Ukończyłem XII Maraton Komandosa, rozegrany 28.XI.2015 w Lublińcu-Kokotku. Bieg od początku istnienia organizuje WKB "Meta" Lubliniec wraz z JW 4101 czyli Jednostką Wojskową Komandosów z Lublińca. Jest skierowany głównie do wszystkich służb mundurowych, ale mogą również startować cywile i rezerwiści. Warunkiem jest start w pełnym umundurowaniu polowym, butach wojskowych o minimum 19 cm cholewce i plecakiem o wadzie minimum 10 kg na całej trasie biegu. Plecak jest ważony zarówno przed jak i po biegu i nie może pod żadnym pozorem zejść poniżej 10 kg. Dystans biegu - maratoński, czyli 42 km 195 m, ale w przeciwieństwie do biegów miejskich większość trasy prowadzi leśnymi, piaszczystymi drogami, brak jakichkolwiek punktów z wodą czy żywieniowych (chyba że ktoś lubi szyszki i wodę z jeziora ;) ). Trasa to dwie pętle po 21 km, na półmetku można dotankować camelbaga, napić się, zjeść coś z wcześniej zostawionych zapasów. Ale - wszystko własne, samemu trzeba się mądrze zorganizować, by to zajęło jak najmniej czasu. Oczywiście, można na całej trasie nieść zapas żarcia i picia, ale wtedy waga plecaka rośnie i rośnie... limit czasu na połówce dystansu to 3 h 20 min, na mecie 7 h. Wydaje się - można by całość przejść szybkim krokiem. Ale sam poczułem jak trudno by było zmieścić się w limicie tylko idąc...
To co napisałem - ukończyłem ten maraton. Nie przebiegłem całości dystansu. Przebiegłem 23 km, czyli do półmetka i 2 km dalej. Potem zaczęły się skurcze. Mimo, że nie brak mi kondycji, że trenuję regularnie, że trenuję z obciążeniem. Przebiegnięcie tego dystansu bez podchodzenia jest już dużym wyzwaniem. To co robią najlepsi - przebiegnięcie w około 3 h, jest dla mnie jakimś kosmosem i chylę nisko czoła. Wysiłek okazał się bardzo duży. Na półmetku byłem zmęczony podobnie co na mecie Maratonu Warszawskiego. Czas 2 h 49 min, zakładałem sobie 2 h 40 min, więc prawie się udało. Ale tak dużego zmęczenia nie zakładałem i czułem przez skórę, że na drugiej pętli zacznie się piekło. Dużo czasu straciłem na uzupełnianie zapasów. A musiałem się zebrać w sobie, zacisnąć zęby i ruszyć na kolejną pętlę. Niestety w większości ją przeszedłem, ale... nikt już prawie nie biegł. Wszyscy tylko raźno maszerowali. Nawet ci co próbowali walczyć i biec nie poruszali się jakoś znacząco szybciej, a i tak musieli próby podbiegania przeplatać marszem. W okolicach 30 km miałem jeszcze nadzieję na czas poniżej 6 h, ale oddalał się on z każdym kilometrem, mimo że też byłem bliski podbiegania. Bałem się jednak zerwać do biegu, bałem się skurczu, który może mi naderwać któryś z czworogłowych i który tylko zwolni moje tempo, albo wręcz wykluczy mnie z dalszej walki. Na 3 km przed metą przyspieszyłem na maksa, chyba nigdy w życiu tak szybko nie szedłem ;) Dotarłem na metę po 6 h 20 min. Zdobyłem mnóstwo doświadczenia, teraz już wiem jak rozłożyć wysiłek w tak specyficznych zawodach. W kolejnej edycji z pewnością zejdę poniżej 6 h, myślę że nawet 5 h 30 min jest realne. Muszę lepiej wyważyć plecak, teraz ważył netto 11,4 kg, po załadowaniu camelbaga, żeli, batoników i innych pierdółek miał 14 kg przed startem. To naprawdę się odczuwa po 40 km :) Chcesz biec, a twoje mięśnie mają Cię w d... :) Wypiłem 6 l wody i izotoników, a ile ze mnie wyszło, mimo temperatury bliskiej zera - widać po stanie kurtki na zdjęciu ;)
Satysfakcja na mecie mimo wszystko - ogromna! Doświadczenie bezcenne, podobnie jak uścisk dłoni dowódcy i proste słowa "dobra robota chłopie!". To mój pierwszy Komandos, ale wiem że tu wrócę :)
I rzeczywiście, jeśli ktoś chce poczuć na czym polega jeden z wielu testów jakie przechodzi się podczas selekcji do Wojsk Specjalnych - bardzo polecam tego typu zawody :) WKB "Meta" organizuje ponadto inne biegi, jak: Półmaraton Komandosa, Ćwierćmaraton Komandosa, Bieg O Nóż Komandosa i Bieg Katorżnika. Maraton jest chyba najcięższy (jeśli chodzi o dystans i obciążenie, na Katrożniku jest wiele krócej, ale pokonuje się bagna, rowy z woda, jezioro itp. atrakcje :) ), więc jeśli ktoś nie czuje się na siłach by w nim zawalczyć, można atakować krótszy dystans.
sobota, 28 listopada 2015
niedziela, 30 sierpnia 2015
Tatry i pustynia Błędowska sierpień 2015
Ostatnie trzy dni spędziliśmy na rodzinnym wyjeździe w Tatry. Już dawno straciłem rachubę ile razy wędrowałem po tych górach. Pewien jestem że ilość moich wizyt w Tatrach trwających dwa dni i dłużej przekroczyła już dawno setkę. A przecież co najmniej połowa z tej setki, to wyjazdy co najmniej tygodniowe. Z pewnością więc na tatrzańskich szlakach spędziłem już w sumie ponad rok.
Sierpień w tym roku jest niezwykle upalny, temperatury sięgają 35 stopni! Dawno już nie było aż tak gorącego lata. Dojeżdżamy do Zakopanego już pod wieczór, ale wcale nie robi się chłodniej. Jutro wybieramy się na Krywań.
Pobudka o godzinie 5:30 rano. Trzeba przecież dojechać spory kawał drogi, co zajmie trochę czasu. Madzia i Flo jedza jakies sniadanie, ale w samochodzie prawie z miejsca zasypiają. Jadę przez Łysą Polanę, Zdziar, Tatrzańską Łomnicę, Smokowce i Szczyrbskie Jezioro. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów dalej, do parkingu "Tri Studnicky". Kiedyś były tu piękne lasy, teraz, po huraganie z 2004 roku są kikuty drzew. Pozytywne skutki Kalamity są takie, że odsłoniły się widoki na Tatry. A z tego miejsca bardzo ładnie prezentuje się cel dzisiejszej wycieczki - Krywań. To narodowa góra Słowacji, ma strzelistą i piękną sylwetkę, a wysokość - 2495 m n.p.m. powoduje że zaraz po Rysach jest to drugi co do wysokości szczyt dostępny szlakiem turystycznym.
Na parkingu jest już kilka samochodów, płacimy za postój i ruszamy w... dół :) Tak jest, najpierw trzeba pójść jeszcze kawałek szosą, do początku szlaku, a szosa wiedzie w dół. Sam szlak jakiś ultra ciekawy nie jest - to po prostu mozolne, ale w sumie łagodne podejście. Trudności nie ma absolutnie żadnych. Umówiliśmy się z Flo, że owszem, mamy nosidło, ale ma już 5 lat, więc musi większość trasy pokonać sama, a nie u mnie na plecach. Niosę ją kawałek, ale upał i słońce przed którym nie ma się jak schować wkrótce dają o sobie znać.
Przekonuje Flo że nadszedł już czas na samodzielny marsz. O dziwo idzie całkiem sprawnie i bez żadnych problemów, wręcz trzeba ją gonić. Zabieram od Madzi plecak wypełniony naszym ekwipunkiem, a oddaje jej puste nosidło.
Wyżej szlak wiedzie długimi zakosami przez kosówkę. Co i rusz podjadamy jagody i maliny, których rośnie tu pełno. W końcu przerywam ta beztroskę, stwierdzając że takim tempem to nigdzie nie dojdziemy. Ruszamy raźniej. Całkiem niedaleko dość nietypowe zjawisko - dziewczyna, która idzie boso! No cóż, widać że wie co robi i robi to celowo. Ciężko nam jednak wyobrazić sobie wielogodzinny marsz bez obuwia...
Flo nieco zwalnia, więc umawiamy się, że kawałek poniosę ją w nosidle, do połączenia szlaków w Wielkim Żlebie Krywańskim. Wyżej i tak zaczynają się skały, co dla dziecka stanowi doskonały plac zabaw i nie trzeba jej przekonywać by szła sama. Jeszcze daleko do szczytu, który jest stąd doskonale widoczny. Jednak byliśmy już dwa razy na Krywaniu i wiemy, że to tylko takie wrażenie.
W samym Żlebie zazwyczaj sączy się gdzieś między kamieniami strużka wody. Dobrze, bo nasze zapasy już zużyliśmy - ten upał naprawdę wymaga częstszego picia. Okazuje się, że w tym roku, przez ogólną suszę - to ostatnie źródło wody na szlaku owszem jest, ale to dosłownie kapiące krople. No cóż, wodę jednak trzeba uzupełnić. Napełnienie butelki trwa dobre kilka minut, ale w końcu się udaje. Dalej Flo idzie już na własnych nogach. Zaczyna się skaliste podejście na grzbiet Małego Krywania. Skały te wymagają nieco ekwilibrystyki nawet u osób dorosłych, a dla dziecka to niemal wspinaczka. Flo radzi sobie doskonale, choć cały czas ją asekurujemy. Na głowie ma rowerowy kask - nie daje oczywiście takiej ochrony jak wspinaczkowy, ale z drugiej strony chodzi o zapas bezpieczeństwa. Ciężko pewnie też w ogóle dostać wspinaczkowe kaski w dziecięcych rozmiarach. Rowerowy lepszy niż żaden.
Po dłuższej chwili skałki się kończą i zaczyna się kamienna ścieżka. Z grani otwiera się widok na Tatry Wysokie. Do szczytu już w sumie niedaleko, poza tym tam już nie ma jakoś szczególnie wyznaczonego szlaku. Idzie się po prostu po granitowych skałach jak najwygodniej i najbezpieczniej. Wymaga to momentami użycia rąk, ale Flo doskonale sobie daje radę. Jeszcze kilka metrów i... szczyt!
Widok powala. Na północną stronę Krywań obrywa się niemal pionowymi ścianami, a dno doliny Hilińskiej leży 1500 metrów niżej co stanowi największą w Tatrach względną różnicę poziomów. Wyniosłość góry i położenie na samym skraju Tatr Wysokich powoduje że jest to genialny punkt widokowy. Jakby nie patrzeć jesteśmy zaledwie 8 metrów niżej niż ma wierzchołek Rysów. Flo zdobyła tak wysoki szczyt na własnych nogach, bez żadnego problemu radząc sobie ze skalnymi trudnościami.
Jemy coś, odpoczywamy, kontemplujemy widoki. Pora jednak ruszać w dół.
W dół idziemy rozważnie, dokładnie asekurując Flo, ale asekuracja jest rzeczywiście tylko asekuracją, bo Flo radzi sobie sama doskonale.
