niedziela, 29 sierpnia 2021

Objazdowa wyprawa po Kaszubach, Pomorzu i Wielkopolsce

Tegoroczny rodzinny wakacyjny wypad jest skromniejszy niż w latach poprzednich. Choć miałem w głowie kajakową włóczęgę po jeziorach i rzekach Pojezierza Meklemburskiego, to po zrobieniu burzy mózgów z Madzią i Flo, postanowiliśmy ograniczyć się do Polski. Ponadto czasu mamy niezbyt wiele, raptem pięć dni, a fakt że dziewczyny nie chcą robić jakiś szalonych dystansów dziennie, powoduje że wyjazd ograniczamy do jednego regionu Polski. Wycieczka ma być objazdowa, z wyszukiwaniem ciekawostek i docieraniu w nieoczywiste miejsca i spaniem codziennie gdzie indziej. Rejon który wybieramy to Polska północna - Kaszuby, Pojezierze Pomorskie i ciekawostki na skraju Wielkopolski i Kujaw. Dziewięć lat temu zrobiliśmy nieco zbliżoną trasę, ale Flo była malutka, nic z tego nie pamięta i pora odświeżyć niektóre miejsca, a także poznać inne.

Na mnie spada wynalezienie ciekawych miejsc, a także sensowny podział co zwiedzać w kolejnych dniach wyjazdu. Ciekawostek jest ponad 20, ale nie wszystkie są obowiązkowe, część można odpuścić, za to można coś dołożyć do naszej listy w trakcie. Nie ma jakiejś ustalonej trasy - po prostu jedziemy danego dnia w dany rejon i tam zwiedzamy wszystkie przewidziane na ten dzień miejsca. Na wszelki wypadek w bagażniku jest namiot i śpiwory - gdyby nie udało się znaleźć noclegu. 

W niedzielę rano muszę być jeszcze w pracy, więc samochód pakujemy w sobotę wieczorem. Po 9 Madzia i Flo przyjeżdżają po mnie i ruszamy. Musimy dziś pokonać największy dystans, bo dotrzeć z Warszawy w Bory Tucholskie. Pogoda jest co najwyżej taka sobie, przecinamy jakieś pochmurne fronty. Nic dziwnego, że szybko zaczyna u wszystkich pojawiać się senność. Pierwszy krótki odpoczynek zarządzamy jeszcze na autostradzie między Kutnem a Toruniem. Kawałek dalej, przed Bydgoszczą, orientuję się, że droga jest bardzo blisko Wisły, której jednak nie widać, bo zasłaniają ją wzgórza. Zatrzymujemy się w jakiejś zatoczce, ruszamy na mały spacer przez las, na szczyt wzniesienia. Rzeczywiście, sporo poniżej nas ukazuje się koryto największej polskiej rzeki. Ciężko jednak zrobić sensowne zdjęcie, bo wszystko zasłaniają korony drzew. Wysokość skarpy jest jednak imponująca. 

Chwila ruchu działa pobudzająco, dalej jedzie się już raźniej. Mijamy Bydgoszcz, korzystając z długo wyczekiwanej obwodnicy miasta. Skręcamy w końcu w stronę Koronowa. Za kilkanaście kilometrów dotrzemy do pierwszego ciekawego miejsca, zresztą odkrytego przeze mnie przypadkiem w czasie jakiejś służbowej podróży do Koszalina. To wysoki wiadukt kolejowy na nieużywanej obecnie lini Koronowo-Tuchola przechodzący nad drogą nr 25 i rzeką Krówką. Skręcamy przed samym wiaduktem, by podjechać do torów lokalną drogą.

Zatrzymujemy się, wspinamy się na tory. Wiadukt ma 30 m wysokości, powstał w 1909 roku. Widok z góry robi wrażenie! Odnajdujemy schodki w dół, którymi docieramy na dość ruchliwą drogę. Teraz seria zdjęć z dołu. W końcu jeszcze Madzia i Flo wracają na górę, robię im jakieś zdjęcia z poziomu szosy i dołączam do nich. Schodki są dość strome i dają popalić! Wracamy do samochodu. Pierwsza ciekawostka okazała się malownicza i fajna. Ruszamy dalej na północ. 





Zatrzymujemy się w Tucholi. Miasto ma niewielki rynek i starówkę. Idziemy na mały spacer, na jakieś lody. Nie ma tu zbyt wiele do zwiedzania, ale można miło się odprężyć na uroczym ryneczku. Jedziemy też do jedynego otwartego w niedzielę sklepu (będącego zarazem urzędem pocztowym ;) ) i robimy zakupy na najbliższe dni. 

Kolejna ciekawostka jest kilka kilometrów za Tucholą. To miejsce odwiedzane przeze mnie już kilka razy na przestrzeni wielu lat - akwedukt w Fojutowie. Ostatnio byłem tu w 2020 roku. O ile kiedyś był tylko akwedukt i nic poza nim, to teraz jest tu ciągle rozbudowujący się ośrodek turystyczny. Baseny, małe stoki narciarskie, gastronomia. Tłum ludzi, głośna muzyka i wszystko co się z tym wiąże. Strasznie mnie to irytuje. Szybkim krokiem idziemy z parkingu do głównej atrakcji.

