. Najbardziej cierpią stopy. Nie mam jakiś specjalistycznych kolarskich butów z przeciwmrozowymi nakładkami, używam więc podwójnych skarpet i... torebki foliowej, co jest znakomitym patentem na termikę i wiatr. Jednak gdy temperatura jest ujemna, to prędzej czy później nastąpi moment, że grozi nam odmrożenie, a wtedy warto być już w pobliżu domu ;)

Warunki bywały rożne. Raz zupełnie suche drogi które pozwoliły na jazdę rowerem szosowym, a innym razem totalnie zasypane wszystko dookoła, co nawet na rowerze górskim było trudne do pokonania. W dodatku większość tras pokonana po ciemku.



Załączam też mapkę podsumowującą moją rowerową działalność w styczniu - tradycyjnie tylko wycieczki powyżej 30 km. Było ich kilka, ale jak widać - daleko poza Warszawę nie odjeżdżałem :)


Luty jest najkrótszym miesiącem w roku, ale jeśli pogoda będzie łaskawa - postaram się zrobić podobną ilość kilometrów co w styczniu.

niedziela, 20 stycznia 2019

Mroźna rowerowa wycieczka do RTCN Raszyn

Dziś jest zimno i przejmująco, choć ani nie ma silnego wiatru, ani nie ma wielkiego zachmurzenia. Jak na styczeń jest wręcz pogodnie. Postanawiam wykorzystać kilka wolnych godzin na małą rowerową wycieczkę na południe od Warszawy.

Ruszam z Ursynowa i postanawiam nieco skrócić sobie drogę, przecinając fragment Lasu Kabackiego. To kilkaset metrów leśną drogą i znów jest asfalt. Ziemia zmrożona, powinienem więc bez problemów pokonać to miejsce na szosowym rowerze. Okazuje się jednak, że leśną drogę pokrywa twardo ubita przez narciarzy biegowych i całkowicie zamarznięta lodowa skorupa. Nie da się po prostu po tym jechać, to zupełna ślizgawka. Idę prowadząc rower, ale nawet wtedy się ślizgam! Masakra. W końcu jednak docieram do asfaltu i jadę dalej na południe wzdłuż ulicy Puławskiej.

Po pewnym czasie odbijam w prawo i przecinam tory kolejowe. W tym miejscu powstaje wiadukt... powstaje już ze dwa lata. Jest ułożony objazd po betonowych płytach, całe szczęście że dziś wszystko zamarznięte na kamień, nie ma problemów z błotem które tu zawsze występuje. Potem kawałek dziurawą drogą i odbijam w Dawidach na południe. Po kilku kilometrach przecinam ruchliwą drogę łączącą Piaseczno z Nadarzynem i jadę dalej na południe, przez Wilczą Górę i Władysławów. Wreszcie skręcam na zachód i już w niezbyt wielkiej odległości widzę maszt RTCN (Radiowo-Telewizyjne Centrum Nadawcze) Raszyn. Maszt jest bardzo charakterystyczny i mimo że ma niemal 90 lat jest w doskonałym stanie. Choć popularnie nazywany jest "masztem w Raszynie", to tak naprawdę stoi w Łazach, kilka kilometrów od Raszyna. Ma 335 metrów wysokości i jest szóstą co do wysokości budowlą w Polsce - a pierwsze szesnaście pozycji listy zajmują wyłącznie takie maszty ;). Najwyższy w kraju maszt RTCN Katowice liczy 358 metrów. Tak więc różnice są niewielkie i wszystkie takie budowle liczą około 300 metrów, co wynika z długości fali radiowej - maszt jest anteną ćwierćfalową dla fal długich o częstotliwości 225 kHz (długość fali ok. 1330 metrów) na której nadawano Program I Polskiego Radia. Obecnie są na nim zamontowane anteny telewizyjne i stacji radiowych pracujących na falach ultrakrótkich. Do 1962 roku był najwyższą budowlą w Polsce.


Warto wspomnieć, że najwyższym masztem radiowym w Polsce i przez wiele lat w ogóle najwyższą budowlą na świecie był maszt radiowy w Konstantynowie koło Gąbina. Miał aż 646 metrów wysokości (był anteną półfalową dla fali 1330 m). Pamiętam go dobrze z dzieciństwa - był po prostu gigantyczny. Niestety w 1991 roku z powodu pęknięcia jednego z odciągów maszt zawalił się i nigdy go nie odbudowano. Gdyby stał do dziś, to byłby drugą co do wysokości budowlą świata, ustępując jedynie słynnemu Burj Khalifa w Dubaju, który liczy 829 metrów.