Po dłuższym czasie docieramy do Wielkiego Żlebu i połączenia szlaków. Tu już stwierdza że jest zmęczona i chce dalej podróżować w nosidle. Ruszamy w dół, ale Madzia jakoś zwolniła, wlecze się noga za nogą. Wielogodzinne wystawienie na palące słońce daje o sobie znać, ma się już wszystkiego dość. Pijemy resztkę wody, nieco nabieramy z kapiącego źródła. Flo zasypia w nosidle, co nieco przeszkadza. Gdy nie śpi, to siedzi prosto i stabilnie, ale teraz jej ręce i nogi wiszą bezwładnie i nosidło ciągle buja mi się na plecach. Ale jestem przyzwyczajony, niejedną trasę w górach tak przeszliśmy. Martwi mnie zmęczenie Madzi, która już wyraźnie zwolniła i nie jest w stanie przyspieszyć. Mamy jeszcze naprawdę kawał drogi w dół, a słońce już powoli chyli się ku zachodowi. Po jakimś czasie Flo się budzi, więc wyciągam ją z nosidła, mówiąc że musi iść sama. Znów oddaję Madzi puste i lekkie nosidło, a biorę od niej ciężki plecak. Teraz tempo przyspiesza, ale niewiele. Już coraz bliżej, docieramy do pozostałości po górnej granicy lasu. Noga za nogą, niemal ciągle mobilizując Madzię do wysiłku, docieramy w końcu do leśniczówki w Trzech Źródłach. Jest już zmrok, ale teraz pozostał nam zaledwie kilometr... pod górę szosą. Jest tu źródło zimnej, czyściutkiej wody, Madzia pije, widać że była już zdrowo odwodniona. Wręcz wmuszam w nią batonika, pomny tego co kiedyś sam doświadczyłem w czasie wyjazdu w Alpy. Rzeczywiście, po chwili cukier dociera tam gdzie trzeba i Madzia wyraźnie odzyskuje siły. A obok nas - dziewczyna która weszła na szczyt boso i z niego zeszła. Uczciwie przyznaję - szacunek za wytrwałość :)
Już zupełnie w ciemnościach dochodzimy na parking. Na szczęście drogę oświetla księżyc w pełni. Ładujemy się do samochodu. Pozostało około godziny jazdy do Zakopanego, Madzia i Flo drzemią na fotelach, a ja podziwiam tatrzańskie szczyty odcinające się od tła czystego nieba.
Całość wycieczki zajęła nam 12 godzin, więc więcej niż czasy "tabliczkowe". Biorąc pod uwagę jednak dobrą godzinę na szczycie, jedzenie jagódek i marsz Flo na własnych nogach - tyle się spodziewałem.
Wycieczka okazała się bardzo udana, choć palące słońce i afrykański upał dały się solidnie odczuć.
A pod tym linkiem - http://doarama.com/view/1899408 - wizualizacja naszej trasy z zapisu tracka z GPS.
Kolejnego dnia postanawiamy zrobić nieco lżejsza wycieczkę. Flo jeszcze nigdy nie była w jaskini i pomysł zwiedzenia takowej bardzo jej przypada do gustu. Bez większego ekwipunku, poza czymś przeciwdeszczowym i bluzami ruszamy w stronę Doliny Kościeliskiej. Najpierw ok. 5 kilometrów marszu do Kir, gdzie dolina się zaczyna. A potem... niestety. Marsz w tłumie ludzi. Nie lubię polskiej części Tatr właśnie z powodu tych dzikich tłumów. No ale co robić, skoro są wakacje, piękna pogoda, a sama dolina jest niezwykle popularnym celem wycieczek? Dochodzimy do odgałęzienia szlaku w stronę jaskini Mroźnej i po chwili marszu pod górę stajemy przez wejściem.
Zakładamy na siebie polary, kupujemy bilety wstępu i zagłębiamy się w czeluść Mroźnej. Jaskinia jest przelotowa, po kilkusetmetrowym spacerze jej korytarzami wychodzi się po drugiej stronie góry. Flo bardzo się podoba w jaskini, z zapałem opowiada o stalaktytach, stalagmitach i naciekach. Panuje tu bardzo przyjemny chłód, pod koniec robi się wręcz zimno.
W końcu wychodzimy na zewnątrz i stromymi schodkami schodzimy na dno doliny. Pakujemy polary do plecaka.
Dalej idziemy w stronę Wąwozu Kraków. Zawsze mnie zastanawiało to, że mimo tłumów w samej dolinie, wąwóz jest niemal pusty. I bardzo dobrze że niewiele osób wie jakie to niesamowite miejsce, bo można je odwiedzić w spokoju. Pionowe skalne ściany i prowadząca między nimi wąska uliczka robią wielkie wrażenie.
Później wracamy już w dól doliny, Flo "idzie" u mnie na barana. Można i tak, mimo nosidła, a jest to zwykła droga. Docieramy na Krzeptówki, do naszego pokoju. Dzisiejszy dzień był lekki, ale i tak obfitował we wrażenia.
Ostatniego dnia pobytu mamy w planach wejść na Kozi Wierch. Oczywiście nie zamierzamy z dzieckiem w nosidle podchodzić Orlą Percią czy żlebem Kulczyńskiego. Wybieramy najłatwiejszy szlak na tą wysoką górę - od Doliny Pięciu Stawów Polskich. Wsiadamy w samochód i ruszamy do Palenicy Białczańskiej. Dojeżdżamy jednak tylko do Łysej Polany, bo o 7 rano cały parking jest już zapełniony. Takich tłumów się nie spodziewałem. Powiem więcej - takiej sytuacji by na Palenicy nie było miejsc - nigdy jeszcze nie spotkałem. Na Łysej Polanie daje się zaparkować i raźno ruszamy asfaltową drogą. Jak zwykle w stronę Morskiego Oka walą tłumy turystów. Całe szczęście gdy dochodzimy do Wodogrzmotów Mickiewicza i skręcamy w górę doliny Roztoki, tłum wyraźnie rzednie. Podejście jest łagodne, Flo jak na razie jest niesiona w nosidle.
Idziemy, idziemy, wreszcie las się kończy i ukazuje się próg Doliny Pięciu Stawów. Uzupełniamy wodę z potoku, Flo rozpoczyna marsz na własnych nogach. Przy Wielkiej Siklawie kilka zdjęć, ale wodospad wygląda bardzo mizernie. Naprawdę jest susza! Tak małej ilości wody nie widziałem chyba nigdy.
Podchodzimy wyżej po skalnych ogładzeniach i docieramy wreszcie do Doliny Pięciu Stawów. Teraz kierujemy się w stronę schroniska. Odpoczywamy, zjadamy pyszne szarlotki i zastanawiamy się co dalej. Na szczyt stąd jest dobre 3 godziny marszu. A pogoda zaczyna się psuć. Nad Tatrami zbierają się ciemne chmury i choć nie grzmi jeszcze, to wszystko wskazuje, ze wkrótce może zacząć. No cóż, nie będziemy podejmować ryzyka marszu gdzieś wysoko z dzieckiem, gdy pogoda jest taka niepewna. Postanawiamy dłuższą chwilę posiedzieć przy schronisku i potem schodzić.
Schodzimy czarnym szlakiem, jest on może mniej malowniczy niż ten przy Siklawie, ale łatwiejszy - nie ma śliskich skał a jedynie kamienne schody w dół.
Docieramy do szlaku na dnie Doliny Roztoki. Do Wodogrzmotów jeszcze spory kawałek, ale idziemy w dół już bez przerw. Flo znów wędruje do nosidła, tak w sumie będzie szybciej. Wychodzimy w końcu na asfalt, jeszcze dłuższy kawałek marszu i mijamy Palenicę Białczańską. Ramiona już mnie bolą, mam na plecach 30 kg i daje się to odczuć. W końcu stwierdzam, że za dużo tego dobrego. Flo musi dalej iść sama. Zostały dwa kilometry do Łysej Polany, gdzie w końcu wsiadamy do samochodu. Uff... nie weszliśmy na Kozi Wierch, ale wycieczka i tak bardzo ładna. Upał mniejszy niż w poprzednie dni, a deszcz na który się zbierało w końcu nie przyszedł.
Kolejnego dnia rano wracamy już do Warszawy. Wraca też wielka ilość ludzi, więc musimy wybrać jakaś mniej uczęszczaną trasę niż Zakopianka. Jedziemy przez Suchą Beskidzką, Wadowice i Oświęcim. Ruch tutaj też jest bardzo duży i jazda idzie nam strasznie wolno. Postanawiamy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję w czasie powrotu. Odbijamy na Chrzanów, Trzebinię i Olkusz. Tam jest Pustynia Błędowska, której nigdy nie widzieliśmy. Dojeżdżamy na jej skraj najpierw w miejscowości Klucze. Wow! Rzeczywiście ogromny piaszczysty obszar, może nie Sahara, ale jak na polskie warunki jest to naprawdę coś!
Później objeżdżamy ją od północy i docieramy do punktu widokowego Dąbrówka w okolicach Chechła. Tu można zejść na sam piasek, przejść się po nim kawałek. Klimatu dopełnia straszliwy upał i bezchmurne niebo. Uff... jak na normalnej pustyni. Po dłuższej sesji fotograficznej ruszamy w dalsza drogę.
Z trasy jeszcze raz zjeżdżamy w bok, tym razem w okolice KWB "Bełchatów". Do znanego już nam punktu widokowego na kopalnię i elektrownię docieramy całkiem po ciemku. Mogę wykonać szereg całkiem klimatycznych zdjęć.
Pora jechać dalej do domu. Późnym wieczorem docieramy do Warszawy, kończąc ten całkiem udany wypad.
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.
Sierpień w tym roku jest niezwykle upalny, temperatury sięgają 35 stopni! Dawno już nie było aż tak gorącego lata. Dojeżdżamy do Zakopanego już pod wieczór, ale wcale nie robi się chłodniej. Jutro wybieramy się na Krywań.
Pobudka o godzinie 5:30 rano. Trzeba przecież dojechać spory kawał drogi, co zajmie trochę czasu. Madzia i Flo jedza jakies sniadanie, ale w samochodzie prawie z miejsca zasypiają. Jadę przez Łysą Polanę, Zdziar, Tatrzańską Łomnicę, Smokowce i Szczyrbskie Jezioro. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów dalej, do parkingu "Tri Studnicky". Kiedyś były tu piękne lasy, teraz, po huraganie z 2004 roku są kikuty drzew. Pozytywne skutki Kalamity są takie, że odsłoniły się widoki na Tatry. A z tego miejsca bardzo ładnie prezentuje się cel dzisiejszej wycieczki - Krywań. To narodowa góra Słowacji, ma strzelistą i piękną sylwetkę, a wysokość - 2495 m n.p.m. powoduje że zaraz po Rysach jest to drugi co do wysokości szczyt dostępny szlakiem turystycznym.
Na parkingu jest już kilka samochodów, płacimy za postój i ruszamy w... dół :) Tak jest, najpierw trzeba pójść jeszcze kawałek szosą, do początku szlaku, a szosa wiedzie w dół. Sam szlak jakiś ultra ciekawy nie jest - to po prostu mozolne, ale w sumie łagodne podejście. Trudności nie ma absolutnie żadnych. Umówiliśmy się z Flo, że owszem, mamy nosidło, ale ma już 5 lat, więc musi większość trasy pokonać sama, a nie u mnie na plecach. Niosę ją kawałek, ale upał i słońce przed którym nie ma się jak schować wkrótce dają o sobie znać.
Przekonuje Flo że nadszedł już czas na samodzielny marsz. O dziwo idzie całkiem sprawnie i bez żadnych problemów, wręcz trzeba ją gonić. Zabieram od Madzi plecak wypełniony naszym ekwipunkiem, a oddaje jej puste nosidło.
Wyżej szlak wiedzie długimi zakosami przez kosówkę. Co i rusz podjadamy jagody i maliny, których rośnie tu pełno. W końcu przerywam ta beztroskę, stwierdzając że takim tempem to nigdzie nie dojdziemy. Ruszamy raźniej. Całkiem niedaleko dość nietypowe zjawisko - dziewczyna, która idzie boso! No cóż, widać że wie co robi i robi to celowo. Ciężko nam jednak wyobrazić sobie wielogodzinny marsz bez obuwia...
Flo nieco zwalnia, więc umawiamy się, że kawałek poniosę ją w nosidle, do połączenia szlaków w Wielkim Żlebie Krywańskim. Wyżej i tak zaczynają się skały, co dla dziecka stanowi doskonały plac zabaw i nie trzeba jej przekonywać by szła sama. Jeszcze daleko do szczytu, który jest stąd doskonale widoczny. Jednak byliśmy już dwa razy na Krywaniu i wiemy, że to tylko takie wrażenie.
W samym Żlebie zazwyczaj sączy się gdzieś między kamieniami strużka wody. Dobrze, bo nasze zapasy już zużyliśmy - ten upał naprawdę wymaga częstszego picia. Okazuje się, że w tym roku, przez ogólną suszę - to ostatnie źródło wody na szlaku owszem jest, ale to dosłownie kapiące krople. No cóż, wodę jednak trzeba uzupełnić. Napełnienie butelki trwa dobre kilka minut, ale w końcu się udaje. Dalej Flo idzie już na własnych nogach. Zaczyna się skaliste podejście na grzbiet Małego Krywania. Skały te wymagają nieco ekwilibrystyki nawet u osób dorosłych, a dla dziecka to niemal wspinaczka. Flo radzi sobie doskonale, choć cały czas ją asekurujemy. Na głowie ma rowerowy kask - nie daje oczywiście takiej ochrony jak wspinaczkowy, ale z drugiej strony chodzi o zapas bezpieczeństwa. Ciężko pewnie też w ogóle dostać wspinaczkowe kaski w dziecięcych rozmiarach. Rowerowy lepszy niż żaden.
