sobota, 4 grudnia 2021

Rowerowa wycieczka wokół jeziora Mamry w zimowych warunkach

Kilka tygodni temu wybrałem się z rowerem na Mazury, aby objechać wokoło kompleks jezior Kisajno, Dargin, Święcajty, Kirsajty, Mamry, Łabap i Dobskiego - w całości znane jako Mamry lub Wielkie Mamry. Wycieczka udała się połowicznie, bo na skutek pechowego wypadku musiałem znacznie zmodyfikować plany w jej trakcie (czytaj tu). Trasa nie dała mi jednak spokoju i postanowiłem tu wrócić na początku grudnia, by powzięty plan wykonać tak jak należy. Znów nie jadę sam, tym razem zabieram ze sobą z Warszawy mojego imiennika - Maćka, którego poznałem dzięki jego świetnemu kanałowi na YT (jeśli chcesz się z nim zapoznać kliknij tu). Opisuje tam swoje wyprawy rowerowe i piesze, jest zapalonym bushcraftowcem i lubi każdą przygodę w otoczeniu przyrody. Jak dla mnie doskonałe towarzystwo na taką mazurską trasę. Po nawiązaniu kontaktu umawiamy się na pierwszy weekend grudnia. Wycieczka ma być jednodniowa, ale krótkość dnia powoduje, że planujemy ruszyć przed 5 rano. 

Zgodnie z umową spotykamy się o 4:45. Chwilę zajmuje nam upchanie do bagażnika obu rowerów, co wymaga zdjęcia lemondki z kierownicy. W końcu jednak udaje się i ruszamy. O tej porze w sobotę jest niemal zupełnie pusto, więc jedzie się szybko i bezproblemowo. Prognozy pogody są jednak średnie, z pewnością nie czeka nas słoneczny dzień. Obawiamy się nawet, że dopadnie nas opad śniegu. Gdy mijamy Pisz, wokoło robi się biało. Od kilku dni sypało w różnych miejscach Polski i Mazury są obszarem gdzie działo to się dość intensywnie. Powoli robi się jasno. Gdy dojeżdżamy do Giżycka, pogoda psuje się jeszcze bardziej - zaczyna prószyć śnieg i wiać intensywny wiatr. Parkuję w tym samym miejscu co poprzednim razem, w pobliżu charakterystycznej wieży ciśnień.


Delikatny mróz w połączeniu z dużą wilgotnością powietrza i wiatrem to dość ciężkie i wymagające warunki do jazdy. Ubieramy się w kilka warstw, dodatkowo obowiązkowe kamizelki odblaskowe i kaski. Jako że jadę w "normalnych", a co za tym idzie przewiewnych butach, zakładam dwie pary skarpet, a pomiędzy nie foliowe torebki. To niezwykle tani i prosty patent, który jednak zapewnia pewien komfort termiczny. Wiem, że są lepsze i dedykowane rozwiązania, ale zimą na trasy do 100 km mi to wystarcza.

Kierujemy się na północ, mijamy centrum miasta i obwodnicę, a potem wspinamy się pod niewielkie wzgórze. Droga wiedzie do Pieczarek, dokładnie tak jak jechałem ostatnio. Teraz jednak leży na niej śnieg, zima jak zwykle zaskoczyła drogowców. Trzeba uważać, szczególnie na zjazdach i zakrętach. Wydaje się jednak, że kontrola nad rowerem jest dobra. Chwilę później przekonujemy się obaj, że właśnie - wydaje się. Widzę w lusterku jak Maciek hamuje, jego rower zarzuca w prawo i lewo, a on malowniczo ląduje na asfalcie. Hamuję i robię dokładnie to samo. Na szczęście nic za nami akurat nie jechało i dzięki grubemu ubraniu nic sobie nie robimy, ale od tego momentu znacznie zwiększamy czujność. Droga na której niby miejscami przebija asfalt okazuje się być pokryta cienką warstwą lodu i niezwykle śliska. 

W Pieczarkach skręcamy w lewo, w szutrową drogę prowadzącą nad brzegiem jeziora Dgał Wielki. Docieramy do ośrodka wypoczynkowego Pałacu Młodzieży i skręcamy na północ. Po chwili dojeżdżamy do plaży nad środkową częścią Wielkich Mamr, czyli nad jeziorem Dargin. Wieje mocno, więc coś przegryzamy, robimy kilka zdjęć i szybko ruszamy w dalszą drogę.


