piątek, 31 grudnia 2021

Podróżnicze i rowerowe podsumowanie roku 2021

Rok 2021 to już drugi rok pandemii koronawirusa. Dla mnie również - rok wytężonej pracy i częstego odmawiania sobie wolnego czasu. Te czynniki spowodowały pewne ograniczenie aktywności podróżniczej, choć starałem się mimo wszystko by jednak coś z niego wynieść. Udało się odwiedzić tylko jeden kraj poza Polską - we wrześniu pojechałem na kilka dni do Norwegii, bo akurat wtedy były tam dość luźne przepisy sanitarne. Pozostałe wycieczki i wyprawy to tereny Polski, w tym ciekawa, wakacyjna objazdówka po terenach Kaszub i Pomorza.



Sporo jeździłem na rowerze, choć mniej niż w latach poprzednich. Rok zamykam dystansem 3600 km, co jest wynikiem niemal dwukrotnie gorszym niż w 2020. Pokonałem zaledwie 6 tras powyżej 100 km, które pokazuję na załączonej mapce. Było też sporo wycieczek 70-90 km, w tym kilka ciekawych tras na Mazurach. 


Najdłuższy jednorazowo pokonany dystans to 309 km z Krakowa do Warszawy. Zdecydowanie muszę w przyszłym roku zwiększyć zarówno ilość tego typu tras, jak i ogólnie ilość jazdy na rowerze. Zauważyłem, że nieco już nudzą mnie okolice Warszawy, które znam na wylot. Pora na dłuższe trasy po całej Polsce.

Ciężko określić podróżnicze plany na 2022 rok. Z pewnością wrócę do Skandynawii, zapewne też nieco więcej czasu poświęcę spływom kajakowym. Niepewna sytuacja spowodowana pandemią utrudnia jednak dalekosiężne planowanie.

Rowerowe podsumowanie listopada i grudnia

Końcówka jesieni okazała się dość kapryśna pogodowo. Już pod koniec listopada spadł śnieg, a początek grudnia przyniósł jeszcze większe jego opady. Mimo, że niemal cały listopad poświęciłem bieganiu i aktywności rowerowe na większą skalę podjąłem w zasadzie w grudniu, to udało mi się zrobić kilka ciekawych tras.


Niewątpliwie najciekawsze były trasy na Mazurach, gdzie dwukrotnie podchodziłem do wycieczki wokoło jeziora Mamry. Za pierwszym razem objechałem je w wyniku pechowego zdarzenia tylko częściowo (czytaj tu), ale za drugim razem można mówić o pełnym sukcesie (czytaj tu). 



Nieco też pokręciłem po samej Warszawie, zdobywając m.in. Koronę Warszawy (czytaj tu). 


Pod sam koniec roku udało mi się pokonać ciekawą i wartą powtórzenia w letnich warunkach trasę na zachodnich krańcach Mazowsza (czytaj tu


Wszystkie mapki pokazują wycieczki dłuższe niż 30 km. Najdłuższa miała 100 km, a łącznie pokonałem w ciągu tych 2 miesięcy niemal 400 km.

Zimowa rowerowa wycieczka przez zachodnie Mazowsze

Po kilku dniach silnych mrozów, które w okresie świąt uniemożliwiały dłuższe wycieczki rowerowe, ma nadejść wyraźne ocieplenie. Jako że wybieram się na dwa dni do "siedliska" moich Rodziców, które jest położone kilkanaście kilometrów za Płockiem, to postanawiam zabrać ze sobą rower. Liczę, że pogoda będzie na tyle znośna, że uda się przed samym końcem roku coś jeszcze ciekawego przejechać. Układam sobie w głowie nawet trasę, która ma prowadzić na północ, wzdłuż doliny Skrwy Prawobrzeżnej, aż do jeziora Urszulewskiego. To drugie pod względem powierzchni naturalne jezioro województwa mazowieckiego po jeziorze Zdworskim. Przyznać jednak trzeba, że leży ono już na pograniczu województwa Kujawsko-Pomorskiego i nie znajduje się w całości na Mazowszu.

