sobota, 22 lutego 2020

Białka Tatrzańska - luty 2020

Podobnie jak rok temu, w lutym trafia mi się okazja na kilka wolnych dni. Moi Rodzice jadą tradycyjnie do Białki Tatrzańskiej i zabierają ze sobą moją córkę. Jadą w sobotę, ja jednak mogę dojechać do nich dopiero we wtorek. W tym roku będę dysponował własnym samochodem, co bardzo usprawni logistykę już na miejscu.

Droga na Podhale mija mi zadziwiająco sprawnie - już po pięciu godzinach jazdy jestem na miejscu, unikając większych zatorów. Od pewnego czasu opracowałem sobie wariant trasy omijający centrum Krakowa i po raz kolejny sprawdza się on znakomicie. Jako że do Białki docieram pod wieczór, nie mam już żadnych planów na ten dzień.

W środę rano razem z Flo idziemy na narty, wybierając największy kompleks wyciągów w Białce, czyli Kotelnicę. Chcę by Flo spróbowała jakiś nowych tras, a ponadto zobaczyła jak korzysta się z wyciągu krzesełkowego - dotąd jeździła tylko na wyciągach talerzykowych. Najdłuższy wyciąg na Kotelnicy ma ponad kilometr długości, ale... kolejka do niego jest nie do zaakceptowania. Na wjazd trzeba czekać dobre 20 minut, choć jest wcześnie rano i wyciąg dopiero zaczął pracę. Raz zjeżdżamy głównym stokiem. Dla mnie jest on nudny, bo nachylenie jest minimalne, a ponadto są tu tłumy ludzi, sporo małych dzieci itp.

 
Trzeba jechać bardzo ostrożnie, no a potem czekać na wjazd w kolorowym tłumie. Nawet Flo to się nie podoba, więc kolejne zjazdy kierujemy już w bok, gdzie stok jest już nieco trudniejszy, a do wyciągu jest o wiele mniejsza kolejka. Po kilku zjazdach stwierdzamy, że na dziś nam wystarczy i głównym stokiem zjeżdżamy na parking, po drodze robiąc jeszcze kilka zdjęć pięknie stąd prezentujących się Tatr.


 
To co się dzieje na parkingu można określić krótko - koszmar. Mnóstwo samochodów, błoto po kostki. Całe szczęście, że byliśmy tu rano i z parkowaniem nie było problemu. Bez żalu wyjeżdżamy stąd, przysięgając sobie, że to był pierwszy i ostatni raz. Jedziemy na chwilę do naszego pokoju, gdzie zostawiamy sprzęt narciarski i przebieramy się w ubrania nieco bardziej turystyczne. Pora wykorzystać resztę dnia na jakąś wycieczkę.

Ruszamy w stronę Nowego Targu, gdzie odbijamy na wschód. Po dłuższej chwili jazdy malowniczą drogą docieramy do Krościenka nad Dunajcem. Nigdy jakoś nie miałem okazji chodzić po Pieninach, a góry te, choć mikroskopijnej wielkości, są jednak niezwykle malownicze. Wiele lat temu byłem na spływie przełomem Dunajca i bardzo mi się to podobało. Naszym celem na dziś jest jeden z najbardziej charakterystycznych szczytów Pienin - Trzy Korony. Warto dodać, że nie jest to najwyższy szczyt tego pasma górskiego, choć zazwyczaj panuje taka opinia. Trzy Korony liczą 982 m n.p.m. a najwyższym wzniesieniem Pienin jest Wysoka, która ma 1050 m n.p.m.

Ruszamy z Krościenka pod górę błotnistą drogą. Miasteczko zostaje w dole za nami, my wspinamy się coraz wyżej po dość łagodnym zboczu. Docieramy wreszcie do tablicy informacyjnej Pienińskiego Parku Narodowego.