Akwedukt jest bardzo nietypową konstrukcją inżynierską z XIX wieku. Górą przepływa Wielki Kanał Brdy - obiekt sztuczny, powstały na skutek spiętrzenia wód Brdy zaporą w Mylofie. Dołem jednak, pod akweduktem, przepływa Czerska Struga - niewielka rzeczka, dopływ Brdy. Pozwala to nawet na zrobienie kajakowej pętli. Od zapory płyniemy kanałem, przenosimy kajak do Czerskiej Strugi, spływamy nią do Brdy i wracamy do zapory. Wielopoziomowe skrzyżowanie dwóch cieków wodnych jest jednak dość nietypowe. Niestety ciężko to obejrzeć z góry bez drona. Jest wieża widokowa, ale usytuowana tak nieszczęśliwie, że akwedukt zasłaniają korony drzew. Przechodzimy z jednej strony na drugą dołem, pod Kanałem Brdy, wracamy mostkiem nad kanałem. No starczy, pora wracać na parking i opuścić to hałaśliwe miejsce.



Nasza kolejna ciekawostka to również miejsce które poznałem w 2020 roku. Jest położone jakieś 30 km dalej, za Czerskiem. To kamienne kręgi w Odrach, miejsce kultu i pochówku zamieszkujących te tereny tysiące lat temu Gotów. Dość szybko docieramy na leśny parking, płacimy za bilety wstępu i ruszamy na turystyczną trasę. Flo dostaje nawet od sympatycznego starszego pana opiekującego się tym niezwykłym miejscem lupę, by mogła oglądać unikalne porosty na kamieniach. Mają nawet kilkaset lat!

Choć twardo stąpam po ziemi, nie wierzę w magię, tajemne moce czy energię z kosmosu, to jednak miejsce ma w sobie pewien urok i coś niesamowitego. Wyobrażam sobie jak Goci modlili się tu do swoich bóstw, jak chowali umarłych. Wokoło są liczne małe wzniesienia - to kurhany, rodzinne groby. Samych kręgów z kamieni jest całkiem sporo, tworzą według mapki nawet coś większego, bo są tu wyznaczone przez ich wzajemne położenie różne kierunki świata. Na końcu trasy jest Elipsa - miejsce szczególnie magiczne, bo podobno ściągające jakąś wielką energię. Ja nic nie czuję, ale z pewnością czuje to natchniona pani, która układa tu tarota i medytuje. Nie należy przeszkadzać, więc siedzimy chwilę w ciszy i ruszamy z powrotem na parking. Miejsce jest niewątpliwie unikalne i niezwykłe.





Wracamy kilkanaście kilometrów do Czerska. Jak się przekonałem poprzednim razem - skrót do Karsina to dziurawa leśna droga, ryzykowana dla nisko zawieszonego samochodu. Lepiej asfaltami. Od Czerska jedziemy na północ, w stronę jeziora Wdzydze, zwanego Kaszubskim Morzem. Na tabliczkach pojawiają się podwójne nazwy miejscowości - polskie i kaszubskie. Docieramy do Borska, gdzie jako dzieciak przyjeżdżałem z rodzicami, a także byłem tu z Madzią i malutką Flo, która miała wtedy pół roku. Teraz zatrzymujemy się tylko na posiłek, który jest iście królewski. Idziemy też nad jezioro, które przy zachodzącym słońcu wygląda wspaniale. To największy zbiornik wodny Kaszub, a także jedno z najgłębszych polskich jezior. Woda jest krystalicznie czysta, zresztą zawsze taka była, odkąd pamiętam.


Na popularnym internetowym serwisie wyszukujemy nocleg. Jest coś przyzwoitego w okolicy Szymbarku, za Kościerzyną. Nie dość, że wygląda to ładnie, cena jest przyzwoita, to jeszcze idealnie pasuje to nam ze względu na jutrzejsze plany. Rezerwujemy miejsce i ruszamy w dalszą drogę. Słońce które już schowało się pod horyzont wspaniale podświetla chmury od dołu, nadając niebu niesamowity wygląd. Gdy docieramy do Leśniczówki Wieżyca jest już ciemno. Nasz pokój jest na poddaszu, co wymaga wniesienia bagaży przez kilka pięter. Mamy dwa pokoje połączone wąskim przesmykiem koło komina. Fajne na jedną noc i klimatyczne, ale na dłuższy wypoczynek byłoby to męczące. Poza tym w dół prowadzą bardzo strome schody, niewskazane do użytkowania po jakimkolwiek spożyciu alkoholu :). Zmęczeni jemy kolację i kładziemy się spać. 



Rano wstajemy wcześnie. Chcemy zdobyć pobliską Wieżycę i na szczycie wieży widokowej zjeść śniadanie. Ruszamy szutrową drogą pomiędzy ostatnimi domami. Nagle zatrzymujemy się - słychać charakterystyczny dźwięk jaki wydają żurawie, kilka ptaków udaje się sfotografować w powietrzu, a kilka na pobliskiej łące. Kawałek dalej wchodzimy w las, posiłkując się turystyczną mapą w telefonie. Jest tu kilka parowów, które trzeba przekroczyć. Dalej asfaltowa droga i rezerwat obejmujący szczyt Wieżycy.



(autorką zdjęcia jest Magdalena Flaga-Łuczkiewicz)

Podejście robi się zaskakująco strome i męczące, nachylenie jest naprawdę spore, a nasze skracanie sobie drogi wydeptanymi ścieżkami sprawy nie ułatwia. Jednak po kilkunastu minutach docieramy na szczyt, na którym stoi krzyż, oraz wysoka wieża widokowa. Jest 8:40, a wieża czynna jest dopiero od 9. No cóż, poczekamy, choć tu już wieje zimny wiatr i dłuższe siedzenie nie będzie przyjemne. Śniadanie postanawiamy zjeść teraz.