Po dłuższej chwili skałki się kończą i zaczyna się kamienna ścieżka. Z grani otwiera się widok na Tatry Wysokie. Do szczytu już w sumie niedaleko, poza tym tam już nie ma jakoś szczególnie wyznaczonego szlaku. Idzie się po prostu po granitowych skałach jak najwygodniej i najbezpieczniej. Wymaga to momentami użycia rąk, ale Flo doskonale sobie daje radę. Jeszcze kilka metrów i... szczyt!
Widok powala. Na północną stronę Krywań obrywa się niemal pionowymi ścianami, a dno doliny Hilińskiej leży 1500 metrów niżej co stanowi największą w Tatrach względną różnicę poziomów. Wyniosłość góry i położenie na samym skraju Tatr Wysokich powoduje że jest to genialny punkt widokowy. Jakby nie patrzeć jesteśmy zaledwie 8 metrów niżej niż ma wierzchołek Rysów. Flo zdobyła tak wysoki szczyt na własnych nogach, bez żadnego problemu radząc sobie ze skalnymi trudnościami.
Jemy coś, odpoczywamy, kontemplujemy widoki. Pora jednak ruszać w dół.
W dół idziemy rozważnie, dokładnie asekurując Flo, ale asekuracja jest rzeczywiście tylko asekuracją, bo Flo radzi sobie sama doskonale.
Po dłuższym czasie docieramy do Wielkiego Żlebu i połączenia szlaków. Tu już stwierdza że jest zmęczona i chce dalej podróżować w nosidle. Ruszamy w dół, ale Madzia jakoś zwolniła, wlecze się noga za nogą. Wielogodzinne wystawienie na palące słońce daje o sobie znać, ma się już wszystkiego dość. Pijemy resztkę wody, nieco nabieramy z kapiącego źródła. Flo zasypia w nosidle, co nieco przeszkadza. Gdy nie śpi, to siedzi prosto i stabilnie, ale teraz jej ręce i nogi wiszą bezwładnie i nosidło ciągle buja mi się na plecach. Ale jestem przyzwyczajony, niejedną trasę w górach tak przeszliśmy. Martwi mnie zmęczenie Madzi, która już wyraźnie zwolniła i nie jest w stanie przyspieszyć. Mamy jeszcze naprawdę kawał drogi w dół, a słońce już powoli chyli się ku zachodowi. Po jakimś czasie Flo się budzi, więc wyciągam ją z nosidła, mówiąc że musi iść sama. Znów oddaję Madzi puste i lekkie nosidło, a biorę od niej ciężki plecak. Teraz tempo przyspiesza, ale niewiele. Już coraz bliżej, docieramy do pozostałości po górnej granicy lasu. Noga za nogą, niemal ciągle mobilizując Madzię do wysiłku, docieramy w końcu do leśniczówki w Trzech Źródłach. Jest już zmrok, ale teraz pozostał nam zaledwie kilometr... pod górę szosą. Jest tu źródło zimnej, czyściutkiej wody, Madzia pije, widać że była już zdrowo odwodniona. Wręcz wmuszam w nią batonika, pomny tego co kiedyś sam doświadczyłem w czasie wyjazdu w Alpy. Rzeczywiście, po chwili cukier dociera tam gdzie trzeba i Madzia wyraźnie odzyskuje siły. A obok nas - dziewczyna która weszła na szczyt boso i z niego zeszła. Uczciwie przyznaję - szacunek za wytrwałość :)
Już zupełnie w ciemnościach dochodzimy na parking. Na szczęście drogę oświetla księżyc w pełni. Ładujemy się do samochodu. Pozostało około godziny jazdy do Zakopanego, Madzia i Flo drzemią na fotelach, a ja podziwiam tatrzańskie szczyty odcinające się od tła czystego nieba.
Całość wycieczki zajęła nam 12 godzin, więc więcej niż czasy "tabliczkowe". Biorąc pod uwagę jednak dobrą godzinę na szczycie, jedzenie jagódek i marsz Flo na własnych nogach - tyle się spodziewałem.
Wycieczka okazała się bardzo udana, choć palące słońce i afrykański upał dały się solidnie odczuć.
A pod tym linkiem - http://doarama.com/view/1899408 - wizualizacja naszej trasy z zapisu tracka z GPS.
Kolejnego dnia postanawiamy zrobić nieco lżejsza wycieczkę. Flo jeszcze nigdy nie była w jaskini i pomysł zwiedzenia takowej bardzo jej przypada do gustu. Bez większego ekwipunku, poza czymś przeciwdeszczowym i bluzami ruszamy w stronę Doliny Kościeliskiej. Najpierw ok. 5 kilometrów marszu do Kir, gdzie dolina się zaczyna. A potem... niestety. Marsz w tłumie ludzi. Nie lubię polskiej części Tatr właśnie z powodu tych dzikich tłumów. No ale co robić, skoro są wakacje, piękna pogoda, a sama dolina jest niezwykle popularnym celem wycieczek? Dochodzimy do odgałęzienia szlaku w stronę jaskini Mroźnej i po chwili marszu pod górę stajemy przez wejściem.
Zakładamy na siebie polary, kupujemy bilety wstępu i zagłębiamy się w czeluść Mroźnej. Jaskinia jest przelotowa, po kilkusetmetrowym spacerze jej korytarzami wychodzi się po drugiej stronie góry. Flo bardzo się podoba w jaskini, z zapałem opowiada o stalaktytach, stalagmitach i naciekach. Panuje tu bardzo przyjemny chłód, pod koniec robi się wręcz zimno.
W końcu wychodzimy na zewnątrz i stromymi schodkami schodzimy na dno doliny. Pakujemy polary do plecaka.
Dalej idziemy w stronę Wąwozu Kraków. Zawsze mnie zastanawiało to, że mimo tłumów w samej dolinie, wąwóz jest niemal pusty. I bardzo dobrze że niewiele osób wie jakie to niesamowite miejsce, bo można je odwiedzić w spokoju. Pionowe skalne ściany i prowadząca między nimi wąska uliczka robią wielkie wrażenie.
Później wracamy już w dól doliny, Flo "idzie" u mnie na barana. Można i tak, mimo nosidła, a jest to zwykła droga. Docieramy na Krzeptówki, do naszego pokoju. Dzisiejszy dzień był lekki, ale i tak obfitował we wrażenia.
Ostatniego dnia pobytu mamy w planach wejść na Kozi Wierch. Oczywiście nie zamierzamy z dzieckiem w nosidle podchodzić Orlą Percią czy żlebem Kulczyńskiego. Wybieramy najłatwiejszy szlak na tą wysoką górę - od Doliny Pięciu Stawów Polskich. Wsiadamy w samochód i ruszamy do Palenicy Białczańskiej. Dojeżdżamy jednak tylko do Łysej Polany, bo o 7 rano cały parking jest już zapełniony. Takich tłumów się nie spodziewałem. Powiem więcej - takiej sytuacji by na Palenicy nie było miejsc - nigdy jeszcze nie spotkałem. Na Łysej Polanie daje się zaparkować i raźno ruszamy asfaltową drogą. Jak zwykle w stronę Morskiego Oka walą tłumy turystów. Całe szczęście gdy dochodzimy do Wodogrzmotów Mickiewicza i skręcamy w górę doliny Roztoki, tłum wyraźnie rzednie. Podejście jest łagodne, Flo jak na razie jest niesiona w nosidle.
Idziemy, idziemy, wreszcie las się kończy i ukazuje się próg Doliny Pięciu Stawów. Uzupełniamy wodę z potoku, Flo rozpoczyna marsz na własnych nogach. Przy Wielkiej Siklawie kilka zdjęć, ale wodospad wygląda bardzo mizernie. Naprawdę jest susza! Tak małej ilości wody nie widziałem chyba nigdy.
Podchodzimy wyżej po skalnych ogładzeniach i docieramy wreszcie do Doliny Pięciu Stawów. Teraz kierujemy się w stronę schroniska. Odpoczywamy, zjadamy pyszne szarlotki i zastanawiamy się co dalej. Na szczyt stąd jest dobre 3 godziny marszu. A pogoda zaczyna się psuć. Nad Tatrami zbierają się ciemne chmury i choć nie grzmi jeszcze, to wszystko wskazuje, ze wkrótce może zacząć. No cóż, nie będziemy podejmować ryzyka marszu gdzieś wysoko z dzieckiem, gdy pogoda jest taka niepewna. Postanawiamy dłuższą chwilę posiedzieć przy schronisku i potem schodzić.
Schodzimy czarnym szlakiem, jest on może mniej malowniczy niż ten przy Siklawie, ale łatwiejszy - nie ma śliskich skał a jedynie kamienne schody w dół.
Docieramy do szlaku na dnie Doliny Roztoki. Do Wodogrzmotów jeszcze spory kawałek, ale idziemy w dół już bez przerw. Flo znów wędruje do nosidła, tak w sumie będzie szybciej. Wychodzimy w końcu na asfalt, jeszcze dłuższy kawałek marszu i mijamy Palenicę Białczańską. Ramiona już mnie bolą, mam na plecach 30 kg i daje się to odczuć. W końcu stwierdzam, że za dużo tego dobrego. Flo musi dalej iść sama. Zostały dwa kilometry do Łysej Polany, gdzie w końcu wsiadamy do samochodu. Uff... nie weszliśmy na Kozi Wierch, ale wycieczka i tak bardzo ładna. Upał mniejszy niż w poprzednie dni, a deszcz na który się zbierało w końcu nie przyszedł.
Kolejnego dnia rano wracamy już do Warszawy. Wraca też wielka ilość ludzi, więc musimy wybrać jakaś mniej uczęszczaną trasę niż Zakopianka. Jedziemy przez Suchą Beskidzką, Wadowice i Oświęcim. Ruch tutaj też jest bardzo duży i jazda idzie nam strasznie wolno. Postanawiamy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję w czasie powrotu. Odbijamy na Chrzanów, Trzebinię i Olkusz. Tam jest Pustynia Błędowska, której nigdy nie widzieliśmy. Dojeżdżamy na jej skraj najpierw w miejscowości Klucze. Wow! Rzeczywiście ogromny piaszczysty obszar, może nie Sahara, ale jak na polskie warunki jest to naprawdę coś!
Później objeżdżamy ją od północy i docieramy do punktu widokowego Dąbrówka w okolicach Chechła. Tu można zejść na sam piasek, przejść się po nim kawałek. Klimatu dopełnia straszliwy upał i bezchmurne niebo. Uff... jak na normalnej pustyni. Po dłuższej sesji fotograficznej ruszamy w dalsza drogę.
Z trasy jeszcze raz zjeżdżamy w bok, tym razem w okolice KWB "Bełchatów". Do znanego już nam punktu widokowego na kopalnię i elektrownię docieramy całkiem po ciemku. Mogę wykonać szereg całkiem klimatycznych zdjęć.
Pora jechać dalej do domu. Późnym wieczorem docieramy do Warszawy, kończąc ten całkiem udany wypad.