Tu szlak rozgałęzia się - można iść w prawo na Trzy Korony, lub w lewo na nie mniej znany punkt widokowy - Sokolicę. Całość można połączyć w sporą pętlę, ale dziś nie mamy aż tyle czasu. Ograniczymy wycieczkę do Trzech Koron. W lesie zaczynają się płaty śniegu, a na ścieżce pojawia się lód. Do szczytu jeszcze kilkadziesiąt minut marszu. W końcu ukazuje się imponujący widok na Tatry.



Ruszamy dalej w górę po zaśnieżonej i zalodzonej ścieżce. Wreszcie docieramy pod szczytowe spiętrzenie Okrąglicy - najwyższej skały w masywie Trzech Koron. Tu zaczyna się metalowy "chodnik" ułatwiający wejście na sam szczyt. W sezonie jest tu pełno ludzi, jest nawet ruch jednokierunkowy. Teraz jesteśmy sami.




Po kilku minutach docieramy na platformę widokową na Okrąglicy. Widok zarówno na Pieniny jak i na Tatry jest przepiękny. Spędzamy tu dłuższą chwilę. Pora jednak wracać, musimy zdążyć na 17 do Białki, by dostać obiad.


 


Ruszamy metalowymi schodkami w dół. Osoby z lękiem wysokości mogłyby tu chyba czuć się niezbyt pewnie, mimo istnienia wysokich poręczy.



Droga w dół okazuje się nieco bardziej uciążliwa niż w górę. Na lodzie i zbitym śniegu jest bardzo ślisko, trzeba uważać podwójnie. W końcu robi się nieco łagodniej i przyspieszamy kroku.



Dotarcie do parkingu w Krościenku trwa jednak ponad godzinę. Gdy ruszamy w drogę powrotną jest 16:30. Jeśli zdążymy do Białki, to dosłownie "na styk". Dzwonię do Rodziców i jak okazuje się nie będzie problemu by wydano nam posiłek już po godzinie 17, więc nie muszę się jakoś szczególnie spieszyć. Nawet zatrzymuję się w miejscu skąd Tatry prezentują się szczególnie pięknie i robię im kilka zdjęć.


W końcu docieramy do Białki. Jemy zasłużony posiłek i resztę wieczoru poświęcamy na słodkie lenistwo. Nie jesteśmy zwolennikami jazdy na nartach po zmroku, ale wyciągi działają tu do 22, co oznacza, że ludzi, którzy jeżdżą wieczorem musi być całkiem sporo. Ustalam z Rodzicami i Flo, że kolejny dzień będzie odpoczynkiem od nart. Młoda jeździ już cztery dni z rzędu i chce mieć dzień nieco spokojniejszy, a ja postanawiam to wykorzystać na jakąś górską wycieczkę. Planuję wejść na Czerwone Wierchy, ale co z tych planów wyjdzie, to okaże się rano.


Rano okazuje się, że całą noc sypał śnieg i co gorsza pada nadal. Myśl o Czerwonych Wierchach odpuszczam, bo w warunkach padającego śniegu i ograniczonej widoczności jest to bardzo zdradliwy i mylny teren, gdzie łatwo można się zgubić i wpakować w spore kłopoty. Postanawiam pojechać do Palenicy Białczańskiej i pójść do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Czy coś wyżej? Nie wiem, tak duży opad świeżego śniegu na zlodzone podłoże powoduje duży wzrost zagrożenia lawinowego, a ja nie lubię głupio ryzykować.

Ruszam o świcie. Kilkadziesiąt minut jazdy i docieram na parking w Palenicy. Zmieniło się tu od mojej ostatniej wizyty - są szlabany, gdzie kupuje się bilet na parking. Cena jest bandycka - 30 zł. No ale co się dziwić? Tu zaczyna się droga do Morskiego Oka. W sezonie letnim zdecydowanie najpopularniejszy turystycznie kierunek w Tatrach.