Mija 9, nikt nadal się nie pojawia. Zaczynamy się już lekko niepokoić i denerwować. Jednak po kilku minutach na szczyt wjeżdża samochód i pan od obsługi wieży. Jako że musieliśmy czekać i że jesteśmy pierwszymi osobami tego dnia, to mamy mały bonus - darmowe wejście. Wieża ma dobre 30 m i wystaje ponad okoliczne drzewa. Jesteśmy teraz na jakiś 360 m n.p.m. To najwyższy punkt całego Niżu Polskiego (poza sztuczną górą Kamieńsk koło Bełchatowa). Na szczycie wieje znacznie mocniej, cała konstrukcja w odczuwalny sposób kołysze się i pracuje. Widok jest imponujący - widać wszystko w promieniu 30 km. Na północ od nas charakterystyczną rynnę jeziora Ostrzyckiego otoczoną wzgórzami, na północnym wschodzie maszt radiowy w Chwaszczynie. Gdy przyglądam się przez teleobiektyw to widzę nawet szczyt wieżowca Olivia Star wystający znad odległych wzgórz. Skoro widać najwyższy budynek Gdańska, to może zobaczę też najwyższy budynek Gdyni, czyli Sea Towers? Niestety, w tym miejscu wzgórza są wyższe, a sam wieżowiec niższy i dalej położony, więc nie jest dane go zobaczyć. Szybko marzniemy, więc po krótkiej chwili ruszamy w dół.


Ze szczytu Wieżycy wracamy jak najkrótszą drogą do leśniczówki, omijając jednak leśne parowy. Mijamy teren kopalni i dworzec kolejowy. Okolica jest naprawdę bardzo malownicza. W dodatku wszędzie te dziwne, kaszubskie nazwy i słowa. 


Pakujemy się i ruszamy w dalszą drogę. Mamy kilka celów, ale wszystkie w dość bliskiej okolicy. Jedziemy nieco na czuja, jakimiś szutrowymi drogami. Cała okolica to tzw. Szwajcaria Kaszubska - teren niezwykle malowniczy, silnie pofalowany i ze znacznymi różnicami wysokości. Doliny między wzgórzami są wypełnione przez wąskie jeziora rynnowe. Tworzą tu one coś w rodzaju pętli. W pewnym momencie docieramy do drogi Bytów - Kartuzy, gdzie jest pomnik partyzantów z czasów II wojny światowej, punkt widokowy Złota Góra, a także kamień, na którym jest namalowana mapa okolicy.




Nasza dalsza trasa wiedzie znów lokalnymi drogami wciśniętymi pomiędzy wzgórza i brzegi jezior. Mijane miejscowości są zadbane i nastawione na turystykę. Docieramy po krótkim czasie do Łapalic i skręcamy w lokalną drogę, doprowadzającą do parkingu i małej stadniny koni. Zostawiamy tu samochód i ruszamy w górę ulicą Zamkową. Skąd taka dziwna nazwa? W Łapalicach powstał pod koniec lat 90-tych niesamowity obiekt, który dziś jest turystyczną atrakcją miejscowości. Ktoś bogaty postanowił zbudować hotel w formie zamku z basztami. Całość była może kiczowata, ale z pewnością budowana z rozmachem. Coś jednak uniemożliwiło ukończenie budowy, nieistotne czy bankructwo właściciela czy jakieś zawiłości z pozwoleniami. Zamek stoi do dziś. I choć formalnie jest to teren budowy, na który wstęp jest wzbroniony, to oczywiście wszyscy tam wchodzą by podziwiać tą niezwykłą budowlę.

Po przekroczeniu bramy oczom naszym ukazują się liczne baśniowe wieże i kolejne zabudowania zamku. Wchodzimy do środka i zwiedzamy całość piętro po piętrze i korytarz po korytarzu. Wchodzimy też na co wyższe baszty, bo z nich fajnie widać wszystko z góry. Choć zamek jest wymalowany sprejami i zdewastowany, to jednak jakość cegieł jest bardzo dobra i jego stan pozwala na wykończenie tej budowli. Gdyby tylko zjawił się ktoś z naprawdę dużymi pieniędzmi :)









Po dobrych 30 minutach opuszczamy wreszcie zamek i wracamy na parking. Jest tu w okolicy mini-zoo dla dzieci, ale i Flo podobają się kozy i owce, które jedzą z ręki. Pora jednak jechać dalej, bo w planach mamy jeszcze dwie inne atrakcje.

Ruszamy na wschód, przejeżdżając przez Kartuzy. Niewielkie miasteczko, ale leżące na skrzyżowaniu kilku ruchliwych dróg. W dodatku są tu tory kolejowe i ronda, co skutecznie paraliżuje całe centrum. Tworzy się tu spory korek. W końcu jednak udaje się ruszyć w dalszą drogę. Kilka kilometrów za Kartuzami skręcamy w las, kierując się na południe, w stronę rzeki Raduni. Płynie ona przełomem przez okoliczne wzgórza, tworząc głęboki wąwóz. To właśnie nasza kolejna atrakcja - rezerwat Jar Rzeki Raduni. Najpierw pora coś zjeść, a całkiem przyzwoita restauracja znajduje się dosłownie kilometr dalej.