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.
poniedziałek, 6 lipca 2015
Finlandia 2015
Opis wyjazdu z lipca 2015 r. Kraje Pribałtiki i Finlandia samochodem. Bardzo polecam te rejony osobom, które poszukują przyrody, ciszy i spokoju. 4,5 tysiąca kilometrów z pięciolatką na tylnym fotelu ;)
1. Warszawa - Łomża - Augustów - Suwałki - Budzisko (PL/LT) - Kowno - Poniewież - Sałaty (LT/LV) - Bauska - Salaspils - Salacgriva - (LV/EST) - Majaka
Wyruszamy bladym świtem, o 4 rano. Jedziemy zupełnie pustą drogą nr 8. Madzia i Florka śpią smacznie. W Ostrowi Mazowieckiej odbijam na Łomżę, a dalej przez Grajewo dojeżdżam do Augustowa. I tu niespodzianka - wyczekiwana od lat obwodnica jest gotowa, nie trzeba stać w korkach w miasteczku. W ciągu kilkunastu minut dojeżdżamy do Suwałk. Tam śniadaniowa przerwa w miejscowym McDonaldzie i zmiana na miejscu kierowcy. Jest 9 rano, a zaczyna robić się już upalnie. Ruszamy dalej na północ, tankujemy do pełna tuż przed granicą i mijając pozostałości przejścia w Budzisku wjeżdżamy na terytorium Litwy. I choć droga jest dość pusta, to jako że to litewski odcinek "Via Baltica", to ciągną nią długie kolumny TIR-ów. Ponadto w wielu miejscach są fotoradary i policyjne patrole z radarami, więc należy jechać przepisowe 80 km/h. Gdy dojeżdżamy do Kowna droga robi się dwupasmowa, a w końcu zyskuje status autostrady. Omijając Kowno przejeżdżamy nad malowniczą doliną Niemna, odbijamy na Kłajpedę, ale wkrótce zjeżdżamy z autostrady, kierując się na Rygę. Praktycznie nieprzespana noc daje mi się we znaki, ucinam sobie krótką drzemkę na fotelu pasażera. Droga jest w kilku miejscach remontowana, obowiązuje ruch wahadłowy, co znacznie spowalnia jazdę. Na pograniczu Litwy i Łotwy przecinamy kilka potężnych frontów burzowych, które formują się w postaci widowiskowych chmur szelfowych. Na Łotwie drogi są gorsze, główna trasa biegnie przez miasteczka, brak obwodnic. Docieramy wreszcie do przedmieść Rygi, która na szczęście posiada obwodnicę. Jest ona jednak słabej jakości, bo jest to zwykła jednopasmowa droga ze światłami, rondami i sporymi ograniczeniami prędkości. W pewnym momencie droga przebiega po koronie zapory na Dźwinie, gdzie również jest remont, ruch wahadłowy i gdzie tracimy minimum 20 minut. Przejeżdżamy przez Salaspils - przedmieście Rygi, typowe zapuszczone poradzieckie blokowisko. Wygląda tak, jakby czas zatrzymał się tu 20 lat temu. Łotwa jest też jedynym krajem, gdzie są drogowskazy na... Moskwę, odległą o niemal 1000 km. Na północy od Rygi droga staje się o wiele lepsza, wręcz europejska. Szeroka, dwupasmowa, w pięknym wysokopiennym sosnowym lesie. Jedziemy w bezpośredniej bliskości Bałtyku, co i rusz jest jakiś zjazd do miejscowości letniskowej. Jest już popołudnie, powoli trzeba szukać kempingu, ale postanawiamy dojechać do Estonii. W pewnym miejscu zjeżdżamy w jakaś boczną drogę, by po kilku kilometrach ujrzeć za krzakami wody zatoki Ryskiej. Zostawiamy samochód na poboczu nieużywanej polnej drogi, idziemy na spacer na plażę. Gdy wracamy jakiś starszy człowiek coś tam gestykuluje i gada do nas po łotewsku. Pewnie mu się nie podoba że stanęliśmy w pobliżu jego domu. Jednak ten kraj to mentalnie głęboka Rosja. Stan dróg i domów też jest podobny jak u "Starszego Brata". Kilkanaście km przed granicą znów zaczynają się remonty dróg i stajemy w jakimś koszmarnym korku. Przez godzinę przejeżdżamy kilkaset metrów. Wkrótce okazuje się, że w pobliskiej Salacgrivie jest jakiś duży festiwal muzyczny i parkujące samochody tak tamują ruch. Poirytowani i zmęczeni wreszcie mijamy miasteczko i po kilku kilometrach wjeżdżamy do Estonii. Tu natychmiast wita nas gładki, równy asfalt i szerokie pobocza. Jednak da się tak istotną drogę utrzymywać w porządku, co jak widać na Łotwie jest niewykonalne. Wkrótce skręcamy w lewo i po krótkiej chwili znajdujemy świetny kemping nad samym morzem. Koszt 15 euro, a jest kuchnia, prąd, bar, można płacić kartą, właściciele mówią świetnie po angielsku. Samo pole namiotowe duże i prawie puste. Po szybkiej kolacji idziemy na plażę podziwiać zachód słońca. Tu już czuć wydłużenie się dnia, bo słońce zachodzi po 22. Jest cudownie pusto, nie ma tego zgiełku i tłumów co w Polsce. Piwo "Tatra" smakuje znakomicie :) Zmęczeni kładziemy się spać, budzik nastawiam na 6:30
2. Majaka - Parnawa - Tallin - prom (EST/FIN) - Helsinki - Lahti - Heinola
Dzień zapowiada się pięknie. Po śniadaniu, spacerze po plaży i szybkim pakowaniu ruszamy dalej na północ. Bilety na prom Tallin-Helsinki mamy zarezerwowane na 16:30, co oznacza, ze o 15 musimy przejść odprawę. Wolimy być jednak w Tallinie z dużym zapasem, by mieć czas na zwiedzanie miasta. Estoński odcinek Via Baltica jest idealny - równy, gładki, bez zbędnych ograniczeń prędkości. W przeważającej części wiedzie przez lasy, gdzie ograniczenie to 100 km/h - idealna ekonomiczna prędkość podróżna, nie opłaca się nawet wyprzedzać niezbyt liczne TIR-y. Jedyne większe miasto po drodze to Parnawa, którą i tak mijamy taką wewnętrzną obwodnicą. Godzinę później jesteśmy już w Tallinie, gdzie kierujemy się wprost do portu. Tankujemy jeszcze do pełna - w Finlandii benzyna jest o wiele droższa. Są tu 3 terminale promów pasażerskich - A, B i D. Nasz M/S "Star" odchodzi z terminala D. Obok są duże strzeżone parkingi, więc zostawiamy tam samochód i ruszamy zwiedzać starówkę. Mamy około 3 godzin. Z początku myślę że należy się odprawić już teraz, ale pani w informacji wyprowadza mnie z błędu. Odprawa samochodowa jest gdzie indziej, należy tam podjechać samochodem do właściwej bramki i tam wydadzą nam karty pokładowe. W naszym przypadku bramki otworzą o 15. W porcie są jakieś dni morza, mnóstwo straganów, ludzi, jachtów. Przebijamy się przez tłum, mijamy terminale A i B i przez barbakan wchodzimy w wąskie uliczki starówki. Jest ciekawa, pełna zakamarków, kawiarenek, sklepów z pamiątkami. Wszędzie widać estońskie, rosyjskie i fińskie flagi.
Czasu nie mamy zbyt wiele, więc po dojściu na główny rynek wracamy, tyle że inną drogą. I znów przebijając się przez tłum ludzi docieramy do samochodu, którym podjeżdżamy kawałeczek, ustawiając się w powoli formującej się kolejce do odprawy. O 15 bramki się otwierają, pani w budce sprawdza nasze dowody i wydaje nam karty pokładowe. Panowie z obsługi portu sprawnie ustawiają samochody na pustym jak na razie nabrzeżu. Czekamy, czekamy, zaczyna kropić deszcz. W końcu dobija nasz prom, otwiera wrota i zaczynają z niego wyjeżdżać samochody. Jestem przekonany, że potrwa to góra 10 minut. Samochody wyjeżdżają, wyjeżdżają, wyjeżdżają... ponad 45 minut! Jak później doczytałem, prom może pomieścić 520 pojazdów! Wreszcie możemy wjechać. Panowie w środku sprawnie kierują ruchem, po dwóch pochylniach dojeżdżamy na wyższy pokład, gdzie parkujemy. Zabieramy kurtki i coś do jedzenia, zapamiętujemy miejsce i przechodzimy do pasażerskiej części promu. Nigdy nie płynąłem takim statkiem, więc robi on na mnie duże wrażenie. Są 3 pokłady dla pasażerów, gdzie jest dosłownie wszystko - sklepy bezcłowe (hektolitry alkoholu, kupowanego w ilościach hurtowych przez Rosjan i Finów), kajuty pasażerskie, restauracje, bawialnie dla dzieci, wydzielone pomieszczenia biznesowe itp. Większość czasu spędzamy jednak na otwartym pokładzie, obserwując oddalający się Tallin. Prom rozwija prędkość ponad 20 węzłów, odległość 83 km do Helsinek przebywa w równo dwie godziny. Otwarty pokład ma jedną wadę - jest miejscem gdzie wolno palić, więc tłumy ludzi wychodzą tu na papieroska. Na środku Zatoki Fińskiej zaczyna padać, robi się średnio przyjemnie, więc chowamy się pod pokład. Florka chce skorzystać z bawialni, a my z bardzo wolnego, ale darmowego internetu. Przez ok. pół godziny jesteśmy "na pełnym morzu" - nie widać brzegu w żadną ze stron, nawet z wysokiego na 30 m pokładu. Potem przed dziobem zaczynają wyłaniać się wysepki, a za nimi zabudowa Helsinek. Jako, że podróż dobiega końca, przechodzimy na pokład samochodowy. Dość długo czekamy, zanim wreszcie możemy zjechać z promu na stały ląd. Pada ulewny deszcz... kiepsko nas wita fińska ziemia. Stoimy, stoimy... nieco się martwię tym korkiem i tym, że jest coraz później, a my mamy przejechać jeszcze spory kawałek i poszukać noclegu. Przyczyna korka okazuje się być prozaiczna. Stoi chyba z 10 załóg policyjnych i wszyscy bez wyjątku kierowcy obowiązani są dmuchnąć w alkomat. Florka na szczęście usypia i nie denerwuje się tym postojem.
Gdy wreszcie mijamy policjantów wjeżdżamy do Helsinek. Wyznaczam trasę wg GPS, jakoś przez centrum. Ale drogowskazy na Lahti kierują nas na obwodnicę, więc tak jedziemy. I w sumie to dobry wybór, bo nadkładamy góra 10 km, ale omijamy miasto bez żadnych problemów. Wkrótce wyjeżdżamy na autostradę nr 4 prowadzącą do Lahti. Robi się późno, leje deszcz, a mamy w planach przejechanie minimum 150 km. Autostradą jedzie się bardzo dobrze, podziwiamy kunszt budowniczych, którzy musieli wysadzić setki ton skał, by przeprowadzić tę drogę. Już po minięciu Lahti zaczynamy się zastanawiać czy jednak w takich warunkach pogodowych nie byłoby przyjemniej spać na kempingu niż obozować na dziko. Wyszukuję w nawigacji, że w miejscowości Heinola jest kemping położony na wyspie na jeziorze. Dojeżdżamy do niego po 21, okazuje się że nie ma problemów by rozbić namiot, choć tu już ceny są wyższe, bo koszt to 23 euro. No ale trudno. Deszcz na szczęście przestaje padać, korzystamy z kuchni, pryszniców i po dniu pełni wrażeń udajemy się wreszcie na zasłużony odpoczynek.
3. Heinola - Jyvaskyla - Oulu - Kemi - Rovaniemi
Dziś czeka nas długi, 600-kilometrowy etap aż do koła podbiegunowego. Po śniadaniu szybko zwijamy namiot i ruszamy w dalszą drogę. Jeszcze kilka km do końca autostrady nr 4 i dalej drogą nr 4 na Jyvaskyla i Oulu. Wypogadza się, a sama droga jest przecudnej urody. Wiedzie przez dzikie tereny, pokryte niemal w całości lasem, rosnącym na skalistych pagórkach porozdzielanych jeziorami. Typowo polodowcowa rzeźba terenu. Miejscowości po drodze nie ma prawie wcale, więc trzymając przepisowe 100 km/h ma się wysoką średnią i niewielkie zużycie paliwa. Ruch jest niewielki, a co jakiś czas są odcinki drogi z dwoma pasami w danym kierunku, co umożliwia wyprzedzanie maruderów. Droga jest wzorowa. Co kilka kilometrów ma parkingi, jest zabezpieczona barierkami, ograniczenia prędkości do 80 km/h są wyłącznie przy skrzyżowaniach. Wokół Jyvaskyla jest nawet autostradowa obwodnica. Tam też jest tablica informująca że Oulu jest odległe o 335 km. Kawał drogi, ale w tych warunkach to góra 4 godziny jazdy. Jedziemy cały czas dokładnie na północ, niemal wyłącznie przez tzw. tajgę jasną - las mieszany (wysokie sosny, świerki i jodły, a także bardzo duża ilość brzozy). Las jest bardzo gęsty, gdy zatrzymujemy się na parkingach atakują nas roje komarów. Krajobraz jest morenowy, pofalowany, ale pagórki są pokryte skałami i głazami, na których wprost rosną drzewa. Często mijamy też widoczne z drogi jeziora, choć im dalej na północ tym jest ich mniej.