We wtorek pracę kończę kilkanaście minut po 23. Od razu ruszam w trasę. To niby około 150 km, ale jestem zmęczony i nie jadę jakoś szybko. W wielu miejscach drogi są pokryte śniegiem i trzeba uważać. Na miejscu jestem dopiero przed 2 w nocy. Szybko kładę się spać i momentalnie zasypiam. 

Rano nie mogę się podnieść. Choć zegarek był nastawiony na 8:30 to wstaję godzinę później. Jem śniadanie, ubieram się i pakuję na wycieczkę. Dość mocno wieje, temperatura wynosi około zera stopni, ale na wietrze będzie znacznie silniej odczuwalna. Sama "procedura" ubrania się na dłuższą rowerową wycieczkę w takich warunkach zajmuje nieco czasu. A tu jeszcze muszę wyciągnąć rower z bagażnika, złożyć go do kupy, zagotować wodę do termosu, wziąć jakieś awaryjne ciuchy do plecaka. Wyjeżdżam w końcu o godzinie 10:30. Strasznie późno, straciłem dobre 2 godziny światła, ale liczę, że wrócę tu o zmroku. Planowana trasa to około 42 km w jedną stronę, więc całość wyniesie około 85 km, chyba że jakoś zmodyfikuję powrót, wtedy może być nieco więcej. 


Początkowo poruszam się zamarzniętymi polnymi drogami w stronę Bożewa. Wiatr wieje jakoś z boku, na szczęście nie jest zbyt dokuczliwy. Wystarczają zwykłe, cieńsze rękawiczki. Druga, znacznie grubsza para spoczywa na razie w plecaku. W Bożewie docieram do asfaltowej drogi i kieruję się dokładnie na północ, w stronę Mochowa.


Po kilku kilometrach docieram do tej miejscowości i tu już muszę wyjąć telefon z mapą, by zorientować się w sytuacji. Wolę unikać większych dróg, a najlepiej jechać takimi zupełnie pustymi. Skręcam w kierunku Żurawina. Tu już kończy się asfalt, jest tylko pokryty śniegiem i lodem szuter. Docieram w końcu do małej wioski, gdzie muszę zjechać w dół, ze stromej skarpy, jaką tworzy w całej Wysoczyźnie Płockiej dolina Skrwy Prawobrzeżnej. To dość wyjątkowa formacja jak na ogólnie płaskie Mazowsze, cały przebieg tej rzeki jest niezwykle malowniczy. Niestety z początku mylę właściwą drogę i docieram tylko do czyjegoś domu, ale po powrocie jadę już tak jak trzeba. Wkrótce młyn, tama na rzece i jestem po drugiej jej stronie. Co ciekawe, tu nie ma tak wysokiej skarpy. 





Moja dalsza trasa to lokalne drogi, którymi mam zamiar dotrzeć do miejscowości Gójsk, gdzie przetnę ruchliwą drogę krajową nr 10. Jazdy nią chcę uniknąć za wszelką cenę, zimą jest to bardzo niebezpieczne. Pozostało mi do niej około 10 km, ale muszę nieco pokombinować. Co i rusz wyciągam telefon i sprawdzam jak mam dalej się kierować. Momentami są to niemal całkiem zasypane śniegiem leśne szutrówki i jazda nimi nie jest zbyt szybka, a za to wysysa sporo sił. W końcu teren staje się nieco bardziej falisty, wspinam się na sporą górkę, zjeżdżam w dół i docieram do Gójska. Tu muszę pojechać jakieś 500 m wzdłuż ruchliwej "dziesiątki", ale tu na szczęście są chodniki oddzielone od jezdni barierkami. Fotografuję spory i ładny kościół i kieruję się dalej na północ.