Mijamy jakieś rozsypujące się zabudowania, błotnistą, ale teraz już zamarzniętą drogę i wyjeżdżamy na całkiem dobry, nowy asfalt. Po kilku kilometrach mijamy Harsz i Okowiznę. Tu są jakieś stare, poniemieckie jeszcze chyba zabudowania i niewielki pałacyk. Wkrótce zaczynają się ładne i zadbane zabudowania Ogonek - letniskowej miejscowości położonej nad jeziorem Święcajty - najbardziej na wschód wysuniętej części kompleksu Mamr. 


Docieramy do drogi nr 63, łączącej Giżycko z Węgorzewem. Ruch nawet teraz jest spory, a w pełni sezonu bardzo duży. Jest tu zakaz jazdy rowerem po jezdni, za to jest ścieżka rowerowa. O ile na rowerze górskim i przy leżącym śniegu to nie robi większej różnicy, to przypomina mi się, jak kląłem na to rozwiązanie jadąc tędy latem rowerem szosowym (czytaj tu). Mijamy wysadzony bunkier z czasów wojny, rzekę Sapinę i zaczynamy łagodny, ale długi podjazd do Węgorzewa.

 

Docieramy w końcu do miasta i w parku zatrzymujemy się na chwilę. Trzeba coś zjeść, Maciek zdejmuje z siebie jedną z warstw odzieży. Ja mam tylko trzy warstwy, więc zdejmować niczego nie zamierzam. Do tego kamerka Maćka, którą co i rusz kręci materiał na relację z wycieczki na swój kanał na YT odmawia współpracy. W tej temperaturze baterie szybko padają. Pora na zmianę źródła zasilania. 


Ruszamy dalej i skręcamy na zachód, w stronę Kętrzyna. Tu zaczyna się gładka ścieżka rowerowa szlaku Green Velo. Gładka jest oczywiście w lepszych warunkach pogodowych. Teraz jest całkowicie pokryta śniegiem, ale nie mamy wyjścia - droga jest tu wąska i jest zakaz jazdy rowerem po jezdni. Jedzie się jednak całkiem nieźle, choć teraz dokładnie pod wiatr. Od razu zaczynam to odczuwać, szczególnie na wychłodzenie narażone są stopy i palce u rąk. Odcinek jest jednak silnie falisty i podjazdy które wymagają zwiększonego wysiłku powodują, że ciało jakoś się rozgrzewa. 

Docieramy do MOR (miejsce odpoczynku rowerzystów) nad jeziorem Przystań, czyli północnym fragmencie jeziora Mamry. Tu chwila odpoczynku, kolejna walka z źródłami zasilania kamerki i kilka łyków kawy z termosu. Już straciłem niemal czucie w palcach prawej stopy, więc zdejmuję but i rozcieram je, by przywrócić krążenie. Wolę sobie nic nie odmrozić. 


To mniej więcej półmetek. Kierujemy się na południe i po chwili przecinamy Kanał Mazurski - nieukończony niemiecki projekt hydrotechniczny, mający połączyć jezioro Mamry z Bałtykiem. Trzeba przyznać, że rozmach tego przedsięwzięcia był ogromny i niewiele zabrakło by zostało ukończone. Szkoda, że tak się nie stało. Może kanał by funkcjonował do dziś, będąc sporą atrakcją turystyczną?


Kawałek dalej nie tylko zatrzymujemy się, ale zjeżdżamy w leśne drogi. Ten obszar to tzw. Mamerki. Tu w czasie II wojny światowej mieściło się naczelne dowództwo niemieckich wojsk lądowych, czyli OKH (Oberkommando des Heeres). W lesie jest duża liczba bunkrów i jest wyznaczona turystyczna trasa. Teraz wszystko jest nieczynne, ale i tak postanawiamy cokolwiek zobaczyć. Kierując się na wschód docieramy do muzeum w kształcie U-boota i wysokiej wieży widokowej. Tabliczki informują, że nie warto wchodzić do lasu... ;)





 

Wracamy do głównej drogi i ruszamy dalej na południe. Znów zaczynają się dość wymagające podjazdy, choć na szczęście wiatr wieje z prawej strony. Nie przeszkadza aż tak, ale znów nie mam czucia w palcach prawej stopy. Wiem że zdarza mi się to nawet latem przy dłuższej jeździe i nie martwię się tym specjalnie, choć to zimno nie napawa optymizmem. Mijamy Kamionek Wielki. Okoliczne ziemie w ponad 80% należały do PGR-ów. Po ich upadku cały ten rejon stał się nie tyle ubogi, co wręcz skrajnie biedny. To widać po zaniedbanych zabudowaniach, po sypiących się blokach, po opuszczonych gospodarstwach. A przecież tuż obok są Wielkie Jeziora Mazurskie, turyści pływający luksusowymi jachtami czy motorówkami, luksusowe hotele w Węgorzewie, Giżycku czy Mikołajkach. Jest na czym zarabiać. Czemu więc tu jest tak biednie? Skręcamy w Stawiskach w stronę Łabapy. Droga jest zasypana śniegiem i prowadzi lekko pod górę. Temperatura zaczyna dawać w kość. I jeszcze ten wiatr...