Po obiedzie wracamy na leśny parking, skąd ruszamy w stronę wąwozu. Rzeczywiście jest on bardzo malowniczy, ma wysokie ściany, a co ciekawe - rosną tu górskie rośliny, takie jak dzwonki alpejskie. Robimy nieco zdjęć. Dalej marsz staje się coraz bardziej uciążliwy - pełno jest tu zwalonych drzew, które trzeba pokonywać w iście ekwilibrystyczny sposób. W końcu staje się to na tyle męczące, że już odechciewa się nam dalszego marszu. I tak pokonaliśmy niemal 3 km trudnego terenu. Wspinamy się na wysoką i stromą ścianę wąwozu. Gorą biegnie normalna droga szutrowa wzdłuż torów kolejowych. Teraz już spokojnie wracamy do samochodu. 





Ostatnia atrakcja wymaga powrotu przez Kartuzy i pojechania dobrych 30 km na zachód. Znów przecinamy wzgórza Szwajcarii Kaszubskiej, znów mijamy punkt widokowy w którym byliśmy rano. Dojeżdżamy w końcu do miejscowości Węsiory, gdzie skręcamy w leśną drogę. Jest tu spory parking, o tej porze jednak jest tu kilka samochodów. Obsługuje to pan w kaszubskim stroju, mówiący lokalnym, trudnym do zrozumienia językiem. Płacimy i ruszamy na turystyczną trasę. To kolejne miejsce kultu Gotów, czyli kolejne kamienne kręgi. W przeciwieństwie do tych wczorajszych jest ich znacznie mniej, ale są znacznie ładniej położone, bo na wzgórzu nad jeziorem. Ludzi jest niewielu, co pozwala na spokojne fotografowanie tych niezwykłych reliktów dawnych czasów. Tu również jest miejsce obdarzone szczególnie silną energią, choć podobnie jak wczoraj - ja niczego specjalnego nie odczuwam. Ot kupa kamieni i tyle. Są tu również liczne kurhany. Na koniec schodzimy nad samo jezioro, Madzia postanawia chwilę popływać.




Wracamy do samochodu, znajdujemy nocleg w niezbyt odległych Lemanach. Docieramy tam dosłownie w 30 minut, okazuje się, że właściciele nie zdążyli jeszcze przygotować pokoju dla nas. Idziemy na mały spacer nad jezioro Gowidlińskie. Wieczór jest klimatyczny, ale wieje zimny wiatr, co dość skutecznie zniechęca by długo tam siedzieć. Wracamy, nasz pokój jest już gotowy. Po kolacji szybko morzy nas sen, dzień okazał się dość wyczerpujący.


Rano zbieramy się dość wcześnie. Naszym celem jest Słowiński Park Narodowy, a to wymaga dojechania niemal 80 km do morza. Bierzemy pod uwagę, że w późniejszych godzinach może być kłopot z parkowaniem i tłumy ludzi, wiec ruszamy około godziny 8. Nawiguję jakoś najkrótszą drogą, która jednak nie okazuje się drogą najlepszą ani najszybszą. Pokonujemy okoliczne wzgórza lokalnymi szutrówkami, co nie pozwala na osiągnięcie więcej niż 50 km/h. W końcu jednak wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Lęborka, gdzie już można ruszyć szybciej.


Za Lęborkiem ruch się zwiększa. To droga prowadząca do Łeby, znanego kurortu nad Bałtykiem, więc w sumie nic dziwnego. Na szczęście dziś jest chłodno i wietrznie, więc raczej nie będzie specjalnych tłumów. Gdy dojeżdżamy na parking to jest on jeszcze niemal pusty. Zostawiamy samochód i idziemy do kasy, gdzie sprzedają bilety wstępu do Parku Narodowego. Ogonek jest spory, ale wszystko idzie bardzo sprawnie i po chwili możemy iść dalej. Tuż za kasami jest zamknięta wieża widokowa i pomost nad jeziorem Łebsko. To ogromny zbiornik wodny, ponad 71 kilometrów kwadratowych, trzecie co do wielkości jezioro w Polsce. Jednak jeśli by być uczciwym, jest to drugie co do wielkości jezioro, bo tzw. Wielkie Mamry to tak naprawdę kompleks kilku mniejszych jezior, często dość wyraźnie oddzielonych od siebie. Łebsko zaś to ogromna i jednolita przestrzeń wodna. A gdy się patrzy z tego pomostu w jego dłuższej osi, to na horyzoncie nie widać drugiego brzegu, a jedynie korony drzew wystające znad widnokręgu. To ponad 15 km.




Nasza dalsza trasa prowadzi Mierzeją Łebską, czyli wąskim pasem lądu oddzielającym jezioro Łebsko od Bałtyku. Warto dodać, że jezioro nie jest byłą zatoką, jak mi się dotąd wydawało, a powstało przez przedarcie się wód morza przez mierzeję i zalanie łąk. Mamy do przejścia ponad 5 km, ale odcinek ten można pokonać elektrycznymi busikami. 