Jeszcze kilka kilometrów i podjeżdżam najbliżej jak się da. Oczywiście radiostacja jest ogrodzona i nie da się dotrzeć pod sam maszt. Obok jest niewielkie osiedle dla pracowników, widać że równie stare jak sam maszt. Kawałek dalej polna droga, z której dobrze widać potężną konstrukcję.



Jadę jeszcze dalej na zachód, docierając do bardzo ruchliwej drogi nr 7 - łączącej Kraków, Warszawę i Gdańsk. Nie ma tu żadnej drogi technicznej i zmuszony jestem jechać kawałek poboczem... to mało przyjemna sprawa, na szczęście jednak po jakimś kilometrze mogę znów odbić w stronę Łazów. Teraz kilka kilometrów leśnej drogi i dojeżdżam do Magdalenki. To miejscowość gdzie jest wielkie nagromadzenie luksusowych willi i całych pałacyków. Biedni ludzie tu raczej nie mieszkają ;)

Potem odbijam w stronę Lesznowoli i Dawidów. Droga pusta, jedzie się fajnie, za mną słońce chyli się ku zachodowi.




Przecinam w końcu wiaduktem południową obwodnicę Warszawy. Kawałek dalej jest już lotnisko Okęcie i trzy maszty, prawdopodobnie radiolatarnie naprowadzające samoloty.




W okolicy południowego krańca pasa startowego jest system świetlny ułatwiający pilotom lądowanie, a zarazem jest to dobre miejsce do robienia zdjęć lądującym samolotom. Akurat mam pecha i lecą same nieduże maszyny.



Objeżdżam lotnisko od strony wschodniej, docieram do płyty postojowej PPS12. Tu kawałek muszę pokonać z rowerem w rękach - wszędzie jest podmokła, teraz na szczęście zamarznięta łąka. Wreszcie jestem pod samym płotem. Jako że w tym miejscu często stoją duże i rzadko odwiedzające Okęcie maszyny, to organizacje spotterów wystarały się o ułatwienia w fotografowaniu przez siatkę. Założono na płocie specjalne "okienka" gdzie można zmieścić obiektyw aparatu i robić fajne zdjęcia.






Potem już objeżdżam Służewiec i Ursynów i wracam do domu. Zaliczam nieprzyjemny upadek w wyniku niefrasobliwości pieszych idących obok ścieżki rowerowej. Na szczęście ani mi, ani mojemu rowerowi nic właściwie się nie staje, poza drobnymi otarciami. A upadek przy prędkości 25 km/h nie jest już bezpieczny... na szczęście lata treningów judo pozwalają zetknąć się z betonem na tyle łagodnie, że nie ma większych śladów.

Wycieczka fajna i choć to tylko 50 km to jednak na mrozie zaczyna już się odczuwać działanie niskiej temperatury. Było jednak zupełnie sucho, więc jechało się przyjemnie, poza drobnymi lodowymi fragmentami w lesie.



niedziela, 6 stycznia 2019

Zdobycie Korony Warszawy rowerem w zimowych warunkach

Kiedyś przeczytałem w National Geographic o planach zimowej wyprawy mającej na celu zdobycie Korony Warszawy. To sześć najwyższych warszawskich szczytów. Trzeba przyznać, że uczestnicy mieli zarówno dużo odwagi jak i fantazji ;) Nie wiem czy im się udało, w końcu to przedsięwzięcie porównywalne z Koroną Himalajów ;) Sprawę uznałem za jakieś marzenia szalonych wspinaczy i jakoś już później się nią nie interesowałem. Wiem, że Korona została zdobyta latem i to w alpejskim stylu, bez zakładania obozów pośrednich, ale zima to zupełnie co innego!

Dwa dni temu zelektryzowała mnie wieść, że mój szwagier, Andrzej, wraz z Robertem - swoim partnerem od liny (w prawdziwych górach :) ) podjęli się czegoś jeszcze bardziej szalonego i na dodatek udało im się! W ciągu jednego dnia zdobyli Koronę Warszawy zimą, ale... na rowerach! Sprawa ekstremalna i raczej nie dla zwykłego śmiertelnika...