Droga zagłębia się w ładne lasy, jedzie się teraz bardzo przyjemnie. Po kilku kilometrach przecinam linie kolejową, którą chwilę wcześniej przejechał pociąg. Widzę w oddali jeszcze jego tył. Chwilę później docieram do Szczutowa i jeziora Szczutowskiego. To też spory zbiornik wodny, ale mniejszy niemal dwukrotnie od bliskiego już jeziora Urszulewskiego. Teraz cała jego powierzchnia jest zamarznięta.



Kawałek za Szczutowem skręcam w lewo w ruchliwą drogę nr 550, łączącą Sierpc z Rypinem. Tu jeżdżą TIR-y i dużo samochodów osobowych. Nie jedzie się zbyt komfortowo. Docieram do tabliczki informującej o wjeździe do województwa Kujawsko-Pomorskiego. Tuż obok w lesie jest parking nad jeziorem Urszulewskim. Docieram tam po chwili, zostawiam rower i schodzę nad samo jezioro. Rzeczywiście duże! Robi wrażenie, bo ma rozmiar wielu jezior typowych dla Mazur czy Pomorza.


Wracam do ruchliwej drogi. Muszę przemęczyć się jeszcze około 4 km na północ, do Urszulewa. Mimo pięknych lasów skupiam się na drodze i lusterku, obserwując zbliżające się do mnie samochody. Widoczność jest taka sobie, więc mam włączone lampki, mimo jazdy w jaskrawej kamizelce odblaskowej i jakby nie patrzeć - pełni dnia. Tuż za wjazdem do Urszulewa kieruję się na plażę nad jeziorem. Tu również jest parking, ale tym razem rzeczywiście jest to plaża, a nie samo dojście do wody. Jest kilka pomostów, robię nieco zdjęć. Stąd chyba najlepiej widać jak duży jest ten zbiornik wodny.





Wracam wreszcie do drogi i na szczęście dosłownie 200 m dalej zjeżdżam już na uliczki Urszulewa. Teoretycznie osiągnąłem mój cel i mogę wracać, ale kusi mnie położona jeszcze kilka dalszych kilometrów na północ miejscowość o jakże uroczej nazwie Warszawka. Skoro tu już jestem to grzechem byłoby nie skorzystać z okazji i nie sfotografować się przy jej tabliczce :).

Kieruję się dalej na północ, już teraz lokalnymi i pokrytymi śniegiem i lodem drogami. Jednak jedzie się względnie szybko, wiatru jakoś nie odczuwam. Muszę odbić gdzieś w prawo, potem w lewo, w zupełnie zaśnieżoną szutrówkę. Wreszcie jestem. Kilkanaście budynków zbitych na małej przestrzeni. Niestety nie ma tabliczki, na budynkach też nic nie ma, są jedynie numery. Rozczarowanie jest spore. No ale zaraz, na mapie jest jeszcze Warszawka-Kolonia, zaraz obok. Może tam będzie tabliczka? Niestety, tam również tabliczki nie ma. Pozostaje mi tylko zrobić zdjęcie dokumentujące, że byłem w Warszawce ;)


Teraz lokalnymi drogami robię małą pętelkę i zawracam na południe. Czeka mnie już tylko powrót. I teraz okazuje się czemu tak lekko mi się jechało. Wiatr jest i to całkiem spory! Tyle że wiał mi w plecy, a teraz wieje w twarz. Gdy jestem już zmarznięty, głodny i zmęczony. A do domu niemal 50 km. Wyjmuję jeden z batoników, ale jest tak zamarznięty, że z trudem odgryzam kawałek. Nawet ten mały kęs czegoś słodkiego poprawia jednak humor i jakoś zapełnia żołądek. Postanawiam uniknąć powrotu tą samą trasą i objechać jezioro Urszulewskie od drugiej strony. Tam będą lokalne, leśne drogi i nie będzie ciężarówek, ani wiatr nie będzie tak przeszkadzał. Mijam północny koniec jeziora i przez letniskowe miejscowości kieruję się jego wschodnim brzegiem na południe.