Docieramy wreszcie na pierwszy punkt widokowy. To drewniana platforma, skąd można podziwiać ogromne piaszczyste wydmy. Jednak to dopiero przedsmak tego co będzie dalej. Mijamy dawną eksperymentalną wyrzutnię rakiet V1, tu kończy się też trasa dla busików. Ilość ludzi wyraźnie się zwiększa. Jeszcze kilkaset metrów, strome podejście po piachu i otwiera się nieziemski i wręcz egzotyczny widok. To największa z wydm mierzei, czyli Wydma Łącka. Gigantyczna piaszczysta przestrzeń wznosząca się na ponad 30 m nad poziom morza. Wygląda jak typowa pustynia. Można wejść tylko kawałek, do punktu widokowego. Dalsza część jest chroniona i co za tym idzie - zagrodzona. Widok jest wspaniały, bo po jednej stronie widać morze, po drugiej wielkie jezioro, a sam piasek jest drobny i pięknie poukładany przez wiatr. Robimy masę zdjęć.








Kierujemy się szerokim przejściem nad morze. Tu również jest wiele miejsc, skąd fotografujemy wydmę. W końcu jednak docieramy na plażę. Wieje całkiem mocno, połowa fal ma grzywy. Jednak ludzie rozpraszają się na sporej przestrzeni i nie ma poczucia, że są tu jakieś tłumy. Spacerujemy niespiesznie brzegiem morza z powrotem w kierunku Łeby. Madzia i Flo zbierają jakieś kamyki, mogły by tu spędzić i cały dzień. Ja morza ogólnie nie lubię, Bałtyku w szczególności, no ale muszę się poświęcić. Wreszcie docieramy do przejścia w wydmach, którym wracamy w okolice wyrzutni V1. Mamy już za sobą niemal 12 km marszu, z czego połowa po piasku, więc decydujemy się na powrót elektrycznym busikiem. Chwilę trzeba odczekać w kolejce, ale powrót na parking zajmuje kilka minut. Jak się okazuje teraz wszystkie miejsca są szczelnie zajęte, a wjeżdżający stoją w sporej kolejce, czekając, aż stopniowo będzie się przerzedzać. W zasadzie gdy jeden samochód wyjeżdża to i jeden wjeżdża. Parking jednak jest doskonale zorganizowany i idzie to sprawnie.  




Wracamy do Łeby, skręcamy na Lębork, ale wkrótce odbijamy w prawo, na Wicko. Musimy objechać całe jezioro Łebsko, by dotrzeć na jego zachodni kraniec, do wsi Kluki. Jest tam skansen, który Madzia koniecznie chce zwiedzić. Podróż trwa dłuższą chwilę, a dodatkowo w Smołdzinie zatrzymujemy się na jakiś obiad. W końcu jesteśmy w Klukach, gdzie droga w ogóle się kończy. Skansen jest bardzo ciekawy, zabytkowe domy z ekspozycjami są położone po obu stronach drogi i ma się wrażenie spacerowania po zupełnie normalnej wsi, choć w tych akurat domach nikt nie mieszka. Można za to sporo dowiedzieć się o dawnych mieszkańcach, którzy byli Kaszubami i mimo niemieckich nazwisk mieli polskie korzenie. Po wojnie jednak zostali objęci akcjami wysiedleńczymi, niektórzy nawet w latach 60-tych XX wieku. Ich gospodarka opierała się na rybołówstwie i wydobyciu torfu. Zresztą do teraz w skansenie są wykopane doły, a torf się suszy, aby uświadomić jak to dawniej wyglądało.  



Namawiam jeszcze na ostatnią zaplanowaną atrakcję, czyli kolejne wielkie wydmy na zachodnim krańcu Mierzei Łebskiej - Wydmę Czołpińską. Byłem tu już, ale zapadał zmrok i nie udało mi się zrobić dobrych zdjęć. Teraz światło jest idealne. Jednak gdy docieramy i ruszamy z parkingu, okazuje się że Madzia i Flo mają dość na dziś i wyrażają sprzeciw. Ulegam, bo kłótnia jest nam niepotrzebna, a i sam jestem solidnie zmęczony. Wynajdujemy przez internet nocleg w okolicy Słupska, co oznacza przejechanie dobrych 30 km słabymi i dziurawymi drogami. W końcu, niemal już po ciemku docieramy na miejsce. To stary, poniemiecki dom, wyremontowany i przystosowany pod turystów. Bardzo nam się podoba, jako takie siedlisko w maleńkiej wiosce otoczonej zewsząd lasami. Nie ma tu niemal zasięgu sieci telefonii komórkowej. Jesteśmy padnięci - dystans, słońce i wiatr zrobiły swoje. 

 

Środa jest kluczowym dniem w całym naszym planowaniu. W Podborsku pod Białogardem znajduje się obiekt, do którego już raz dotarliśmy, ale nie było możliwości jego zwiedzenia. To poradziecki skład głowic jądrowych. Jedyny w Europie zachowany w idealnym stanie. Na terenie Polski były 3 podziemne magazyny głowic jądrowych dla sił Układu Warszawskiego, w tym Ludowego Wojska Polskiego. W wyżej wspomnianym Podborsku, w Brzeźnicy-Koloni niedaleko Bornego Sulinowa i w Templewie niedaleko Wędrzyna. Ponadto podobne obiekty powstały na terenie Czechosłowacji, NRD i bodajże Węgier. Po rozpadzie Układu Warszawskiego i ZSRR i wycofaniu wojsk radzieckich obiekty zostały opuszczone i na ogół totalnie rozszabrowane. Obiekt 3001 w Podborsku miał to szczęście, że przejęło go Wojsko Polskie, a potem Zakład Karny z Koszalina. Bunkry służyły za magazyny i zachowały się w idealnym stanie.