Dziś zaświtała mi w głowie szalona myśl. A może by powtórzyć wyczyn Andrzeja, ale... solo i nocą? Może nie będę pierwszym zdobywcą, ale z pewnością taki styl zdobycia Korony Warszawy wysoko podniesie poprzeczkę ;)

Wyposażony w batonik na czarną godzinę ruszam oblodzonymi i zaśnieżonymi ulicami Warszawy. Moim pierwszym celem jest słynna Górka Kazurówka na warszawskim Ursynowie. Zwana jest również Górą Trzech Szczytów lub Monte Kazury. To mekka rowerzystów górskich, są tu trasy do zjazdów i skoków. Są tu rozgrywane zupełnie prawdziwe Mistrzostwa Polski w MTB, sam widziałem Maję Włoszczowską (dwukrotna srebrna medalistka olimpijska) wygrywającą te zawody. Dziś wjeżdżam na szczyt w samotności. Wybieram wariant najmniej stromy, bo jest jedynym którym da radę podjechać po oblodzonych stokach. Jednak na bardziej stromych fragmentach muszę zsiąść z roweru, bo gdy naciskam na pedały to tylne koło ślizga się w miejscu i nie mogę jechać. W końcu docieram na najwyższy punkt masywu - 133,9 m n.p.m.



Chwila odpoczynku i zaczynam szalony zjazd. Jest niezwykle ślisko i na nierównej powierzchni z trudem utrzymuję kontrolę nad rowerem. Właściwie cały zjazd jest na granicy przyczepności i adrenalina nieco rośnie. Po chwili jestem na dole. Pierwszy szczyt Korony zdobyty!

Kolejny szczyt z Korony Warszawy znajduje się również na Ursynowie, ale muszę pokonać dobre 5 km by do niego dotrzeć. W północnej części dzielnicy leży Kopa Cwila - góra usypana z ziemi wybranej pod fundamenty budowanych blokowisk, zresztą podobnie jak Monte Kazury. Jej zdobycie będzie jednak łatwiejsze, bo na szczyt wiedzie droga... która teraz jest całkowicie pokryta śniegiem i lodem. Cisnę, cisnę... wreszcie docieram do kopuły szczytowej.



Ostatnie metry okazują się nie do pokonania rowerem. To goły lód i nie daję rady po tym podjechać. Wprowadzam rower na szczyt, który ma 108 m n.p.m. Panorama jest piękna, znów chwilę odpoczywam.



Zaczynam zjazd najpierw wschodnią, a potem północną ścianą. Tu spod zmrożonego śniegu wystaje nieco chodnika, postanawiam więc jechać nim. Okazuje się, że to niesamowicie zdradzieckie miejsce. Betonowe płyty pokryte są cieniutką warstwą gołego lodu. W jednej chwili tracę kontrolę nad rowerem, wylatuje on gdzieś w bok spode mnie, a ja z hukiem ląduję na betonie, waląc w niego łokciem i kolanem. Boli!!! Na szczęście z rowerem nic się nie stało, choć cały impet upadku przyjęło lusterko. Błogosławię, że jest składane, bo siła uderzenia złożyła je i nieco przekrzywiła, ale na szczęście nie stłukła.  Kuśtykając schodzę w równiejszy teren i tam ustawiam lusterko na powrót tak by coś w nim widzieć. Kolano boli, ale trudno, nie ma co płakać. Całe szczęście że to zima i jestem grubo ubrany, bo inaczej byłbym cały poobdzierany do krwi i nie byłoby już tak wesoło. Ruszam dalej

Moim kolejnym celem jest położona na Dolnym Mokotowie góra, która powstała z gruzów Warszawy zniszczonej po Powstaniu. Nazywana jest najczęściej Kopcem Powstania Warszawskiego. To dobre 8 km jazdy. Najpierw przecinam rozległą górską dolinę - Dolinkę Służewiecką. Potem zjeżdżam z płaskowyżu jakim jest Górny Mokotów na Dolny Mokotów. Po pół godzinie jazdy docieram pod mój kolejny cel. Jadę w górę, ale wkrótce staje przede mną przeszkoda trudna do pokonania rowerem.