Przed Oulu pojawiają się pierwsze fotoradary i jest ich naprawdę dużo, więc mimo że jedziemy przepisowo, to wyczulamy się jeszcze bardziej. Samo Oulu to spore miasto, ma autostradową obwodnicę. Tu tankujemy do pełna i ruszamy dalej, uciekając przed nadciągającą z nad Bałtyku burzą. Kilkadziesiąt kilometrów za Oulu zjeżdżamy z głównej drogi na parking i przechodzimy na odległe o sto metrów wybrzeże Zatoki Botnickiej. To północny kraniec Bałtyku, morze wygląda tu zupełnie inaczej niż w Polsce czy Estonii. Jest dużo lesistych wysepek, dno jest kamieniste, a wybrzeża to lita skała, porośnięta niskimi drzewami. Ponadto słońce świeci w twarz a nie w plecy, jak jest w Polsce, co jest dla nas nowością. Po półgodzinnej przerwie ruszamy w dalszą drogę, w stronę niezbyt odległego Kemi. W mieście jest duża fabryka celulozy i charakterystyczny smród unosi się nad całą okolicą. Do granicy szwedzkiej w Tornio zostało zaledwie kilka kilometrów. My skręcamy w prawo z głównej drogi na tzw. autostradę arktyczną, prowadzącą w stronę Rovaniemi - stolicy Laponii. Ruch jest niewielki, cały czas jedziemy przez gęsty las tutaj jednak już wyraźnie niższy niż na południu. Fotoradarów nadal jest sporo, a my ściśle trzymamy się przepisów. Mimo że za nami zrobił się ogonek samochodów, to niemal nikt nie wyprzedza.
Po godzinie jazdy docieramy wreszcie do leżącego niemal na kole podbiegunowym Rovaniemi. Miasto jest dość brzydkie, jak większość fińskich miast, ponadto główna droga jest remontowana. Zatrzymujemy się w najdalej wysuniętym na północ McDonaldzie na świecie. Po chyba najdroższym w życiu cheeseburgerze ruszamy dalej, w stronę portu lotniczego. Upatrzyłem wcześniej na mapie jezioro Novajarvi, leżące kilkanaście km na północ od miasta. Szukamy tym razem miejsca do spania na dziko. Po spenetrowaniu kilku lokalnych dróg i stwierdzeniu, że wszystkie prowadzą do domków letniskowych nad jeziorem, postanawiamy rozbić się po prostu w lesie, przy rozstaju dróg, gdzie jest miejsce w którym można zaparkować i rozbić namiot. Ludzi w okolicy praktycznie nie ma, natomiast są tu potworne ilości komarów i meszek. Zakładamy na siebie bluzy, zaciągamy kaptury, ale i tak wszystko niemal trzeba robić w namiocie, bo agresywne owady mogą zjeść żywcem. Po szybkiej kolacji udajemy się nad samo jezioro. Jest spokojne, duże, porośnięte dla odmiany dość rzadkim, wysokopiennym lasem, złożonym już głównie z drzew iglastych, choć brzozy nadal są obecne. Podszyt jest jednak dość bogaty, dużo jagód i borówek.
Gdy zasypiamy ok. 23 słońce nadal jest widoczne nad horyzontem! To moja pierwsza w życiu noc za kołem podbiegunowym, bardzo jestem ciekaw jaki widok będzie o północy, więc specjalnie nastawiam budzik. W lipcu aby zobaczyć niezachodzące słońce trzeba jednak być dalej na północy. Tutaj taki widok jest możliwy tylko w dzień przesilenia letniego. A na Nordkappie jest już takich dni 80 w roku, więc od połowy maja do końca lipca. Jednak o północy jest nadal zupełnie jasno, tak jak wczesnym zmierzchem. Horyzont jest krwistoczerwony, czyli słońce znajduje się tuż poniżej niego. A za godzinę już będzie z powrotem na niebie. Podoba mi się to zjawisko! Pozwala szukać biwaku nawet w środku "nocy", bo cały czas jest jasno. Zasypiam jednak kamiennym snem, bo ten długi etap dał mi się we znaki.
4. Napapiiri - Kemijarvi - Pyha-Luoston - Kemijarvi - Ruka - Kuusamo - jez. Kovajarvi (koło Suomussalmi)
Budzimy się o 6 i podejmujemy szybką decyzję o zwinięciu obozu, podjechaniu do Napapiiri, gdzie jest Wioska Świętego Mikołaja i tam, korzystając z dobrodziejstw cywilizacji zjedzenie śniadania i poranną toaletę. Jest dość wilgotno, ale przynajmniej zniknęły meszki i komary. Po kilku minutach ładujemy wszystko do samochodu i wyruszamy w drogę. Cel jest nieodległy, przejeżdżamy znów koło lotniska odcinkiem drogi który albo jest byłym pasem startowym, albo pełni rolę pasa zapasowego. Nad kotliną w której leży Rovaniemi rozpościera się morze mgieł. Pogoda zapowiada się pięknie. W Napapiiri siadamy przy jednym z wielu drewnianych stołów i zjadamy na spokojnie śniadanie.
Potem rozpoczynamy zwiedzanie wioski, choć większość rzeczy zostanie otwarta dopiero o 8:30. Fotografujemy się na lini wyznaczającej koło podbiegunowe, Florka bawi się trochę na placyku zabaw.
W końcu wioska ożywa, otwierają się sklepy z pamiątkami, pojawiają się turyści. Trzeba dopełnić obowiązku i osobiście stwierdzić czy Święty Mikołaj istnieje. Wchodzimy do domu gdzie mieszka. Jest tu ogromy mechanizm, który obraca osią ziemską. Mieszkają tu elfy, trzeba przejść po lodowej ścieżce. Florka czuje się nieswojo, ma obawy, ale daje się jednak przekonać, że warto odwiedzić Mikołaja. Wreszcie zostajemy wpuszczeni na audiencję u Niego. Jest to Mikołaj jak z obrazka - duży, gruby, z wielką brodą, w czapce i okularach. I bardzo dobroduszny. Nawet zna kilka polskich słów! Obiecuje że odwiedzi nas w święta. Elfy robią nam zdjęcia. Sama wizyta jest darmowa, zdjęcia już nie. Za komplet 3 zdjęć i film należy zapłacić, bagatela, 40 euro. No cóż, ale jest to jedyna w swoim rodzaju pamiątka, więc uznajemy że warto.
Później oglądamy jeszcze sklepiki, kupujemy jakieś drobne pamiątki, jak również puszkę mięsa z... renifera. Jest jeszcze z łosia i niedźwiedzia :) Na koniec idziemy do budynku poczty Świętego Mikołaja. Jest tu darmowy internet, można też wysłać kartki z życzeniami. Zależnie do której skrzynki zostaną wrzucone, dojdą do adresata wkrótce, albo dopiero na święta. Wreszcie kończymy naszą wizytę w wiosce i ruszamy dalej na północny wschód. Autostrada Arktyczna odbija na północ, do miejscowości Sodankyla i dalej w stronę Nordkappu, a my jedziemy w stronę jeziora i miasta Kemijarvi. Pogoda jest zmienna, od rana potworzyły się fronty, przynoszące ulewny deszcz, bo po kilku minutach znów nastała słoneczna pogoda. Teren jest nadal porośnięty lasem, ale już o wiele rzadszym, dookoła jest duża ilość niewielkich, wytopiskowych, bagnistych jeziorek. Po lewej stronie rozciąga się jakiś poligon wojskowy, choć nie jesteśmy tego do końca pewni, ale tyle wnioskujemy z tabliczek w języku fińskim. Tuż przed Kemijarvi skręcamy na północ, a po ok 30 kilometrach odbijamy w lewo, do parku narodowego Pyha-Luoston.
Przed nami wyrasta coś, co można przy pewnej dozie wyobraźni nazwać małym pasmem górskim. Wysokość względna leśno-kamienistego wału to góra 200 m, ale jak na fińskie warunki to już są góry. Jest tu kilkadziesiąt kilometrów szlaków, wyciągi narciarskie, tory saneczkowe - słowem - niewielki kurort. My nie mamy wiele czasu. Od strony parkingu góra jest nieprzystępnie skalista, ale już kawałek dalej okazuje się, że można podejść stokiem narciarskim na sam szczyt. Wchodzę mniej więcej do połowy, wyżej nie czuję potrzeby, widok dookoła i tak jest już piękny, a dalsze podejście strome i męczące, zajęłoby mi zbyt wiele czasu. Park narodowy leży na 67 równoleżniku, to najdalej wysunięty na północ punkt naszej wyprawy. Jesteśmy dalej na północ niż Morze Białe! Robię kilka zdjęć. W zasięgu wzroku jest kilka wzniesień, ale teren jest ogólnie dość płaski. Wszystko porasta bezkresna tajga.
Do miejsc gdzie las się kończy i pozostaje już tylko tundra niestety tym razem nie dotarliśmy, choć brakuje nam ok. 200 kilometrów. Pora jechać na południe i na wschód, pod rosyjską granicę. Po pewnym czasie wracamy do Kemijarvi. Miasto jest niezbyt duże, ale położone nad dużym i pięknym jeziorem o tej samej nazwie. Do kolejnego ciekawego punktu na trasie, słynnego kurortu Ruka-Kuusamo pozostało ok. 100 km.
Droga jest niezwykle malownicza. W pewnym momencie znów przecinamy koło podbiegunowe, tym razem z północy na południe. Stoi tu dość okazały pomnik, aby nikt nie miał wątpliwości. Kawałek dalej wyjeżdżając zza wzniesienia muszę gwałtownie hamować, bo na środku drogi z filozoficznym spokojem stoi sobie całe stado reniferów. Bardzo chcieliśmy je zobaczyć i oto są!
Robimy całą serię zdjęć, kręcimy krótki film. Nie wiadomo czy jeszcze je spotkamy. Okazuje się jednak, że jest ich sporo w okolicy, raz po raz spotykamy jakieś na drodze, choć już nie w tak dużych grupach. Trzeba naprawdę uważnie jechać, bo renifery nie uciekają z drogi. Są to zwierzęta hodowlane, każdy z nich ma obrożę z numerem, ale chodzą sobie po lasach i drogach Laponii zupełnie luzem. Czasem nie reagują nawet na dźwięk klaksonu! W Laponii jest nawet specjalny znak drogowy ostrzegający przed tymi oryginalnymi zwierzętami. Dojeżdżamy wreszcie do Ruka, tutaj od razu w oczy rzuca się dość wysoka (jak na fińskie warunki) i skalista góra, na której widać wyciągi narciarskie i kompleks skoczni. Cała miejscowość to dość drogi i ekskluzywny kurort, choć teraz nie ma tu prawie ludzi. Za to po uliczkach między hotelami biegają... tak, tak, renifery :) Zostawiamy samochód na parkingu i wchodzimy na szczyt góry. Są tu gotowe drewniane schodki, więc idzie się wygodnie, po 15 minutach meldujemy się na górze. Widok jest przepiękny. Zabudowania Ruki w dole, a cały widnokrąg pokrywa las i raz po raz błyszczące oka mniejszych i większych jezior. Mimo deszczowych frontów, które mijaliśmy po drodze, teraz świeci słońce. Można powiedzieć, że mamy szczęście do pogody w miejscach, które chcieliśmy odwiedzić. Na szczycie góry też spacerują renifery :) Nas jednak czeka jeszcze kawałek drogi, więc wracamy do samochodu i opuszczamy Ruka. Tankujemy znów do pełna, bo następna stacja będzie dopiero za ok. 100 km. Mijamy Kuusamo i jedziemy na południe cudownie pustą drogą. Mijamy samochody raz na kilka minut, po prostu zerowy ruch. Jeszcze kilka razy spotykamy renifery, przy czym przed jednym z nich z trudem udaje się wyhamować. Na widocznym w oddali pastwisku jest całe stado "Rudolfów". Jak się okazuje to były ostatnie renifery widziane na naszym wyjeździe.