Ruszam raźnym krokiem pustą o tej godzinie drogą. Śnieg pada cały czas, choć momentami słońce próbuje się przebić przez chmury. Po trzech kilometrach docieram do miejsca, gdzie droga wchodzi w gardziel Doliny Roztoki. Potok Roztoka płynie dołem, pod drogą, tworząc tu kaskadę wodospadów zwaną Wodogrzmotami Mickiewicza. Tuż za mostkiem odbija w prawo ścieżka w las, w górę doliny. Jak miło iść tak popularną trasą i być zupełnie samym! Latem jest to po prostu niewykonalne, ale teraz mogę cieszyć się samotnością i ciszą.

Powoli zdobywam wysokość. Mijam wreszcie pierwszego turystę, który schodzi z góry. I znów jestem sam. Przecinam kilka razy potok, śnieg na kamieniach tworzy charakterystyczną "pierzynkę". W końcu las poczyna rzednąć.




Dochodzę do miejsca, gdzie kończy się Dolina Roztoki. Teraz zaczyna się strome podejście na próg wyżej położonej Doliny Pięciu Stawów. Szlaki letnie prowadzą dwoma wariantami, ale teraz są warunki zimowe i korzysta się z jeszcze innego wariantu zimowego. Zakładam raki, a po kilkudziesięciu metrach jeden z kijków zastępuję czekanem. Podejście jest bardzo strome, bez raków byłoby to bardzo utrudnione i ryzykowne. Pod świeżym śniegiem jest twarda, zlodzona warstwa. Śnieg zsuwa się, zęby raków trzeba wbijać głęboko. Czekan też trzeba wbijać po samą głowicę by trzymał dobrze. Tu raczej nie ma szans na lawinę, ale trzeba i na to uważać, szczególnie, że górna warstwa śniegu nie jest dobrze związana, a dolna zapewnia jej dobry poślizg. Jest tu jednak wydeptany ślad, a powyżej są trasery - tyczki ułatwiające wybór właściwej drogi we mgle lub w śnieżycy.



Podejście pod strome zbocze daje w kość. W końcu nachylenie maleje, jeszcze kilkadziesiąt metrów w górę i przede mną ukazuje się Dolina Pięciu Stawów Polskich. Teraz położenia poszczególnych jezior trzeba się tylko domyślać - są zamarznięte i całkowicie przykryte śniegiem.



Do schroniska zostało kilkaset metrów. Warunki są nieprzyjemne. Widoczność jest mocno ograniczona przez padający śnieg, poza tym wieje silny i wychładzający wiatr. Postanawiam jednak dojść do schroniska w samym softshellu, bo jeszcze jestem rozgrzany forsownym podejściem. Wkrótce docieram na werandę. Zdejmuję raki, ogarniam buty ze zlodowaciałego śniegu.

W środku jest niemal pusto. Siedzi to kilka osób, a okienko w którym wydawane są posiłki jest teraz nieczynne. Niestety nie dane mi będzie skosztować najlepszej chyba tatrzańskiej szarlotki. Wyjmuję swoje kabanosy i termos z kawą. Chwilę siedzę i zastanawiam się co dalej. Warunki są mocno niekorzystne. Wejście czy to na Kozi Wierch czy Zawrat jest ryzykowne z kilku powodów - wzrastającego zagrożenia lawinowego, słabej widoczności i silnego, wychładzającego wiatru. Oraz tego, że na podejściu byłbym sam. Rezygnuję bez większego żalu z myśli o czymś bardziej ambitnym. Nie zawsze pogoda na to pozwala.

Ruszam w drogę powrotną. Teraz zakładam już na siebie goretexową kurtkę. Chroni przed wiatrem o wiele lepiej niż softshell.




Na zejściu robię jeszcze kilka zdjęć. Odsłaniają się nieco posępne ściany Wołoszyna, pokazuje się zawieszona wysoko Dolinka Buczynowa. Z dołu podchodzi kilka osób, większość odpowiednio wyposażona w zimowy sprzęt, ale... idą też turyści bez raków. Właściwie nie idą. Robią dwa kroki w górę i jeden krok w dół, a poruszają się niemal na czworaka. Zakładam że przy pewnym uporze wejdą na samą górę. Ciekawe jak będą schodzić nie mając nawet kijków! No ale to już nie mój problem, każdy ma swój rozum i każdy kalkuluje sobie sam poziom akceptowalnego ryzyka.