Niestety w wielu miejscach są otwarte bramy i wyskakują za mną i gonią mnie wiejskie psy. Nie gryzą, ale jest to irytujące. Zastanawiam się czy na przyszłość nie wozić ze sobą jakiegoś solidniejszego "argumentu" na wypadek takich sytuacji. Moja irytacja wynika też pewnie z wiatru, który mimo lasu jakoś specjalnie nie ucichł. W końcu jednak mijam całe jezioro i wracam do drogi nr 550. Pojadę nią około 8 km w stronę Sierpca i potem znów odbiję gdzieś w bok. Po prostu asfaltem jest szybciej niż leśnymi drogami w śniegu, a zaczyna już się ściemniać. Chcę ujechać jak najwięcej, by do znanych już mi okolic dotrzeć jeszcze przed kompletnymi ciemnościami.


Jazda ruchliwą drogą jest mało przyjemna. Zimno, pod wiatr, średnia spada wyraźnie, co chwila mija mnie rozpędzony samochód. W dodatku zaczyna padać coś w rodzaju śniegu z deszczem. Warunki paskudne. Jednak w końcu docieram do drogi, która mam odbić w prawo, by ominąć przejazd przez sam Sierpc. Jak się okazuje, jest tu liczący 261 m maszt RTCN Płock / Rachocin. Teraz szczyt konstrukcji tonie w chmurach, ale miejsce gdzie się zatrzymałem jest przy kotwie ostatniej z lin odciągowych i z tej perspektywy maszt wygląda bardzo ciekawie. Tu też zjadam banana i wypijam kubek gorącej wody z termosu. Oj tak, było mi już potrzebne coś gorącego. Od razu lepiej!

 

Leśna droga prowadzi przez dość falisty teren. No tak, to znów dolina Skrwy, zjeżdżam w dół, ale zaraz potem wjeżdżam pod stromą skarpę po drugiej stronie. Tu dolina jest znacznie węższa i tworzy coś w rodzaju jaru. Dalsza droga w powoli zapadających ciemnościach nie pozwala na zbytnie rozpędzenie roweru - jest tu zbyt faliście i nierówno. W końcu docieram znów do drogi nr 10 i kawałek muszę nią pojechać na zachód. Na szczęście jest tu pobocze. Skręcam na południe w jakąś lokalną drogę, przejeżdżam pod linią kolejową i znów zjeżdżam w dolinę Skrwy. To już chyba ostatnie zdjęcia tego dnia, zaraz zrobi się zupełnie ciemno. Widać za gałęziami ciekawy most kolejowy, ale nie jestem pewien czy dobrze wyjdzie w tych warunkach oświetleniowych.



Jestem na przedmieściach Sierpca, ale samo miasto już minąłem. Kawałek jadę asfaltową drogą, ale logika nakazuje odbić na szutrówkę, by dotrzeć do drogi nr 541 Sierpc - Mochowo. Tam już nie będę musiał nawigować, bo trasę znam na pamięć. Kilka kilometrów na zmianę szutrem i asfaltem i docieram do Bledzewa. Jest już zupełnie ciemno. Wypijam jogurt i znów kilka łyków gorącej wody. Do Mochowa już asfalt z niezbyt wielkim ruchem, ale to 8 km. Niby blisko, ale jestem już zmęczony i droga strasznie mi się dłuży. Wieje teraz jakoś nieco z boku i tak mocno to nie przeszkadza, ale zaczyna znów padać śnieg z deszczem. Już mam powoli dość.