Wreszcie wyjeżdżamy na szczyt wzgórza i pomiędzy kilkoma domami tworzącymi tą wieś wyłania się jezioro Łapab i widoczne dalej Dobskie. Tu znów moment przerwy na łyk gorącego płynu i zjedzenie czegoś. Chronimy się pod wiatą przystankową osłaniającą nieco od wiatru. Pora jednak ruszać dalej, bo stanie bez ruchu też wychładza.


Droga tutaj jest już niemal nieodśnieżona, są jedynie jakieś ślady opon. Prowadzi dość stromo w dół i jedziemy ostrożnie. Potem teren robi się płaski i wydaje się, że można jechać szybciej. Nic bardziej mylnego. Nawet nie wiem jak, ale nagle rower w cudowny sposób wyjeżdża spode mnie, a ja ląduję na boku obijając sobie łokieć i kolano. Gdy wstaję, to od razu orientuję się, że wyglądająca na normalną przyprószoną śniegiem nawierzchnia jest po prostu czystym lodem. Ciężko na niej nawet ustać, by nie zjeżdżać w którąś stronę. Gdy kawałek dalej znów ląduję na glebie tym razem obijając sobie drugie kolano, zwalniamy już do kilku km/h. Droga to zdradzieckie lodowisko i upadek przy większej prędkości może mieć gorsze skutki. Maciek na szczęście unika gleby, ale też kilka razy broni się jakimiś akrobatycznymi manewrami. Ja jednak leżę jeszcze raz, tym razem kask ratuje całość mojej głowy. Już nawet nie przeklinam, tylko śmieję się z kolejnego upadku. Lata treningu judo powodują, że jestem na takie rzeczy niewrażliwy i nic sobie nie robię, jednak osoba mniej sprawna miałaby potencjalnie poważny problem. 

W Radziejach skręcamy na południe. Jedziemy wolno, pomni ostatniego odcinka. Tu jednak, mimo że dalej leży śnieg i jest ślisko - udaje się uniknąć upadków. W dodatku jak nam się wydaje - po obu stronach starej, brukowanej drogi są ścieżki rowerowe! Ciężko stwierdzić, bo wszystko jest pod śniegiem, ale na to wygląda. No tak, to również fragment szlaku Green Velo, ale nie sądziłem, że tu ktoś będzie budował taką infrastrukturę, szczególnie że dość mocno kontrastuje to z biedą okolicznych miejscowości. 

 

Mijamy Pilwę i Skrzypy, znów jedziemy przez jakieś wzgórza, nie rozpędzając się zbytnio. Festiwal gleb, jak między sobą nazwaliśmy odcinek Łabapa - Radzieje, tkwi jednak w pamięci. Okazuje się, że bateria w moim telefonie padła na mrozie, więc podpinam go pod powerbank. Na szczęście zegarek z GPS dalej prowadzi zapis trasy. Kamerka Maćka też co chwila się wyłącza, ale po podpięciu kolejnej baterii odzyskuje siły. Taka pogoda strasznie obniża pojemność baterii i ogranicza działanie elektroniki.

Docieramy do Doby - miejscowości od której wzięło nazwę jezioro Dobskie. To również były PGR i również wszechobecna bieda. Jest tu jednak stara, poniemiecka kaplica, która jest może zaniedbana, ale dość ciekawa. Zjeżdżamy nad samo jezioro. Mazury zimą mają swój klimat, choć jednak zupełnie inny niż latem. Robimy kilka zdjęć.




Za Dobą jedziemy szutrówką prowadzącą wśród małych pagórków. Wkrótce zaczyna się dziurawy asfalt. Tu czuję, że coś nie tak jest z lewym ramieniem korby. No tak, przy którymś upadku musiało się delikatnie poluzować i teraz już wyraźnie się rusza. To w moim tanim i dość tandetnym rowerze przypadłość, z którą już się spotykałem. Zawsze wożę odpowiedni klucz, więc dokręcenie trwa dosłownie chwilę. Rower odzyskuje sprawność i jedziemy dalej. 