Powoli zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Niedaleko miejscowości Suomussalmi, nad jeziorem Kovajarvi jest jeden z wielu parkingów, ale zaopatrzony w wiatę, a obok jest leśna zatoczka, gdzie można się rozbić. Jest już po 22, słońce jeszcze dość wysoko na niebie, komarów na szczęście brak. Do przepięknego jeziora kilka metrów. Mimo że jesteśmy tuż koło drogi, to minimalny ruch w niczym nie przeszkadza. Zmęczeni kładziemy się spać.
5. jez. Kovajarvi - Jormua - Sotkamo - park Hiidenporti - Valtimo - park Koli - Joensuu - Kerimaki - Punkaharju
Rano szybko zwijamy namiot, śniadanie jemy pod wiatą. Pogoda jest taka sobie, widać że zbiera się na deszcz i to raczej opad typu ciągłego. Ruszamy dalej na południe, robimy małe zakupy w supermarkecie w Suomussalmi, a potem jedziemy w stronę miasta Kaajani. Naszym celem jest piękny, ale oddalony od głównych dróg park narodowy Hiidenportii, w którym są malownicze skalne kaniony. Zjeżdżamy w głównej drogi "Via Karelia" w pobliżu Kaajani, a następnie kierujemy się według GPS na coraz gorsze drogi prowadzące do parku. Pojawiają się również tablice informacyjne. W pewnym momencie jest tablica że należy skręcić w prawo, a GPS wskazuje że mam jechać prosto... jadę wg GPS. Droga staje się asfaltowo-żwirowa, wreszcie asfalt niemal całkowicie znika. Jesteśmy w jakimś środku niczego, dookoła tylko niewysoki podmokły las. Wreszcie, po 30 km jazdy, docieramy do małego leśnego parkingu. Są tu początki szlaków, tablica informacyjna, ale... te szlaki mają wyznaczone punkty docelowe odległe o jakieś 10 km, a poza tym kierują się na północ, zamiast na południe. Coś mi nie gra. Dopiero po chwili dociera do mnie, że wyznaczyłem dwa punkty, opracowując trasę w domu. I zamiast nawigować na kaniony, to nawigowałem na drugi koniec parku. Wracać 30 km żwirową drogą nie chcę, szkoda mi podwozia. Poza tym znów zbiera się na deszcz. Szkoda, głupia pomyłka i nie zobaczyliśmy naprawdę pięknego miejsca. Robię kilka zdjęć skalisto-bagiennej okolicy, komary atakują stadami. Pora jechać dalej. Najpierw trzeba wrócić do głównej drogi. A to oznacza kolejne 20 km nieprawdopodobnie dziurawą drogą. Z radością witam pierwszy asfalt. Zdarty, dziurawy, zniszczony, ale jednak asfalt. Kończy się on jednak szybko, znów kilka kilometrów żwiru, by wreszcie asfalt zagościł już na stałe. Mały off-road dziś robimy. Na szczęście wreszcie dojeżdżamy do głównej drogi, idealnie gładkiej, jak wszystkie główne fińskie drogi. Naszym następnym celem jest przepiękny park narodowy Koli nad jeziorem Pielinen. Musimy przejechać ok 70 kilometrów i znów zjechać w bok. Jezioro Pielinen to czwarte co do wielkości jezioro Finlandii, jest ponad 8 razy większe niż polskie Śniardwy! Jedziemy wzdłuż niego od wielu kilometrów, a nie dojechaliśmy nawet do połowy. Skręcamy w lewo w stronę miejscowości Koli i po kilku minutach podjeżdżamy na zatłoczony parking.
Park narodowy Koli obejmuje pasmo morenowych, skalistych wzgórz nad jeziorem Pielinen. Na szczyt Ukko-Koli prowadzi ścieżka i drabinki. Pod szczytem ulokowało się nowoczesne centrum turystyczne parku. Widok z Ukko-Koli wręcz powala. Jako że szczyt jest wyniesiony ponad 200 m nad taflę jeziora, to zasięg panoramy sięga kilkudziesięciu kilometrów. Widać całą południową część jeziora, sięgającą od horyzontu do horyzontu. A to mniej więcej 1/5 jego powierzchni! Na jeziorze widać dziesiątki wysp i wysepek. Współgrają z tym ogładzone przez lodowiec skały Ukko-Koli. Całość jest niezwykle malownicza, wręcz pocztówkowa.
Po dłuższym syceniu oczy widokami schodzimy w dół, do centrum turystycznego. Przed nim jest oryginalny karelski instrument muzyczny - korzenie ściętego drzewa. W główny pień są wbite kołki ze strunami. Aby usłyszeć muzykę należy... przyłożyć ucho do korzenia. Oczywiście w zależności który korzeń wybierzemy, to tonacja będzie nieco inna. Każdy instrument ma więc niepowtarzalną charakterystykę. W centrum turystycznym korzystamy z darmowego internetu, rezerwujemy sobie bilety powrotne na prom z Helsinek do Tallina. Wolimy nie ryzykować ich kupna w porcie, bo może się okazać, ze bilety są już wyprzedane. Dłuższą chwilę spędzamy też w samej miejscowości Koli. Jest malutka, ale bardzo ładna. Na szczęście wyjechaliśmy już z obszaru deszczów i widoki mieliśmy piękne. Jedziemy dalej, do miasta Joensuu, stolicy Karelii Północnej. Miasto jak miasto, dość duże, ale mnie najbardziej interesują zachowane z czasów Wojny Zimowej bunkry z lini fińskich umocnień, które potrafiły zatrzymać natarcie Armii Czerwonej. Bunkry bardzo mi się podobają. Są świetnie zachowane, z fragmentami zasieków i okopów, wyposażone w peryskopy, działka i CKM-y. Ponadto w środku jest ekspozycja ciekawych pamiątek z czasów wojny. Robimy niewielkie zakupy (te pyszne anyżowe cukierki i batoniki) i ruszamy dalej na południe. Za jakiś czas odbijamy w prawo z "Via Karelia" na Savonlinę. Las jest tu wyraźnie wyższy niż na północy, pojawiają się pola uprawne i łąki. Jest tu znów masa jezior, wszak trafiliśmy już w obszar systemu jeziora Saimaa, największego w Finlandii, z niezwykle rozbudowaną linią brzegową. Jest to właściwie połączone wiele jezior, zaś samo Saimaa właściwe znajduje się na południowym końcu kompleksu. Tankujemy na lokalnej stacji Neste i tu niespodzianka - terminal nie akceptuje żadnej z naszych kart. Musimy zapłacić gotówką, uszczuplając zapas o ponad 30 euro.
Dzień powoli się kończy, ale chcemy jeszcze zobaczyć kościół w Kerimaki - największy na świecie drewniany kościół. Mieścił ponad 3 tysiące osób! Udaje nam się zdążyć tuż przed jego zamknięciem.
Korzystając z bazy danych w GPS wynajduję camping odległy o ok. 10 km. Okolica jest wybitnie turystyczna, ale nie chce nam się szukać ani spania na dziko, ani przypadkowych kempingów. Jedziemy do czegoś co z pewnością istnieje. Kemping okazuje się być wielkim kompleksem, wydaje się, ze jest wybitnie "burżujski". Okazuje się jednak, że ceny są tu bardzo podobne jak w całej Finlandii. Nie marudzimy więc, tylko rozbijamy namiot. Tu już jest sporo osób w domkach, w camperach, ale też w namiotach. Pierwszy raz śpimy na tak dużym kempingu. Jest położony na półwyspie, wciśnięty pomiędzy kolejne odgałęzienia i zatoki ogromnych jezior Pojezierza Fińskiego. Oczywiście jak to w Finlandii - jest w pełni wyposażona kuchnia, przyzwoite prysznice i oczywiście sauna. W luksusowej restauracji jest darmowe WiFi. W niewielkiej przystani są przycumowane wielkie, luksusowe jachty. Ale ogólnie panuje spokój i cisza. Słońce zachodzi, ale i tak o 23 jest zupełnie jasno. Komarów niemal całkowicie brak. Małym szokiem jest widok smartfona którego ktoś znalazł na plaży i położył na stoliku, aby właściciel łatwo mógł go odnaleźć. W Polsce to raczej niespotykane, a nawet gdyby ktoś tak odłożył telefon, to i tak natychmiast by znalazł nowego właściciela.
6. Punkaharju - Savonlinna - Punkaharju - Joukio - Imatra - Loviisa - Porvoo
Rano Madzia idzie do sauny, ja zwijam namiot. Pogoda jest nieszczególna, zapowiada się deszczowy dzień. Podjeżdżamy na pobliski esker - ziemny wał, usypany przez lodowiec. Pogoda jest brzydka i nie robi on na nas szczególnego wrażenia. Wyruszamy do pobliskiej Savonlinny, głównego miasta tej części pojezierza. Jest tam duża atrakcja turystyczna, a mianowicie kamienna średniowieczna twierdza położona na skalistej wyspie - Olivanlina. Parkujemy samochód w jakiejś osiedlowej uliczce, ruszamy na krótki spacer w stronę zamczyska. Jest to jeden z niewielu tak dobrze zachowanych średniowiecznych zamków w tej części Europy. Łączy go ze stałym lądem zwodzony most, a właściwie most odsuwany w bok. Jest to konieczne, bo po jeziorze odbywa się intensywny ruch promów i innych jednostek. Zamek jest wspaniały.
Czekając na przewodnika, z którym można zwiedzać baszty i górne korytarze, czekamy w małej salce, gdzie są średniowieczne zbroje, suknie itp. Wszystko można zakładać na siebie i robić sobie zdjęcia.
Wreszcie zjawia się nasza przewodniczka i ruszamy na godzinną wycieczkę. Zwiedzamy ciasne, klaustrofobiczne korytarze, kręte schodki, a także mury i baszty. Przewodnicy są niezbędni, bo bywało że ludzie gubili się w tym kamiennym labiryncie. Niewątpliwie zamek jest wart zobaczenia i zwiedzenia. Gdy wychodzimy na zewnątrz pada i to dość mocno. Jedziemy z powrotem w stronę naszego kempingu, a potem do Via Karelia, która w tamtym rejonie przechodzi kilkaset metrów od rosyjskiej granicy. Zatrzymujemy się na parkingu, ruszam w las, chcąc zobaczyć słupki graniczne. Okazuje się, jednak, że jest to strefa nadgraniczna, a żółte znaki na drzewach oznaczają, ze dalej nie można wchodzić. Wolę nie ryzykować tłumaczenia się fińskiej straży granicznej, więc wracam na parking. Przypadkiem tuż obok odkrywam ogród z ogromną ilością fantazyjnych rzeźb, przedstawiających najróżniejsze postaci ludzkie. Jest tego dobre kilkaset sztuk, stoją jak posągi z Wyspy Wielkanocnej. Niewątpliwie ciekawostka. Chcemy jechać do Lepaerranty - stolicy Karelii Południowej, ale czytamy w przewodniku, że w Imatrze jest coś bardzo atrakcyjnego. Na rzece Vuoksi łączącej jezioro Saimaa z jeziorem Ładoga jest kaskada górskich wodospadów. Rzeka została zamknięta zaporą, ale codziennie latem jest ona otwierana i następuje zrzut wody, a wodospad się wypełnia.
W Imatrze odnajdujemy zaporę i w pobliskim McDonaldzie dowiaduję się, że zrzut wody jest o 18, czyli za około godzinę. Co ciekawe, pani wita mnie swojskim "Zdrastwujt'e". Może wyglądam na Rosjanina :)? Granica jest 10 km stąd, wielu Rosjan przyjeżdża oglądać widowisko. Odpoczywamy, jemy coś, przed 18 widzimy jak tłumy ludzi zbierają się na skalistych brzegach i na moście nad wodospadem. Wybieramy sobie wolne miejsce z boku. Punktualnie o 18 rozbrzmiewa syrena i przy doskonale dobranym symfonicznym metalu w wykonaniu Nightwisha zostają otwarte grodzie. W dół zapory leją się kaskady wody. Po kilku minutach wypełnia się suche jak dotąd kamienne łożysko rzeki, po czym masy wody przelewają się pod mostem, w skaliste koryto kaskady. Powstaje spieniona, dzika górska rzeka, wszystko spowija wodna mgła.
Równolegle do mostu na rozpiętej między brzegami linie zjeżdżają śmiałkowie, głową w dół. Przyjemność kosztuje 35 euro, a trwa góra 10 sekund :) Po kilkunastu minutach obserwowania żywiołu wracamy do samochodu i ruszamy dalej na zachód, w stronę Helsinek.