Jako, że byłem w Brzeźnicy-Kolonii i w Schönewalde w Niemczech i bunkry wyglądały żałośnie (choć te niemieckie i tak o wiele lepiej) to od dawna próbowałem jakoś podejść do Podborska. Obiekt był na terenie Zakładu Karnego i niby się dało, ale wymagało to zgody komendanta i kłopotliwego załatwiania, a potem długiej jazdy. Wszystko to wiązało się z na tyle upierdliwą procedurą, że pozostało niezrealizowane. Ale od kilku lat obiekt w Podborsku działa jako Muzeum Zimnej Wojny i po prostu - można tam podjechać, kupić bilet i zwiedzić jeden z bunkrów wraz z przewodnikiem. Tyle że muzeum działa w weekendy i właśnie w środy. Dlatego dziś chcemy o 11 być na miejscu, co jednak wymaga przejechania niemal 100 km.
 
Ruszamy dość wcześnie. Nie ma za specjalnej pogody, jest pochmurnie i chłodno. Nie pada jednak. Musimy przejechać dodatkowo przez Koszalin, ciężko rozwinąć jakąś większą prędkość. Orientuję się, że nie ma szans by zdążyć kilka minut przed 11, więc postanawiam nieco zmienić kolejność. Najpierw pojedziemy do pobliskiego Tychowa, gdzie też już zresztą byliśmy. W miejscowości jest największy głaz narzutowy w Polsce, który przybył tu ze Skandynawii wraz z zlodowaceniami bałtyckimi. Głaz jest zlokalizowany na lokalnym cmentarzu.

Choć widzimy go już po raz drugi, to i tak robi on wielkie wrażenie. Ogromny kawał skały, w dodatku to co widać to zaledwie 1/3 całości, po pozostałe 2/3 są pod ziemią. Nic dziwnego, że Prasłowianie modlili się na nim do Trygława. Potem na ziemie te przybyło chrześcijaństwo i na głazie pojawił się krzyż, ale dziś głaz nazywa się właśnie Trygławem. 
 


Po małej sesji z głazem ruszamy na zachód. Kilka kilometrów dalej pojawia się droga z betonowych płyt prowadząca w las. Jeszcze kilka kilometrów jazdy i jesteśmy przy budynkach Zakładu Karnego. Jednak teraz można już przejechać w lewo, zniknęła ta część ogrodzenia. Docieramy na teren samego serca dawnej bazy, gdzie czeka już spora grupka ludzi. Jest tu udostępniony do zwiedzania bunkier typu T-7 (Monolit), gdzie znajduje się kasa. Obecnie grupa jest w środku, więc wielkie stalowe wrota są zamknięte. Kupuję bilety na godzinę 12, ale że pozostało jeszcze sporo czasu postanawiam w miarę możliwości obejrzeć cały teren. Madzia i Flo zostają w samochodzie, ucinając sobie drzemkę.

Idę na północny wschód. Jest tu rurowy schronohangar typu Granit, taki sam jak w Brzeźnicy-Kolonii. Ten jednak jest w pełni sprawny, ma z obu stron wrota, które obecnie są zamknięte. Nieco na zachód jest drugi bunkier typu T-7, zamknięty z obu stron wrotami. Co ciekawe - oś bunkra jest prostopadła do osi drugiego, co miało dodatkowo utrudnić zniszczenie obu bunkrów jedną głowicą jądrową. Wokoło są posterunki i strzelnice, a także cały system ziemnych okopów i umocnień. Baza była bardzo dobrze chroniona. Szkoda że nie można zwiedzić części koszarowej, ale tam właśnie mieści się Zakład Karny. Nieudostępniony do zwiedzania bunkier typu Granit i T-7 służą zapewne jako magazyny.
 







Jako że dochodzi 12 wracam do samochodu. Nasza grupa gromadzi się. Z bunkra wychodzi grupa poprzednia. Jeszcze chwila i schodzimy po schodkach do rzeczywiście doskonale zachowanego dawnego magazynu głowic jądrowych. Na dole jest chłodno, więc dobrze że wzięliśmy bluzy. Sam bunkier mieścił 80 głowic, rozmieszczonych w 4 salach. W drugim było kolejne 80 głowic. Nie był to schron dla ludzi, brak jest np. filtrów do długiego przebywania pod ziemią. To schron dla głowic jądrowych, razem z nimi mogło być pod ziemią tylko góra kilkanaście osób. Całość była klimatyzowana, miała też własny generator prądu. W bazie stacjonowały ponadto ciężarówki, które mogły szybko wywieźć głowice z bunkrów, gdyby groziło im zniszczenie. W pobliskim lesie jest masa umocnionych stanowisk, otoczonych ziemnymi wałami, gdzie ciężarówka mogła przetrwać atak. Każdy kierowca miał stanowisko główne i zapasowe, a każdą ciężarówkę ochraniała drużyna złożona z żołnierzy Specnazu. Sama baza nie posiadała niemal zupełnie broni ofensywnej, poza możliwością stacjonowania w schronohangarze typu Granit pojedynczej mobilnej wyrzutni rakietowej, zapewne typu SCUD, lub jakiegoś mobilnego zestawu przeciwlotniczego. Celem istnienia takich składów w Polsce było to, że przewiezienie głowic jądrowych z terenów ZSRR i uzbrojenie w nie nosicieli w czasie narastania konfliktu zbrojnego było bardzo ryzykowne i prawdopodobnie by się nie udało. A tak - głowice były na miejscu, należało je tylko dostarczyć na bliską odległość do jednostek rakietowych, portów czy na lotniska.
 