Asekurując się kijkiem i czekanem docieram w końcu w teren, który jest już bardziej płaski. Tu czekan wędruje do plecaka, a ja wyciągam drugi kijek. A kilkaset metrów dalej - zdejmuję też raki, bo zaczyna się ścieżka w lesie i nie będą już tu potrzebne.



Dalsza droga to już po prostu spacer dnem Doliny Roztoki. Długi spacer. Po godzinie docieram w końcu do Wodogrzmotów Mickiewicza. Tu jeszcze zdjęcie słynnego mostka z góry i wychodzę na drogę.

 
Latem przewala się tu kolorowy tłum. Teraz ilość ludzi jest dość umiarkowana. Idzie się całkiem przyjemnie, choć na drodze jest... bardziej ślisko niż na ścieżce w Dolinie Roztoki. Idę jednak szybko w dół, by w jak najkrótszym czasie dotrzeć na parking. W pewnym momencie jednak aż się zatrzymuję. Pod górę idzie kilku "prawilnych" turystów. Odzianych w całości w firmowe ciuchy, w lodowcowych butach i w... rakach! Przyznam, że trzeba mieć fantazję, by w rakach iść zaśnieżoną, to fakt, ale jednak zwykłą asfaltową drogą. Szkoda że nie używają czekanów i nie idą związani liną ;)

Docieram w końcu do samochodu. Ruszam w stronę Białki przez Wierch Poroniec i Bukowinę. W samej Białce oczywiście jest mały korek - tylu narciarzy jedzie w kierunku wyciągów. W końcu jestem w naszym pokoju. Czekam trochę na Flo i moich Rodziców, a potem już wspólnie idziemy na obiad. No i znów wieczorne lenistwo. Postanawiam jednak wykorzystać wolny czas. Zabieram Mamę i jedziemy do Zdziaru, by kupic kilka słowackich smakołyków niedostępnych w Polsce. Wypad zajmuje nam godzinę, a dodatkową atrakcją jest bardzo ładny widok na Tatry Bielskie i Wysokie skąpane w promieniach zachodzącego słońca.





Kolejny dzień przynosi całkiem ładną pogodę. Rano ruszam z Flo na narty. Podejmujemy decyzję, że pojedziemy na całkiem fajnie wyglądający wyciąg na zboczach Czarnej Góry, czyli Litwinowej Grapy. Jest niemal naprzeciwko okien naszego pokoju, ale jest po drugiej stronie rzeki. Aby doń dotrzeć, trzeba przejechać dobre 15 km samochodem.

Stok okazuje się doskonały. Utrudniony dojazd powoduje, że nie ma tu nawet ułamka tłumów jakie są na Kotelnicy. Jest tu dobre 800 metrów całkiem fajnego stoku i szybki wyciąg krzesełkowy. Co najważniejsze - podjeżdża się i w ogóle nie ma kolejki. Aby wsiąść na krzesełko czeka się góra minutę. Jeździmy tu dwie godziny. Pod koniec pogoda psuje się i to dość mocno. Zaczyna wiać i zaczyna się śnieżyca. Jeździ się coraz bardziej "na siłę". Choć stok bardzo nam się podoba, po dwóch godzinach rezygnujemy.

Wracamy do Białki i szybko przebieramy się w turystyczne ubrania. Chcemy iść na krótką i łatwą wycieczkę tatrzańską. Wybieramy spacer Doliną Kościeliską. Trzeba tam jednak najpierw dojechać. W okolicy południa i w takich warunkach pogodowych okazuje się to jednak wyzwaniem. Przebicie się przez totalnie zakorkowane Zakopane zajmuje dobrą godzinę. W końcu jednak docieramy do parkingu w Kirach. Cena jest równie bandycka co w Palenicy Białczańskiej - 30 zł. No ale co robić?