Oblodzone schody wiodące na szczyt powodują że już po chwili odpuszczam podjazd. Koła kręcą się w miejscu a ja nie jestem w stanie poruszać się pod górę. Chowam dumę do kieszeni i zaczynam podejście. Wysokość bezwzględna nie jest może jakaś bardzo duża, ale przewyższenie daje się odczuć. To wybitny szczyt, silnie wybijający się w panoramie. Wreszcie staję na wierzchołku, gdzie stoi okazały pomnik Polski Walczącej. To wysokość 121 m n.p.m.




Podziwiam piękną panoramę miasta i rozpoczynam przygotowania do zjazdu. Schody są większym wyzwaniem niż zwykły stok. Jadę powoli, kontrolując cały czas hamulce. Wiem, że istnieje inna trasa zjazdowa, ale zimą może być nie do pokonania, bo prowadzi wąskimi ścieżkami na stromych zboczach, w dodatku w lesie. Schody mimo swojej specyfiki nie powodują jakiś kolosalnych trudności i po chwili znów jestem na dole.

Teraz pora jechać na północ, pod lodowaty wiatr. Nic nie jest odśnieżone, jedzie się po prostu fatalnie, ale nie daje za wygraną. Zaczynam odczuwać głód, ale postanawiam zachować batonik jako nagrodę za zdobycie całości.

Jadąc wzdłuż Wisły wpadam na pomysł, aby dodatkowo pokonać zimą w górę najbardziej krętą z warszawskich ulic. To prawdziwa serpentyna śmierci, droga Trolli czy droga Orłów z Norwegii mogą się schować ;) Ulica Karowa, bo to o niej mowa jest znana na całą Polskę z rozgrywanego na niej słynnego Kryterium Asów w czasie Rajdu Barbórki. Ja pokonam ją zimą na rowerze!



Rozpoczynam podjazd po oblodzonym bruku. Idzie nadspodziewanie dobrze - bez wielkich poślizgów docieram na szczyt tej ekstremalnej górskiej drogi. Z góry prezentuje się jeszcze bardziej imponująco!


Kolejnym obowiązkowym punktem, czwartym z kolei szczytem Korony jest tzw. Górka Gnojna na Starym Mieście. Przecinam Krakowskie Przedmieście i zatłoczoną Starówkę. Wreszcie docieram na szczyt!



Pode mną cała dolina Wisły. Wysokość według GPS to ok. 100 m n.p.m. Dokładna wysokość Górki Gnojnej do dziś pozostaje nieznana i oceniam ją tylko szacunkowo. To najniższy ze szczytów Korony.

Kieruję się teraz na zachód, przecinając Park Krasińskich i zabudowania Woli. Moim celem jest trzeci co do wysokości szczyt z Korony - Kopiec Moczydłowski. Znajduje się w zachodniej części Woli i dotarcie w jego okolice zajmie mi dłuższą chwilę. Postanawiam w celach aklimatyzacyjnych zdobyć mało znane i niezbyt wybitne, ale za to bardzo strome wzniesienie zwane Górką przy Dzielnej. Wjechanie na nią jest niezwykle trudne z powodu dużego oblodzenia, ale ostatecznie mi się udaje!



Pora jednak kierować się dalej na zachód, w stronę Parku Moczydło. Wreszcie docieram pod imponującą górę. Strome ściany robią duże wrażenie. Jak się do tego zabrać? Wydaje się to niewykonalne, ale przecież Andrzej jakoś dał radę! Muszę znaleźć drogę. Objeżdżam masyw od północy i... jest! Od strony zachodniej stoki są łagodniejsze, tędy musi się udać!

 
Mozolny podjazd, lawirowanie wśród dzieci zjeżdżających na sankach ;) Wyszukiwanie właściwego wariantu drogi. W końcu jestem!


To 130,5 m n.p.m. ale przewyższenie jest o wiele większe niż w przypadku drugiej Monte Kazury. Panorama jest bardzo rozległa. Co ciekawe na szczycie są lunety do oglądana panoramy i tablice informacyjne - mapy nieba i mapa Warszawy. Rozpoczynam szalony zjazd w dół, ale mimo że stok zachodni jest wyślizgany, to jedzie się bez problemów i docieram do pięknego jeziora.


Teraz pora ruszać na południe, po ostatni element Korony, ale najbardziej wymagający i najwyższy. Górka Szczęśliwicka - prawdziwy klejnot! Najpierw muszę pokonać dobre 8 km i rozległy park, by stanąć u jej podnóży. Robi wielkie wrażenie, choć nieco psuje je ośrodek narciarski panoszący się na północnych stokach.