Krajobraz tej części kraju jest już inny, sporo tu pól i łąk, a wzdłuż nowej autostrady ciągną się linie wysokiego napięcia. Raz po raz mijamy też jakieś zakłady przemysłowe. Przez kilkadziesiąt kilometrów jedziemy wzdłuż południowego brzegu jeziora Saimaa właściwego, ale ani razy nie widać jego wielkiej przestrzeni wodnej. Udaje się w końcu wyjechać ze strefy deszczu, który mniej lub bardziej padał od rana. W planach mamy dojechanie jak najbliżej Helsinek, by rano szybko znaleźć się w mieście i mieć nieco czasu na jego zwiedzanie, przed załadunkiem na prom. Na mapie wynajdujemy kemping w miasteczku Loviisa. Kierując się GPS-em dojeżdżamy na miejsce, kemping jest, ale właścicieli już nie ma. Nie ma jak się zameldować i komu zapłacić. Jest już po 21, więc nie zastanawiając się ruszamy szybko dalej, do miasta Porvoo, które też chcemy z rana zobaczyć. Tankujemy jeszcze kilka litrów benzyny, tak kalkulując, by starczyło jej akurat do promu. Kolejne tankowanie, do pełna, już w Tallinie. Boimy się jednak, że kemping w Porvoo jest czynny do 22, i jeśli się spóźnimy będą podobne problemy. Ciśniemy więc mocno na pedał gazu, zjeżdżamy do Porvoo i o 21:45 meldujemy się na kempingu. Jest już po zachodzie słońca, jednak na południu Finlandii dzień jest wyraźnie krótszy, a noc ciemniejsza. Zjadamy kolację, wypijamy jakieś fińskie piwo, nic szczególnego i kładziemy się spać.
7. Porvoo - Helsinki - prom (FIN/EST) - Tallin - Kabli
Rano szybkie śniadanie, podładowanie baterii w aparacie i kamerze, zwinięcie wilgotnego namiotu i kilka minut jazdy, do zabytkowego centrum Porvoo. Przez jakąś godzinę spacerujemy wąskimi, kamiennymi uliczkami, oglądamy fińskie drewniane domki i magazyny portowe nad rzeką. Podobno to najbardziej urokliwe miasteczko Finlandii.
Po obejściu "starówki" ruszamy dalej w stronę Helsinek, do których zostało ok. 30 kilometrów. Wkrótce jesteśmy w fińskiej stolicy. Wybieram najkrótszą drogę do portu, kierując się GPS-em. Okazuje się to błędem, bo raz po raz stoimy na światłach, przeciskając się przez wąskie uliczki. W końcu docieramy do terminala zachodniego, gdzie zostawiamy samochód na wielkim parkingu. Mamy trzy godziny na szybkie zwiedzenie centrum miasta. Biorę Florę na barana i szybkim krokiem kierujemy się najpierw do Temppeliaukio - kościoła wykutego w skale. Gdy do niego docieramy, to widzimy wielką skałę na okrągłym placu, ale ciężko zlokalizować wejście. Obchodzimy całość, wreszcie trafiamy do środka. A w środku szok! To niesamowite miejsce, wykute w całości w skale, posiadające dach z ponad 20 kilometrów taśmy miedzianej. Kościół ma ponoć znakomitą akustykę. W środku tłumy ludzi, ale zdecydowanie warto było zobaczyć to miejsce.
Dalej idziemy przez centrum miasta, przecinając ruchliwe ulice w pobliżu dworca kolejowego. I jak w każdym kraju, w okolicy dworca jest pełno meneli i narkomanów. Nie wiem co ich zawsze tam ciągnie, ale Helsinki nie są wyjątkiem. W ogóle miasto jest dość brzydkie, zabytków ma niewiele, zbudowane jest bez ładu i składu, a często budynki mają taki typowo radziecki wystrój zewnętrzny.
Docieramy na najbardziej chyba reprezentacyjny Plac Senacki, na którym jest duża katedra.
To typowo turystyczne miejsce, okazuje się całkiem ładne w porównaniu z resztą miasta. Niedaleko jest też cerkiew Soboru Uspieńskiego. Jako żywo wyjęta z rosyjskich miast.
Niedaleko jest też jeden z portowych basenów, przy którym jest coś w rodzaju bazaru, gdzie oprócz pamiątek, można kupić dobre jedzenie - świeże ryby jak dorsze, szprotki, śledzie, jak też takie rarytasy jak np. mięso z renifera. Nie próbowaliśmy w Laponii, więc teraz postanawiamy się skusić. Niezłe, aczkolwiek są to kulki z mielonego mięsa, więc ciężko dokładnie oceniać smak. Potem przez niewielki park gdzie są tłumy ludzi zmierzamy już w stronę portu zachodniego, zahaczając po drodze o coś w rodzaju pchlego targu. Nie ma tu jakiś specjalnych rzeczy, Florka tylko wybiera sobie pluszowego pieska i muminka. A potem, mijając stojący w porcie rosyjski statek o pięknej nazwie "Murmańsk", docieramy do naszego samochodu i ustawiamy się w kolejce do odprawy. Trwa to szybko, ale późniejsze oczekiwanie na załadunek ciągnie się w nieskończoność. Wreszcie wjeżdżamy do środka, parkujemy i trafiamy na pokład. Florka trochę przeżywa rozstanie z Finlandią, ale potem uspokaja się w bawialni dla dzieci.
Podróż mija w miarę szybko, po dwóch godzinach docieramy do Tallina. Tu okazuje się że musimy wysiąść z samochodu, bo... stoimy na pochylni, którą będą opuszczać. Zastanawiam się jak samochody to zniosą, ale jakoś się udaje. Okazuje się że obsługa dodatkowo zablokowała koła klinami. Gdy zapalamy silnik, okazuje się, że jesteśmy już na głębokiej rezerwie i zaczynamy się obawiać, czy starczy do najbliższej stacji, która co prawda jest w porcie, ale po zjechaniu z promu stworzył się potężny korek, w którym tkwimy już kilkanaście minut. Gasimy co chwila silnik, ale jednak docieramy do stacji. Zalewamy bak do pełna. Benzyna jest tu tańsza o 40 eurocentów na litrze, więc niemal o 2 zł! Dlatego zależało nam, by bez sensu nie tankować na fińskiej stacji. Z ulgą, że jednak jej wystarczyło, ruszamy dalej. Na przedmieściach Tallina robimy jeszcze zakupy w markecie i jedziemy drogą Via Baltica w stronę Łotwy. Mamy zamiar spać na tym samym kempingu w Majace, gdzie byliśmy pierwszego dnia. Gdy mijamy Parnawę i jest już ok. 21:30, proszę Madzię, by zadzwoniła na kemping i uprzedziła obsługę, że będziemy, ale może kilka minut po 22, więc żeby ktoś został na recepcji. Niestety, okazuje się, że cały kemping został zarezerwowany na dzisiejszą noc. Szkoda, był naprawdę znakomity. Tylko co teraz robić? Jest późno. Szybko przeszukujemy bazę danych w GPS i okazuje się że kilka kilometrów od tego kempingu jest inny, więc dzwonimy tam i okazuje się, że nie ma problemu, aby tam się rozbić. Cena taka sama.
Dojeżdżając nad samym morzem obserwujemy, że cały pas nabrzeża to hotele, pensjonaty i kempingi, więc okazuje się że nie trzeba było dzwonić, lecz po prostu rozbić się na dowolnym. Ale dojeżdżamy tam gdzie dzwoniliśmy. Jest tu dość ekskluzywny hotel, ale też zwykłe pole namiotowe, pomiędzy rzadkimi sosnami rosnącymi tuż nad morzem. Wiatr od morza jest bardzo silny, namiot wyschnie całkowicie, ale czujemy się w nim, jak himalaiści w górskim obozie. Robi się zimno, zawijamy się w śpiwory, wypijamy estońskie piwo i zmęczeni zasypiamy.
8. Kabli (EST/LV) - obwodnica Rygi - Jekabpils - obwodnica Daugavpilis (LV/LT) - Jeziorosy - Wisaginia - Deguciai - Kowno - Budzisko (LT/PL) - Suwałki - Augustów - Łomża - Warszawa
Rano wieje chyba jeszcze mocniej. Nie jestem w stanie zagotować wody na gazie, dopiero zaniesienie maszynki za budynek hotelu pomaga. Zwijamy się dość szybko i ruszamy w stronę Łotwy, której granicę przekraczamy po kilku kilometrach. I od razu witają nas dziurawe i remontowane drogi, ruch wahadłowy raz za razem. Po jakiś 2 godzinach dojeżdżamy do Rygi, gdzie tym razem skręcamy na Daugavpilis. Chcemy podjechać do położonej na Litwie Ignalińskiej Elektrowni Atomowej, a ta droga wydaje nam się najlepsza. I rzeczywiście, droga jest nowa, równa, gładka, ruch bardzo mały. Ogarnia mnie senność, ale jakoś mijają kolejne kilometry. W okolicy miejscowości Jekabpils dobra droga się kończy. Kończy się też chyba europejska cywilizacja. Czujemy się niemal jak w Rosji. Jakieś opuszczone kołchozowe zabudowania, przerdzewiałe zbiorniki, krzywe tory, młodzieńcy w dresach jeżdżący golfami i BMW z fosforyzującymi felgami. Rosja wypisz wymaluj. Jemy jakieś hamburgery w miejscowym "Hesburgerze". Jedziemy jeszcze dalej na wschód, docierając w końcu do szerokiej dwupasmówki, obwodnicy Daugavpilis. Tu odbijamy na południe i wkrótce przekraczamy litewską granicę. Droga od razu robi się lepsza i gładsza, choć nie jest idealna. W miejscowości Jeziorosy skręcamy w stronę miasta Ignalino, choć sama elektrownia leży wiele kilometrów od niego, koło miasta Wisaginia, tuż przy granicy z Rosją i Białorusią. Jedziemy przez piękne sosnowe lasy, dojeżdżamy w końcu do Wisagini. Jest to miasto pracowników elektrowni, bardzo podobne do Prypeci, jednak żywe, ludne i w sumie ładne i zadbane. Widać, że miasto ma dużo pieniędzy. Elektrownia jest niby nieczynna od 2009, ale jeden z reaktorów jest nadal załadowany paliwem i można ją, jak podejrzewam, uruchomić w bardzo krótkim czasie, co pozwoli zaspokoić potrzeby całej Litwy i uniezależni ją od rosyjskiego prądu. Elektrownia została zamknięta na skutek nacisków UE, ale Litwini opóźniają wszystko jak mogą, zanim nie wybudują obok, nowoczesnej Wisagińskiej Elektrowni Atomowej.
Dojeżdżamy na wielki parking, zbliża się godzina 16, z rzekomo nieczynnego zakładu wylewa się dziki tłum pracowników. Szukam centrum turystycznego, wchodzę do głównego budynku. Zabezpieczenia jak w Pentagonie, wokół stoi opancerzona i uzbrojona ochrona wojskowa o niezbyt przyjaznych obliczach. Pytam jednego z żołnierzy o "turist center", ale on tylko "gawari pa ruski" i zabawiając się selektorem ognia na przewieszonym przez ramię kałasznikowie, pokazuje mi młode dziewczyny stojące przed budynkiem. Co prawda jak mu otwarcie pokazuje puste ręce to robi się o wiele mniej nerwowy i nawet się do mnie uśmiech. Dziewczyny mówią po angielsku, ale informują mnie, że centrum turystyczne jest czynne do 16, choć na stronie elektrowni było ze do 19. Z żalem więc muszę zadowolić się zobaczeniem budynków z zewnątrz. Elektrownia miała być większa, mieć docelowo 4 reaktory, ale po katastrofie czarnobylskiej zlikwidowano plany jej rozbudowy i pozostały jedynie 2 reaktory RBMK-1500. Robimy kilka zdjęć i wracamy do Wisagini. Tam zakupy w bardzo nowoczesnym centrum handlowym, krótki spacer po mieście i ruszamy dalej. Co ciekawe, przytłaczająca część ludności miasta to Rosjanie i Białorusini. Litwini to kilkanascie procent. Lokalnymi drogami docieramy do miasta Deguciai, gdzie już skręcamy na główną trasę na Kowno.