Za Kamionkami zaczyna się już normalna asfaltowa droga. W dodatku nie ma na niej niemal zupełnie śniegu. Jedziemy już szybko i bezproblemowo. Odczuwamy jednak trudy trasy, przede wszystkim temperaturę. Wychłodziliśmy się w odczuwalnym stopniu. Do Giżycka zostało już niewiele kilometrów. Zatrzymujemy się jeszcze nad jeziorem Kisajno, czyli południową część kompleksu Wielkich Mamr, pełną wysp. Widać akurat jakiś mały statek turystyczny. Jesteśmy zaskoczeni, że w grudniu one w ogóle pływają. Podejmujemy decyzję, że nie będziemy już objeżdżać dodatkowo jeziora Niegocin. Wtedy nasza trasa przekroczyłaby 100 km, ale to dodatkowe półtorej godziny jazdy, asfaltowymi i dość ruchliwymi drogami. Do Giżycka dotrzemy po ciemku i po ciemku będziemy się pakować. Tylko po to by mieć zaliczone 100 km? Bez sensu. Lepiej za dnia zobaczyć jeszcze coś w Giżycku.


Podjeżdżamy pod dość spore wzgórza w Pięknej Górze, mijamy połączenie jeziora Kisajno z jeziorem Tajty. Dojeżdżamy do głównej drogi, gdzie zaczyna się zasypana śniegiem ścieżka rowerowa. Tuż obok jest twierdza Boyen. Tyle razy byłem w Giżycku, a samej twierdzy nie widziałem. Robi na nas wielkie wrażenie, choć nie udaje się wjechać do środka. To nie żadne ruiny, ale znakomicie zachowany potężny obiekt wojskowy, z tysiącami otworów strzelniczych w ceglanych murach. Moglibyśmy objechać całość wokoło, ale zadowala nas kawałek wzdłuż północnego skraju twierdzy. I tak daje to świadomość jej ogromu. 




Docieramy do miasta, mijamy obrotowy most zwodzony na kanale Łuczańskim. Skręcamy w prawo, kierując się nad jezioro Niegocin. Robi się już szaro, za pół godziny zapadnie zmrok. Korzystając z resztek światłą robimy kilka zdjęć na plaży. Południowy lodowaty wiatr sprawia jednak, że szybko wsiadamy z powrotem na rowery. 




Mijamy nowoczesne molo, na które już się nie udajemy. Jedziemy wprost na parking. Trasa to 78 km, więc... nieco mniej niż pokonałem ostatnim razem, gdy przecież chciałem jak najszybciej wrócić do Giżycka. Ale dzisiejsze warunki były o wiele większym wyzwaniem i solidnie dały się odczuć. Przybijamy piątki, pakujemy rowery do bagażnika. Chłód sprawił, że moje ubrania są suche. Jedynie w butach odczuwam wilgoć. 

Zatrzymujemy się na stacji benzynowej za Giżyckiem. Tu tankuję do pełna, kupuję gorącą kawę i zmieniam buty na suche. Palce stóp powoli zaczynają odzyskiwać czucie, ale w pełni wraca ono dopiero po dobrych 30 minutach. Powrotna trasa do Warszawy mija już bez żadnych niespodzianek. Odwożę Maćka, dziękujemy sobie za fajny wypad. O 21 jestem w domu. 

Udało się objechać Wielkie Mamry. Odpuściliśmy dodatkowo objechanie Niegocina, ale to by już było tylko "tłuczenie kilometrów" - po ciemku, po ruchliwych drogach i w zasadzie bez większego sensu. Trudności trasy i niewielka średnia prędkość zdecydowały o jej skróceniu, ale nie odebrały jej niczego, bo wszystkie najciekawsze miejsca zobaczyliśmy. Muszę przyznać, że zimowe warunki dały nieco w kość, ale dzięki temu satysfakcja jest większa. To poza tym mój pierwszy dłuższy wysiłek po zeszłotygodniowym Maratonie Komandosa (czytaj tu) i nie było już żadnych problemów - jestem w pełni zregenerowany.


Mapka naszej trasy. Całość to 78 km. Latem to przyjemna wycieczka na 4-5 godzin. Zimą, przy konieczności zwalniania na oblodzonych odcinkach - zajęła ponad 6 godzin, ale zaoferowała niezwykłe, surowe widoki, niespotykane latem. Trasa jest też dość kontrastowa - od dość luksusowych i bogatych miejsc w Giżycku czy Węgorzewie, bo biedę postpegeerowskich wsi. Jeśli ktoś szuka ciekawostek historycznych czy wojennych - również się nie zawiedzie. 

Maciek zmontował i wrzucił bardzo ciekawy film z naszej wspólnej wycieczki. Kliknij tu aby go obejrzeć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz