Niemal trzy lata temu zrobiłem rowerową wycieczkę, której celem było zdobycie szczytów tzw. Korony Warszawy w zimowych warunkach (czytaj tu). Pod nieco prześmiewczą nazwą Korony Warszawy kryje się sześć wzniesień dość charakterystycznych w krajobrazie niemal równinnego miasta. Pomysł ten podsunęła grupa śmiałków, których pionierska wyprawa była nawet opisana w National Geographic (czytaj tu). Później powtarzali ją inni, mi spodobał się pomysł zdobywania szczytów rowerem.
Jako że mam wolny niedzielny wieczór po prostu wychodzę na rowerową przejażdżkę. Pewnie góra godzina w tych mglistych i lodowatych warunkach i wrócę do domu. Gdzie by tu jednak pojechać? Tak bez celu kręcić się po mieście? Nagle przypomina mi się moja wycieczka sprzed trzech lat i stwierdzam, że dziś warunki są niemal identyczne. Spontanicznie podejmuję decyzję o powtórzeniu trasy, nieco modyfikując kolejność zdobywania poszczególnych wzniesień, bo już zbliżam się do północnych części Ursynowa. Na pierwszy ogień pójdzie więc Kopa Cwila. Podjazd mimo zaśnieżonych i oblodzonych chodników nie sprawia mi problemów i po chwili jestem na szczycie. To 108 m n.p.m.
Nie zjeżdżam jednak w dół, pomny potężnej gleby jaką tu zaliczyłem podczas poprzedniego zimowego zjazdu, a także dlatego, że odczuwam jeszcze poobijane w czasie zeszłotygodniowej wycieczki po Mazurach biodro i łokieć (czytaj tu). Wolę sprowadzić rower, szczególnie że chodnik pokrywa żywy lód i ciężko się nawet po tym idzie. Gdy robi się płasko ruszam dalej na północny wschód, wzdłuż bardziej dolinowego niż górskiego fragmentu trasy, czyli wzdłuż Dolinki Służewieckiej.
Moim kolejnym celem jest Kopiec Powstania Warszawskiego. Skręcam z Czerniakowskiej w Bartycką i tu mała niespodzianka. Dojście do górki jest zagrodzone, bo cały park jest w przebudowie. Jak mam wjechać? Bez tego punktu cały plan na nic. Uparcie jednak jadę wzdłuż ogrodzenia, bo za płotem widzę jakiś spacerujących ludzi. Okazuje się, że jak dobrze poszukać - da się znaleźć przejście. Docieram do schodków.
Podjechanie tędy po śniegu to już duże wyzwanie. Za duże jak na mnie i mój rower, więc po prostu wprowadzam go na górę. Trwa to kilka minut, bo podejście jest całkiem konkretne a przewyższenie zauważalne. Górka ma 121 m n.p.m. Panorama ze szczytu też jest naprawdę rozległa, choć wszechobecna dziś mgła skutecznie ją zawęża. Nie widać nawet kominów nieodległej elektrociepłowni Siekierki.
Zjazdu po pokrytych lodem schodach nie ryzykuję. Grzecznie sprowadzam rower na dół i wracam do przejścia w płocie. Wzdłuż Bartyckiej wracam do Czerniakowskiej i jadę na północ. Docieram w końcu na niemal puste Bulwary Wiślane i kawałek za mostem Śląsko-Dąbrowskim skręcam w podziemne przejście. Zaskakuje mnie spory korek na uliczce podjeżdżającej pod Stare Miasto. Moim kolejnym celem jest po prostu sama skarpa wiślana, która w tym miejscu w dawniejszych czasach nosiła nazwę Górki Gnojnej, bo mieszkańcy tu wylewali nieczystości. Docieram do uliczki Kamienne Schodki, którymi wprowadzam rower na górę, bo podjechać nie ma jak.
Na górze jest już dużo ludzi, jadę więc powoli wzdłuż skarpy na punkt widokowy, czyli właściwą Górkę Gnojną, liczącą ok. 100 m n.p.m.
Dalej kieruję się na rynek Starego Miasta. Skoro już tu jestem to czemu go nie zobaczyć? Bywam tu niezwykle rzadko. Na rynku są tłumy ludzi, nie da się już w zasadzie jechać. Mijam jakiś bożonarodzeniowy jarmark, potem kieruję się w stronę Barbakanu, raczej prowadząc rower niż jadąc na nim. Wreszcie za murami skręcam w ulicę Długą. Jest totalnie zakorkowana! Nie sądziłem, że na starówce będą takie tłumy!
Przecinam Ogród Krasińskich i kieruję się na zachód ulicą Anielewicza. Wjeżdżam na uliczki Woli w okolicach Cmentarza Powązkowskiego, którego południowy fragment muszę ominąć. Młynarską i Obozową docieram na Koło, gdzie w Parku Moczydło mieści się kolejne wzniesienie Korony Warszawy - Kopiec Moczydłowski. Tu ambitnie postanawiam podjechać na sam szczyt.
Podjazd udaje się, bo nie kieruję się wyślizganymi chodnikami, a bezpośrednio pod górę. Górka ma 130,5 m n.p.m. i roztacza się z niej ciekawa panorama Woli. Obecnie wszystko jednak tonie we mgle. Są tu lunety obserwacyjne, a także mapy nieba dla dociekliwych obserwatorów.
Na zjeździe wolę jednak uważać. Po dotarciu do chodników i schodków sprowadzam rower i upewnia mnie to, że jest niesamowicie ślisko i jazda byłaby mało bezpieczna. Omal nie leżę, choć idę kroczek za kroczkiem. Poza parkiem jest już jednak względnie odśnieżone i ruszam na południe, kierując się w stronę Dworca Zachodniego. Przejeżdżam długim tunelem pod torami kolejowymi.
Docieram na Ochotę. Tu jadę wzdłuż dawnej Reduty Ordona i docieram w końcu do Parku Szczęśliwickiego. Wznosi się tu najwyższy szczyt Korony Warszawy, czyli Górka Szczęśliwicka. Ma 152 m n.p.m. i zdecydowanie wystaje ponad okolicę. Niestety, jej północna cześć to stok narciarski i działający wyciąg. Całość jest ogrodzona i stokiem z pewnością wjechać się nie da. Można próbować od południa, ale mimo dotarcia pod sam szczyt, zatrzyma mnie w końcu betonowa ściana górnej stacji wyciągu. No cóż, innej opcji nie ma.
Podjazd jest dość długi i konkretny, ma kilka zawijasów, aż wreszcie są tylko strome, biegnące zygzakami i oczywiście pokryte lodem schodki. Ciężko wręcz wejść z rowerem, cały czas się ześlizguję. Autentycznie tu by się przydały jakieś raczki turystyczne! W końcu jednak staję w najwyższym punkcie. Drzewa zasłaniają widok dość skutecznie, betonowa ściana również.
Zejście jest równie problematyczne. Jest stromo i ślisko. Wreszcie docieram do chodnika, gdzie w nagrodę mam długi zjazd, ale jadę ostrożnie, widząc jak wygląda nawierzchnia. Obchodzi się bez upadków i ruszam w stronę Mokotowa. Na Rakowcu muszę jednak zdobyć wzniesienie nieuwzględnione w Koronie Warszawy, ale jak uważam - istotne, choć nie tyle ze względu na wysokość, co raczej rozległość i skomplikowaną strukturę masywu.
Mijam ulicę Żwirki i Wigury i docieram na Górny Mokotów. Kieruję się na południe, mijam warszawski "Mordor" i jadę wzdłuż Rzymowskiego. Wreszcie znów Ursynów i przede mną ostatnie wzniesienie Korony Warszawy, czyli Górka Kaurówka (zwana też Monte Kazury lub Górą Trzech Szczytów). Ma ona 133,9 m n.p.m. i są na niej rozgrywane autentyczne zawody MTB, łącznie z Mistrzostwami Polski. Są tu trasy zjazdowe stworzone przez miłośników kolarstwa górskiego, a także "hopki" dla jazdy typu enduro czy BMX. Cały ten kompleks jest najbardziej chyba znanym warszawskim miejscem, gdzie ogólnie rozumiani kolarze górscy mogą znaleźć coś dla siebie. Trasa podjazdowa jest bardzo nierówna, śnieg jest kopny. Po próbie podjechania rezygnuję i wprowadzam rower na szczyt. To już ostatnie wzniesienie Korony Warszawy. Udało się po raz kolejny zaliczyć całość - na mrozie, po ciemku i samotnie :)
W dół również sprowadzam rower, dopiero na sam koniec zjeżdżam. To w ogóle końcówka całej trasy, do domu mam kilometr. Po chwili jestem pod klatką. Cała trasa to 46 km i była fajną, klimatyczną przejażdżką po mieście.
Oczywiście, tak jak i poprzednio - cel był zabawny i prześmiewczy, ale taki właśnie miał być. Chodziło o to, by wieczorna wycieczka miała jakiś cel, by było do czego dążyć i w zimnie i mgle znaleźć motywację do kontynuowania wysiłku. W tym roku całość pokonałem bez łyka wody ani żadnego batonika, a poprzednio jakoś się posilałem. To chyba znaczy, że forma rośnie ;)
A poważnie - zachęcam do ruchu na powietrzu, choć może pogoda niezbyt ostatnio sprzyja. Jazda rowerem zimą też jest fajna i ciekawa, choć rzecz jasna bardziej wymagająca niż latem. A czy celem będzie przejechanie 300 km czy zdobycie Korony Warszawy - to już jest sprawa drugorzędna.
Za hardkorowe dla mnie, ale podziwiam.
OdpowiedzUsuńPrzydałby się jakiś plik GPX, żeby można było wrzucić w nawigację.
OdpowiedzUsuń