O historii i przeznaczeniu bazy opowiada sympatyczny przewodnik. Opowiada ciekawie i z pasją, choć odrobinę koloryzuje, pewnie by nadać nieco dramatyzmu. Jako że mam sporo wiedzy na te tematy wychwytuję nieco nieścisłości, ale nie zmienia to ogólnego obrazu ciekawego wykładu. Sam bunkier jest zachowany idealnie, wszystko w nim działa, łącznie z dieslowskim generatorem prądu. W dodatku w pustych już salach są ciekawe ekspozycje i mapy. W końcu wychodzimy na powierzchnię. Godzina minęła bardzo szybko.
 














(na koniec dorzucam dla porównania zdjęcia z podobnych bunkrów z Polski i Niemiec, które zostały mniej lub bardziej rozszabrowane)





Pora ruszać w dalszą drogę. W planach był jeszcze kajak na jeziorze Drawsko, ale odpuszczamy ten pomysł. Jest już dość późno, ponadto jest zimno i nieprzyjemnie. Jedziemy na południe, kierując się na Szczecinek. W miejscowości Wierzchowo na moment mnie wręcz zatyka. Na ścianie jednego z domów przy drodze jest stary, ale dobrze jeszcze widoczny mural z czasów PRL, z jakąś twarzą robotnika i hasłem "Przewodzi Partia". Aż dziwię się, że do dziś tego nie zamalowano. Kawałek dalej zaczyna się obwodnica Szczecinka. Szybko mijamy miasto, kierując się na Jastrowie. Tam odbijamy w lewo, na Złotów. Jest tu ciekawa rzecz, którą chcemy zobaczyć. To wysadzony w 1945 roku most kolejowy nad Gwdą. Nie zawalił się jednak do końca i jest tak do dziś, będąc wdzięcznym obiektem do fotografii. Zatrzymujemy się kawałek przed nim i ruszamy na mały spacer.

Most okazuje się rzeczywiście bardzo ciekawy, wchodzimy i na górę i fotografujemy go z dołu i z boku. Jest niezwykły i dziwimy się, że przez tyle lat nic z nim nie zrobiono. 
 





Po dłuższej sesji ruszamy dalej w stronę Piły, zatrzymując się jeszcze na obiad. Myślimy gdzie by tu znaleźć nocleg, by rano mieć blisko do Biskupina. Celujemy w miejscowość Budzyń, gdzie jak się okazuje jest pokój. Mijamy Piłę, Chodzież i docieramy na miejsce. Zaplanowane miejsce noclegowe okazuje się jednak być dość obskurnym motelem przy stacji benzynowej i ruchliwej trasie. Bez żalu anulujemy rezerwację (co na szczęście jest darmowe). Okolica świeci pustkami, więc postanawiamy znaleźć nocleg jeszcze bliżej Biskupina. Jak się okazuje, jest wolny pokój w hotelu w miejscowości Rogowo koło Żnina. Miejsce idealne. To bezpośrednio przy parku dinozaurów gdzie już kiedyś byliśmy z małą Flo, a teraz chcemy odświeżyć wizytę. Już bliżej się nie da. Co prawda musimy pokonać dodatkowe 60 km, ale rano nie trzeba będzie nigdzie jechać. Do hotelu docieramy już o zmroku. Dzień był nieco inny niż wczoraj, choć też męczący. Mniej chodziliśmy, ale znacznie więcej jeździliśmy. Aby się rozruszać robię niemal trzykilometrowy spacer na pobliską stację benzynową, by kupić sobie nieco "złotego nektaru" na wieczór. Wkrótce zasypiamy. 


Rano okazuje się, że w nocy nieco padało, a pogoda raczej nie zapowiada się na piękną. Najpierw jednak idziemy na śniadanie. To w ogóle pierwszy nocleg na całym wyjeździe, gdzie mamy inne śniadanie niż z naszych zapasów :). Po spakowaniu się i zdaniu pokoju pora ruszyć na podbój Zaurolandii. Jesteśmy pierwszymi klientami, pojawiamy się przy kasie dokładnie w momencie jej otwarcia. To powoduje, że chodzimy po parku zupełnie sami. A park jest bardzo ciekawy, dinozaury są wiernie odwzorowane i cały teren jest naprawdę bardzo duży. W dodatku park intensywnie się rozbudowuje o kolejne atrakcje. Od naszej poprzedniej bytności przybyło tu kilka budynków, m.in. muzeum geologiczne i nieco gastronomii. Cała wizyta zajmuje nam niemal dwie godziny.
 





Pora w końcu jechać do odległego o kilka kilometrów Biskupina. Przejeżdżamy prze Gąsawę, gdzie dokonano zamachu i zabito Leszka Białego w czasach rozbicia dzielnicowego. Jest tu jego pomnik i oznaczone miejsce śmierci. Po chwili jesteśmy w Biskupinie. Też już tu byliśmy, ale muzeum jest niezwykle ciekawe i z pewnością warto tu wrócić, szczególnie że Flo prawie nic nie pamięta z poprzedniej wizyty.