Wreszcie Mochowo. Tu kieruję się na Bożewo, do którego jest kolejne 5 km. Dłuży mi się jeszcze bardziej. W końcu jednak docieram. Do domu Rodziców jeszcze kilka kilometrów, ale teraz dla odmiany polnymi i leśnymi drogami z dala od zabudowań. Pada mi przednia lampka, więc muszę ją wymienić na zapasową. Jest na tyle ciemno, że jazda bez oświetlenia w tych warunkach jest niebezpieczna. Przecinam las, docieram wreszcie do domu. Uff... wyszło jak się okazuje równo 100 km, z czego druga połowa pod wiatr. Trasa dała mi w kość, bo nie była to lekka przejażdżka wyłącznie po gładkich asfaltach, a momentami solidna przeprawa w śniegu. Mam szczęście, bo docieram akurat na obiad :)

Trasa okazała się ciekawa, a samo jezioro zdecydowanie piękne i godne odwiedzenia go latem. Rozczarowała mnie Warszawka brakiem jakiejkolwiek tabliczki, no ale cóż... Ogólnie jestem zadowolony z wycieczki. Załączam jej mapkę. 


Grudzień to nie jest najlepszy miesiąc na takie trasy, choć ma pewien urok. Krótkość dnia sprawia jednak, że trzeba liczyć się już z jazdą po ciemku. To ostatnia wycieczka rowerowa w tym roku i ostatnia która sięgnęła 100 km.

Wieczorem jadę jeszcze pod płocką rafinerię, by sfotografować ją w nocy... niestety mgła jest tak gęsta, że nie daje mi żadnych szans. Nawet z parkingu pod samym zakładem nie widać kominów i pochodni! Co gorsza kolejnego dnia rano mgła zalega cały czas i przychodzi odwilż. Nie ma sensu nawet iść na spacer, w lesie jest jedno wielkie lodowisko. Dobrze, że nie zwlekałem z rowerową wycieczką, bo teraz byłaby już niewykonalna.

niedziela, 12 grudnia 2021

Rowerowa wycieczka po szczytach Korony Warszawy w zimowych warunkach

Niemal trzy lata temu zrobiłem rowerową wycieczkę, której celem było zdobycie szczytów tzw. Korony Warszawy w zimowych warunkach (czytaj tu). Pod nieco prześmiewczą nazwą Korony Warszawy kryje się sześć wzniesień dość charakterystycznych w krajobrazie niemal równinnego miasta. Pomysł ten podsunęła grupa śmiałków, których pionierska wyprawa była nawet opisana w National Geographic (czytaj tu). Później powtarzali ją inni, mi spodobał się pomysł zdobywania szczytów rowerem.

Jako że mam wolny niedzielny wieczór po prostu wychodzę na rowerową przejażdżkę. Pewnie góra godzina w tych mglistych i lodowatych warunkach i wrócę do domu. Gdzie by tu jednak pojechać? Tak bez celu kręcić się po mieście? Nagle przypomina mi się moja wycieczka sprzed trzech lat i stwierdzam, że dziś warunki są niemal identyczne. Spontanicznie podejmuję decyzję o powtórzeniu trasy, nieco modyfikując kolejność zdobywania poszczególnych wzniesień, bo już zbliżam się do północnych części Ursynowa. Na pierwszy ogień pójdzie więc Kopa Cwila. Podjazd mimo zaśnieżonych i oblodzonych chodników nie sprawia mi problemów i po chwili jestem na szczycie. To 108 m n.p.m.


Nie zjeżdżam jednak w dół, pomny potężnej gleby jaką tu zaliczyłem podczas poprzedniego zimowego zjazdu, a także dlatego, że odczuwam jeszcze poobijane w czasie zeszłotygodniowej wycieczki po Mazurach biodro i łokieć (czytaj tu). Wolę sprowadzić rower, szczególnie że chodnik pokrywa żywy lód i ciężko się nawet po tym idzie. Gdy robi się płasko ruszam dalej na północny wschód, wzdłuż bardziej dolinowego niż górskiego fragmentu trasy, czyli wzdłuż Dolinki Służewieckiej.