Na teren ośrodka wjechać niestety nie mogę, ale jadę stromą i zalodzoną drogą obok płotu. Uff! Wysokość daje się już wyraźnie we znaki ;) Z uporem kręcę jednak pedałami pokonując kolejne metry. Na spiętrzenie wierzchołkowe prowadzą strome i oblodzone schodki. Nie ma nawet mowy by po nich w tych warunkach wjechać. Mozolnie wchodzę. Żałuję że nie wziąłem czekana ;) To już szczyt, wyżej się nie da, bo drogę zagradza betonowa ściana górnej stacji wyciągu.


Widok jest piękny i rozległy, choć wyłącznie w stronę południową. Trochę przeszkadza ta górna stacja wyciągu. Wysokość - 152 m n.p.m. Najwyższy szczyt Warszawy!



Pora przygotować się do zjazdu. Andrzej Bargiel zjechał na nartach z K2, to ja powinienem dać radę z tego szczytu. Początek trasy wymaga jednak maksymalnego skupienia. Ale działam według maksymy "jest ryzyko, jest zabawa, albo piargi albo sława" ;)


Niżej jest już łatwiej, choć dalej po schodach. W końcu zatrzymuję się u podnóży masywu. Zaliczyłem samotnie Koronę Warszawy zimą na rowerze! Rozpiera mnie duma ;) Wyciągam batonik, który miał być nagrodą po wszystkich trudach i rozkoszuję się jego żurawinowym smakiem ;)



Teraz długi zjazd w doliny, w okolice podgórskich jezior. Ostatnie spojrzenie na najwyższy szczyt Warszawy.


Wracam już w stronę domu. Duma dodaje mi skrzydeł ;) Postanawiam jeszcze z rozpędu zdobyć nieco mniejszy i mało znany, ale za to rozległy masyw Górki na Rakowcu. Wjazd na najwyższy wierzchołek nie stanowi problemu, ale widoki są zaskakująco piękne, a topografia masywu zadziwia, przypominając Śnieżne Kotły z Karkonoszy.


Ostatni stromy zjazd. Teraz już powrót. To dobre 20 km w śniegu i lodzie. W końcu docieram do domu.

Wyprawa choć szalona zakończyła się pełnym sukcesem! Zdobyłem wszystkie szczyty Korony Warszawy i dwa pomniejsze wzniesienia. Zrobiłem to sam, bez partnera, nocą, zimą i w dodatku na jednej wyprawie! Może nie byłem pierwszym zdobywcą, ale z pewnością jest to wyczyn sportowy ;) Przejechałem 51 km.

EDIT: Okazało się że Andrzej pokonał jednak trasę sam i nocą, choć w nieco lepszych warunkach pogodowych. No cóż, pozostaje mi się cieszyć z drugiego miejsca. Ale wyznaczyłem nową drogę, bo Andrzej jechał w inną stronę i zaczynał z innej bazy wysuniętej :)

A tak już poważniej i w mniej humorystycznym stylu. Stawianie sobie tak śmiesznego celu jakim jest "Korona Warszawy zimą" wbrew pozorom nie jest takie głupie czy złe. Mimo, że pogoda była naprawdę do niczego, mimo zimna, mimo że wszystkie możliwe służby odśnieżające miały dziś chyba wolne (co wg mnie jest kpiną z mieszkańców miasta) i wszystkie drogi dla rowerów i chodniki były albo całkowicie zaśnieżone i oblodzone, albo tylko ubite i nieco odgarnięte z największych brył, mimo naprawdę bolesnego upadku na początku wycieczki i cały czas odzywającego się kolana... miałem po prostu fajną zabawę z zaliczaniem wszystkich tych "gór" i kombinowaniem jak dojechać do kolejnej i jak ją zdobyć. To że wycieczka miała kolejne, konkretne punkty do zaliczenia powodowało, że nie czułem w ogóle zmęczenia i świetnie się bawiłem. Warunki do jazdy i podjeżdżanie na czasem naprawdę spore i strome wzniesienia spowodowały, że 51 km wycieczki po mieście zajęło mi 3 h 45 minut :) Tempo jest śmieszne, ale spędziłem kilka godzin na powietrzu i to w ruchu. A to lepsze niż narzekanie na pogodę i siedzenie w domu :) no i mogę się tytułować zdobywcą Korony Warszawy!