Kupujemy bilety i ruszamy wyznaczoną trasą. Pojawiły się nowe lokalizacje. Są tu dawne domy i ludzie ubrani jak przed tysiącami lat. Są ekspozycje muzealne pokazujące jak żyli dawni rybacy. Zwiedzanie dwóch domów i dawnej wioski zajmuje sporo czasu. W dodatku zaczyna padać deszcz, po chwili wychodzi słońce i znów pada. Pogoda jest bardzo zmienna. 
 



 
Idziemy teraz do głównej atrakcji, czyli grodziska położonego na półwyspie. Jest odrestaurowana brama i część palisady. Są dwa dawne podłużne domy. Tu są również ludzie udający dawnych rzemieślników. Całość jest bardzo pouczająca i ciekawa. Klimat dawnych wieków daje się odczuć z każdej strony.
 





 
Kolejnym punktem jest słowiańska wioska. To już nieco późniejsze czasy, mniej więcej pierwszych Piastów. Tu można też zobaczyć jak pracowali ludzie wyrabiające ozdoby z kości, metalu, jak bito królewskie monety itp. To ostatnie najbardziej mi się podoba, pani która to robi dokładnie opisuje kto miał prawo to robić, na jakich zasadach, po czym sama wybija przy nas taką monetę.
 

 
Ostatnim punktem jest duży budynek muzealny. Są tu pomieszane zarówno rzeczy dotyczące samego Biskupina jak i innych archeologicznych odkryć na Kujawach, a nawet historii higieny w Polsce średniowiecznej i późniejszej. W końcu mamy dość. Jemy jeszcze jakieś gofry i wracamy do samochodu.

Naszym przedostatnim celem jest dość nietypowe miejsce. To tzw. Jezioro Turkusowe koło Konina - dawne wyrobisko kopalni węgla brunatnego, zalane wodą. Woda ma tam silnie zasadowy odczyn, całkowicie nie nadając się do kąpieli ani tym bardziej do picia. Jednak ma niesamowity turkusowy kolor, co sprawia że przyciąga fotografów jako tzw. polskie Malediwy. Jestem ciekaw jak to wygląda i postanawiam zobaczyć to na własne oczy.

Trasa do Konina to niemal 70 km. Jedzie się tak sobie, drogi są zniszczone i dziurawe, a wybieram takie by ruch był niewielki. W dodatku co i rusz przechodzą deszczowe fronty, wszystkich nas coraz bardziej męczy senność. W końcu pojawia się wyrobisko kopalni, stojące chyba już muzealne koparki, taśmociągi do transportu węgla, a także i sama elektrownia "Pątnów" waląca w niebo gęstym dymem z czterech kominów. Dalej jest wyłączona już elektrownia "Adamów" i nadal działająca elektrownia "Konin". My skręcamy gdzieś w prawo i parkujemy w błotnistej zatoczce. Jest mokro, tuż po deszczu i ani Madzia ani Flo nie zamierzają iść. Trudno, pójdę sam. Po dosłownie 300 metrach docieram na skarpę nad jeziorem. Rzeczywiście, woda ma mlecznozielony kolor i jest niesamowita. Szkoda że światło jest nijakie, a na niebie są chmury. Robię kilka zdjęć i wracam do samochodu.





Ostatnim, niezbyt odległym celem jest bazylika w Licheniu. Nigdy tam nie byłem i być nie zamierzałem, ale... ale jestem w pobliżu, więc czemu by tego nie zobaczyć na własne oczy? Po kilkunastu minutach docieramy na miejsce. Madzia postanawia się zdrzemnąć, ale ja i Flo idziemy zobaczyć tą monstrualną budowlę z bliska. Mam mieszane odczucia. Z jednej strony podziwiam kunszt architektów i budowniczych, oraz sam rozmach całego kompleksu. Z drugiej strony - koszt tego musiał być astronomiczny, te pieniądze mogły być przeznaczone na znacznie ważniejsze cele niż taki w sumie Disneyland. Nie chcę oceniać, wiem że masa wiernych tu pielgrzymuje i jest to dla nich coś ważnego. Dla mnie niestety za dużo w tym pychy i kiczu. Jakby jednak nie patrzeć - robi to wrażenie! Wieża obok Bazyliki ma niemal 150 m wysokości! Wręcz ciężko to objąć na fotografii. Obchodzimy cały kompleks, dyskutujemy z Flo nieco o historii poszczególnych religii i wracamy do samochodu.






Ruszamy do Konina, na stacji benzynowej kupujemy sobie jeszcze jakąś kawę. Od razu lepiej. Pogoda też się poprawia. Dalsza trasa to już tylko autostrada A2 do Warszawy. Jazda zajmuje niecałe dwie godziny i jesteśmy w domu. Dzień okazał się uciążliwy podobnie jak poprzednie. Cały wyjazd mimo że kilkudniowy i mocno skondensowany był bardzo ciekawy. Dłuższy wypad przy takiej intensywności stałby się już męczący, a tak był złotym środkiem. Niewielki fragment Polski okazał się bardzo bogaty w różne ciekawostki i nie zawiedliśmy się. A co najważniejsze - odpoczęliśmy psychicznie od codziennych obowiązków. Dla mnie był to pierwszy urlop od... zeszłych wakacji. Naprawdę już tego potrzebowałem.


Na koniec mapka naszej trasy z zaznaczonymi miejscami noclegów. Trudno by było na niej zaznaczyć wszystkie atrakcje, bo było ich naprawdę dużo.