Moim kolejnym celem jest Kopiec Powstania Warszawskiego. Skręcam z Czerniakowskiej w Bartycką i tu mała niespodzianka. Dojście do górki jest zagrodzone, bo cały park jest w przebudowie. Jak mam wjechać? Bez tego punktu cały plan na nic. Uparcie jednak jadę wzdłuż ogrodzenia, bo za płotem widzę jakiś spacerujących ludzi. Okazuje się, że jak dobrze poszukać - da się znaleźć przejście. Docieram do schodków.


Podjechanie tędy po śniegu to już duże wyzwanie. Za duże jak na mnie i mój rower, więc po prostu wprowadzam go na górę. Trwa to kilka minut, bo podejście jest całkiem konkretne a przewyższenie zauważalne. Górka ma 121 m n.p.m. Panorama ze szczytu też jest naprawdę rozległa, choć wszechobecna dziś mgła skutecznie ją zawęża. Nie widać nawet kominów nieodległej elektrociepłowni Siekierki.




Zjazdu po pokrytych lodem schodach nie ryzykuję. Grzecznie sprowadzam rower na dół i wracam do przejścia w płocie. Wzdłuż Bartyckiej wracam do Czerniakowskiej i jadę na północ. Docieram w końcu na niemal puste Bulwary Wiślane i kawałek za mostem Śląsko-Dąbrowskim skręcam w podziemne przejście. Zaskakuje mnie spory korek na uliczce podjeżdżającej pod Stare Miasto. Moim kolejnym celem jest po prostu sama skarpa wiślana, która w tym miejscu w dawniejszych czasach nosiła nazwę Górki Gnojnej, bo mieszkańcy tu wylewali nieczystości. Docieram do uliczki Kamienne Schodki, którymi wprowadzam rower na górę, bo podjechać nie ma jak. 



Na górze jest już dużo ludzi, jadę więc powoli wzdłuż skarpy na punkt widokowy, czyli właściwą Górkę Gnojną, liczącą ok. 100 m n.p.m.


Dalej kieruję się na rynek Starego Miasta. Skoro już tu jestem to czemu go nie zobaczyć? Bywam tu niezwykle rzadko. Na rynku są tłumy ludzi, nie da się już w zasadzie jechać. Mijam jakiś bożonarodzeniowy jarmark, potem kieruję się w stronę Barbakanu, raczej prowadząc rower niż jadąc na nim. Wreszcie za murami skręcam w ulicę Długą. Jest totalnie zakorkowana! Nie sądziłem, że na starówce będą takie tłumy!



Przecinam Ogród Krasińskich i kieruję się na zachód ulicą Anielewicza. Wjeżdżam na uliczki Woli w okolicach Cmentarza Powązkowskiego, którego południowy fragment muszę ominąć. Młynarską i Obozową docieram na Koło, gdzie w Parku Moczydło mieści się kolejne wzniesienie Korony Warszawy - Kopiec Moczydłowski. Tu ambitnie postanawiam podjechać na sam szczyt.


Podjazd udaje się, bo nie kieruję się wyślizganymi chodnikami, a bezpośrednio pod górę. Górka ma 130,5 m n.p.m. i roztacza się z niej ciekawa panorama Woli. Obecnie wszystko jednak tonie we mgle. Są tu lunety obserwacyjne, a także mapy nieba dla dociekliwych obserwatorów.



Na zjeździe wolę jednak uważać. Po dotarciu do chodników i schodków sprowadzam rower i upewnia mnie to, że jest niesamowicie ślisko i jazda byłaby mało bezpieczna. Omal nie leżę, choć idę kroczek za kroczkiem. Poza parkiem jest już jednak względnie odśnieżone i ruszam na południe, kierując się w stronę Dworca Zachodniego. Przejeżdżam długim tunelem pod torami kolejowymi.