Ruszamy w śnieżycy i w wietrze w górę Doliny Kościeliskiej. Jest tu trochę ludzi, ale można było się tego spodziewać. Ta dolina jest duża, bardzo piękna, sam szlak jest banalny, niemal płaski. A na końcu doliny jest schronisko, więc to też ściąga turystów.






Rozmawiamy o jakiś filmach, czas mija szybko. Mijamy wylot Jaskini Mroźnej, mijamy miejsce które chyba najbardziej lubię - kilka mostków na Potoku Kościeliskim "wpasowanych" w skalną bramkę. Docieramy do  podnóży Raptawickiej Turni.





Tu postanawiamy zawrócić. Nie mamy jakoś wiele czasu, a chcemy jeszcze zajść do Wąwozu Kraków. To nasze ulubione miejsce w całej dolinie. Kilkaset metrów w bok i z dość ruchliwego szlaku trafia się w cudowne miejsce, o którym jakoś mało kto wie.



Wąwóz jest w tym miejscu bardzo wąski i tworzy to bardzo klimatyczne miejsce. Robimy kilka zdjęć, ale już nie idziemy dalej, po prostu wracamy do doliny.



Teraz już szybki marsz w dół. Zajmujemy sobie czas rozmową. Droga mija szybko, a dodatkowo robi się nieco przyjemniej, bo śnieg przestaje padać.





Docieramy w końcu do samochodu. Spacer okazał się mieć 10 km, więc był całkiem przyjemną, niezbyt długą wycieczką. Ruszamy z powrotem do Białki. W tą stronę korek jest mniejszy, ale i tak powrót zajmuje nam niemal godzinę. I znów wieczorem ogarnia nas lenistwo.


Sobota to już ostatni dzień naszego pobytu. Musimy się wymeldować do godziny 10. Już o 9 jedziemy na wyciąg "Zebra", gdzie Flo stawiała pierwsze kroki na nartach. Jesteśmy zupełnie sami, po doskonale wyratrakowanym stoku robimy dziewiczy zjazd. Kupujemy sobie tylko 6 wjazdów, bo wiemy, że nie ma zbyt wiele czasu. Pogoda jest idealna, stok doskonale przygotowany - jeździ się świetnie!



Pora jednak pakować się i wracać. Rodzice dzwonią i mówią, że Zakopianka jest mocno zakorkowana. Postanawiam pojechać nieco dookoła, aby ominąć te korki. Jedziemy przez Pieniny, mijamy Krościenko, Nowy Sącz, Limanową, Bochnię. W okolicy Niepołomic zatrzymuję się. Wow! Na horyzoncie widać doskonale Tatry, a to 90 km stąd! Robię zdjęcie.



Wjeżdżamy na wschodnie przedmieścia Krakowa. To Nowa Huta. Stąd też widać Tatry, mimo że to już ponad 100 km! Kolejne zdjęcia robię z parkingu przy cmentarzu w Ruszczy.




Mijam Kraków jakimiś bocznymi drogami. Jednak "siódemka" jest też mocno zakorkowana. Tracimy sporo czasu zanim zaczyna się normalna jazda. Tatry widzę nawet z okolicy Miechowa, a to już około 125 km w lini prostej. Tu jednak nie ma dobrego miejsca by zatrzymać się i uwiecznić to na fotografii.

Dalsza droga już bez większych historii. Ekspresówka łącząca Jędrzejów z Grójcem pozwala na szybką jazdę. Tylko przed samą Warszawą znów zjeżdżam na lokalne drogi, by ominąć budowany fragment drogi.

Wyjazd okazał się bardzo fajny. Pojeździliśmy na nartach, zrobiliśmy kilka fajnych wycieczek. No i spotkaliśmy nieco zimy, choć w całej reszcie kraju jest totalna wiosna.