Docieram na Ochotę. Tu jadę wzdłuż dawnej Reduty Ordona i docieram w końcu do Parku Szczęśliwickiego. Wznosi się tu najwyższy szczyt Korony Warszawy, czyli Górka Szczęśliwicka. Ma 152 m n.p.m. i zdecydowanie wystaje ponad okolicę. Niestety, jej północna cześć to stok narciarski i działający wyciąg. Całość jest ogrodzona i stokiem z pewnością wjechać się nie da. Można próbować od południa, ale mimo dotarcia pod sam szczyt, zatrzyma mnie w końcu betonowa ściana górnej stacji wyciągu. No cóż, innej opcji nie ma. 


Podjazd jest dość długi i konkretny, ma kilka zawijasów, aż wreszcie są tylko strome, biegnące zygzakami i oczywiście pokryte lodem schodki. Ciężko wręcz wejść z rowerem, cały czas się ześlizguję. Autentycznie tu by się przydały jakieś raczki turystyczne! W końcu jednak staję w najwyższym punkcie. Drzewa zasłaniają widok dość skutecznie, betonowa ściana również.



Zejście jest równie problematyczne. Jest stromo i ślisko. Wreszcie docieram do chodnika, gdzie w nagrodę mam długi zjazd, ale jadę ostrożnie, widząc jak wygląda nawierzchnia. Obchodzi się bez upadków i ruszam w stronę Mokotowa. Na Rakowcu muszę jednak zdobyć wzniesienie nieuwzględnione w Koronie Warszawy, ale jak uważam - istotne, choć nie tyle ze względu na wysokość, co raczej rozległość i skomplikowaną strukturę masywu. 


Mijam ulicę Żwirki i Wigury i docieram na Górny Mokotów. Kieruję się na południe, mijam warszawski "Mordor" i jadę wzdłuż Rzymowskiego. Wreszcie znów Ursynów i przede mną ostatnie wzniesienie Korony Warszawy, czyli Górka Kaurówka (zwana też Monte Kazury lub Górą Trzech Szczytów). Ma ona 133,9 m n.p.m. i są na niej rozgrywane autentyczne zawody MTB, łącznie z Mistrzostwami Polski. Są tu trasy zjazdowe stworzone przez miłośników kolarstwa górskiego, a także "hopki" dla jazdy typu enduro czy BMX. Cały ten kompleks jest najbardziej chyba znanym warszawskim miejscem, gdzie ogólnie rozumiani kolarze górscy mogą znaleźć coś dla siebie. Trasa podjazdowa jest bardzo nierówna, śnieg jest kopny. Po próbie podjechania rezygnuję i wprowadzam rower na szczyt. To już ostatnie wzniesienie Korony Warszawy. Udało się po raz kolejny zaliczyć całość - na mrozie, po ciemku i samotnie :)




W dół również sprowadzam rower, dopiero na sam koniec zjeżdżam. To w ogóle końcówka całej trasy, do domu mam kilometr. Po chwili jestem pod klatką. Cała trasa to 46 km i była fajną, klimatyczną przejażdżką po mieście. 


Oczywiście, tak jak i poprzednio - cel był zabawny i prześmiewczy, ale taki właśnie miał być. Chodziło o to, by wieczorna wycieczka miała jakiś cel, by było do czego dążyć i w zimnie i mgle znaleźć motywację do kontynuowania wysiłku. W tym roku całość pokonałem bez łyka wody ani żadnego batonika, a poprzednio jakoś się posilałem. To chyba znaczy, że forma rośnie ;)

A poważnie - zachęcam do ruchu na powietrzu, choć może pogoda niezbyt ostatnio sprzyja. Jazda rowerem zimą też jest fajna i ciekawa, choć rzecz jasna bardziej wymagająca niż latem. A czy celem będzie przejechanie 300 km czy zdobycie Korony Warszawy - to już jest sprawa drugorzędna.