Droga jest nużąca, trzeba pilnować przepisów bo jest na niej masa fotoradarów. Kowno na szczęście na obwodnicę autostradową. Gdy mijamy drugie co do wielkości miasto Litwy i kierujemy się na Budzisko, to słońce chyli się już ku zachodowi. Z ulgą witam Polskę i polskie drogi. W Suwałkach zmiana za kierownicą. Madzia prowadzi do Łomży, gdzie tankujemy po raz ostatni. zmieniamy się już często, bo jesteśmy bardzo zmęczeni. Pod koniec drogi jadę już ostatkiem sił. W domu jesteśmy o 1:30 w nocy, z ulgą wskakujemy pod prysznic i idziemy spać. Tego dnia zrobiliśmy ponad 1000 km i to kiepskimi drogami.
Wspaniała wyprawa dobiegła końca, ale wiemy już, ze za rok pojedziemy na Nordkapp i objedziemy Bałtyk
Łącznie przejechaliśmy 4546 km, przepłyneliśmy 166 na pokładach promów. Dotarliśmy do 67 równoleżnika, widzieliśmy tajgę, renifery, fińskie jeziora i wodospady, a także odwiedziliśmy Świętego Mikołaja. Było warto!
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.
1. Warszawa - Łomża - Augustów - Suwałki - Budzisko (PL/LT) - Kowno - Poniewież - Sałaty (LT/LV) - Bauska - Salaspils - Salacgriva - (LV/EST) - Majaka
Wyruszamy bladym świtem, o 4 rano. Jedziemy zupełnie pustą drogą nr 8. Madzia i Florka śpią smacznie. W Ostrowi Mazowieckiej odbijam na Łomżę, a dalej przez Grajewo dojeżdżam do Augustowa. I tu niespodzianka - wyczekiwana od lat obwodnica jest gotowa, nie trzeba stać w korkach w miasteczku. W ciągu kilkunastu minut dojeżdżamy do Suwałk. Tam śniadaniowa przerwa w miejscowym McDonaldzie i zmiana na miejscu kierowcy. Jest 9 rano, a zaczyna robić się już upalnie. Ruszamy dalej na północ, tankujemy do pełna tuż przed granicą i mijając pozostałości przejścia w Budzisku wjeżdżamy na terytorium Litwy. I choć droga jest dość pusta, to jako że to litewski odcinek "Via Baltica", to ciągną nią długie kolumny TIR-ów. Ponadto w wielu miejscach są fotoradary i policyjne patrole z radarami, więc należy jechać przepisowe 80 km/h. Gdy dojeżdżamy do Kowna droga robi się dwupasmowa, a w końcu zyskuje status autostrady. Omijając Kowno przejeżdżamy nad malowniczą doliną Niemna, odbijamy na Kłajpedę, ale wkrótce zjeżdżamy z autostrady, kierując się na Rygę. Praktycznie nieprzespana noc daje mi się we znaki, ucinam sobie krótką drzemkę na fotelu pasażera. Droga jest w kilku miejscach remontowana, obowiązuje ruch wahadłowy, co znacznie spowalnia jazdę. Na pograniczu Litwy i Łotwy przecinamy kilka potężnych frontów burzowych, które formują się w postaci widowiskowych chmur szelfowych. Na Łotwie drogi są gorsze, główna trasa biegnie przez miasteczka, brak obwodnic. Docieramy wreszcie do przedmieść Rygi, która na szczęście posiada obwodnicę. Jest ona jednak słabej jakości, bo jest to zwykła jednopasmowa droga ze światłami, rondami i sporymi ograniczeniami prędkości. W pewnym momencie droga przebiega po koronie zapory na Dźwinie, gdzie również jest remont, ruch wahadłowy i gdzie tracimy minimum 20 minut. Przejeżdżamy przez Salaspils - przedmieście Rygi, typowe zapuszczone poradzieckie blokowisko. Wygląda tak, jakby czas zatrzymał się tu 20 lat temu. Łotwa jest też jedynym krajem, gdzie są drogowskazy na... Moskwę, odległą o niemal 1000 km. Na północy od Rygi droga staje się o wiele lepsza, wręcz europejska. Szeroka, dwupasmowa, w pięknym wysokopiennym sosnowym lesie. Jedziemy w bezpośredniej bliskości Bałtyku, co i rusz jest jakiś zjazd do miejscowości letniskowej. Jest już popołudnie, powoli trzeba szukać kempingu, ale postanawiamy dojechać do Estonii. W pewnym miejscu zjeżdżamy w jakaś boczną drogę, by po kilku kilometrach ujrzeć za krzakami wody zatoki Ryskiej. Zostawiamy samochód na poboczu nieużywanej polnej drogi, idziemy na spacer na plażę. Gdy wracamy jakiś starszy człowiek coś tam gestykuluje i gada do nas po łotewsku. Pewnie mu się nie podoba że stanęliśmy w pobliżu jego domu. Jednak ten kraj to mentalnie głęboka Rosja. Stan dróg i domów też jest podobny jak u "Starszego Brata". Kilkanaście km przed granicą znów zaczynają się remonty dróg i stajemy w jakimś koszmarnym korku. Przez godzinę przejeżdżamy kilkaset metrów. Wkrótce okazuje się, że w pobliskiej Salacgrivie jest jakiś duży festiwal muzyczny i parkujące samochody tak tamują ruch. Poirytowani i zmęczeni wreszcie mijamy miasteczko i po kilku kilometrach wjeżdżamy do Estonii. Tu natychmiast wita nas gładki, równy asfalt i szerokie pobocza. Jednak da się tak istotną drogę utrzymywać w porządku, co jak widać na Łotwie jest niewykonalne. Wkrótce skręcamy w lewo i po krótkiej chwili znajdujemy świetny kemping nad samym morzem. Koszt 15 euro, a jest kuchnia, prąd, bar, można płacić kartą, właściciele mówią świetnie po angielsku. Samo pole namiotowe duże i prawie puste. Po szybkiej kolacji idziemy na plażę podziwiać zachód słońca. Tu już czuć wydłużenie się dnia, bo słońce zachodzi po 22. Jest cudownie pusto, nie ma tego zgiełku i tłumów co w Polsce. Piwo "Tatra" smakuje znakomicie :) Zmęczeni kładziemy się spać, budzik nastawiam na 6:30
2. Majaka - Parnawa - Tallin - prom (EST/FIN) - Helsinki - Lahti - Heinola
Dzień zapowiada się pięknie. Po śniadaniu, spacerze po plaży i szybkim pakowaniu ruszamy dalej na północ. Bilety na prom Tallin-Helsinki mamy zarezerwowane na 16:30, co oznacza, ze o 15 musimy przejść odprawę. Wolimy być jednak w Tallinie z dużym zapasem, by mieć czas na zwiedzanie miasta. Estoński odcinek Via Baltica jest idealny - równy, gładki, bez zbędnych ograniczeń prędkości. W przeważającej części wiedzie przez lasy, gdzie ograniczenie to 100 km/h - idealna ekonomiczna prędkość podróżna, nie opłaca się nawet wyprzedzać niezbyt liczne TIR-y. Jedyne większe miasto po drodze to Parnawa, którą i tak mijamy taką wewnętrzną obwodnicą. Godzinę później jesteśmy już w Tallinie, gdzie kierujemy się wprost do portu. Tankujemy jeszcze do pełna - w Finlandii benzyna jest o wiele droższa. Są tu 3 terminale promów pasażerskich - A, B i D. Nasz M/S "Star" odchodzi z terminala D. Obok są duże strzeżone parkingi, więc zostawiamy tam samochód i ruszamy zwiedzać starówkę. Mamy około 3 godzin. Z początku myślę że należy się odprawić już teraz, ale pani w informacji wyprowadza mnie z błędu. Odprawa samochodowa jest gdzie indziej, należy tam podjechać samochodem do właściwej bramki i tam wydadzą nam karty pokładowe. W naszym przypadku bramki otworzą o 15. W porcie są jakieś dni morza, mnóstwo straganów, ludzi, jachtów. Przebijamy się przez tłum, mijamy terminale A i B i przez barbakan wchodzimy w wąskie uliczki starówki. Jest ciekawa, pełna zakamarków, kawiarenek, sklepów z pamiątkami. Wszędzie widać estońskie, rosyjskie i fińskie flagi.
Czasu nie mamy zbyt wiele, więc po dojściu na główny rynek wracamy, tyle że inną drogą. I znów przebijając się przez tłum ludzi docieramy do samochodu, którym podjeżdżamy kawałeczek, ustawiając się w powoli formującej się kolejce do odprawy. O 15 bramki się otwierają, pani w budce sprawdza nasze dowody i wydaje nam karty pokładowe. Panowie z obsługi portu sprawnie ustawiają samochody na pustym jak na razie nabrzeżu. Czekamy, czekamy, zaczyna kropić deszcz. W końcu dobija nasz prom, otwiera wrota i zaczynają z niego wyjeżdżać samochody. Jestem przekonany, że potrwa to góra 10 minut. Samochody wyjeżdżają, wyjeżdżają, wyjeżdżają... ponad 45 minut! Jak później doczytałem, prom może pomieścić 520 pojazdów! Wreszcie możemy wjechać. Panowie w środku sprawnie kierują ruchem, po dwóch pochylniach dojeżdżamy na wyższy pokład, gdzie parkujemy. Zabieramy kurtki i coś do jedzenia, zapamiętujemy miejsce i przechodzimy do pasażerskiej części promu. Nigdy nie płynąłem takim statkiem, więc robi on na mnie duże wrażenie. Są 3 pokłady dla pasażerów, gdzie jest dosłownie wszystko - sklepy bezcłowe (hektolitry alkoholu, kupowanego w ilościach hurtowych przez Rosjan i Finów), kajuty pasażerskie, restauracje, bawialnie dla dzieci, wydzielone pomieszczenia biznesowe itp. Większość czasu spędzamy jednak na otwartym pokładzie, obserwując oddalający się Tallin. Prom rozwija prędkość ponad 20 węzłów, odległość 83 km do Helsinek przebywa w równo dwie godziny. Otwarty pokład ma jedną wadę - jest miejscem gdzie wolno palić, więc tłumy ludzi wychodzą tu na papieroska. Na środku Zatoki Fińskiej zaczyna padać, robi się średnio przyjemnie, więc chowamy się pod pokład. Florka chce skorzystać z bawialni, a my z bardzo wolnego, ale darmowego internetu. Przez ok. pół godziny jesteśmy "na pełnym morzu" - nie widać brzegu w żadną ze stron, nawet z wysokiego na 30 m pokładu. Potem przed dziobem zaczynają wyłaniać się wysepki, a za nimi zabudowa Helsinek. Jako, że podróż dobiega końca, przechodzimy na pokład samochodowy. Dość długo czekamy, zanim wreszcie możemy zjechać z promu na stały ląd. Pada ulewny deszcz... kiepsko nas wita fińska ziemia. Stoimy, stoimy... nieco się martwię tym korkiem i tym, że jest coraz później, a my mamy przejechać jeszcze spory kawałek i poszukać noclegu. Przyczyna korka okazuje się być prozaiczna. Stoi chyba z 10 załóg policyjnych i wszyscy bez wyjątku kierowcy obowiązani są dmuchnąć w alkomat. Florka na szczęście usypia i nie denerwuje się tym postojem.
Gdy wreszcie mijamy policjantów wjeżdżamy do Helsinek. Wyznaczam trasę wg GPS, jakoś przez centrum. Ale drogowskazy na Lahti kierują nas na obwodnicę, więc tak jedziemy. I w sumie to dobry wybór, bo nadkładamy góra 10 km, ale omijamy miasto bez żadnych problemów. Wkrótce wyjeżdżamy na autostradę nr 4 prowadzącą do Lahti. Robi się późno, leje deszcz, a mamy w planach przejechanie minimum 150 km. Autostradą jedzie się bardzo dobrze, podziwiamy kunszt budowniczych, którzy musieli wysadzić setki ton skał, by przeprowadzić tę drogę. Już po minięciu Lahti zaczynamy się zastanawiać czy jednak w takich warunkach pogodowych nie byłoby przyjemniej spać na kempingu niż obozować na dziko. Wyszukuję w nawigacji, że w miejscowości Heinola jest kemping położony na wyspie na jeziorze. Dojeżdżamy do niego po 21, okazuje się że nie ma problemów by rozbić namiot, choć tu już ceny są wyższe, bo koszt to 23 euro. No ale trudno. Deszcz na szczęście przestaje padać, korzystamy z kuchni, pryszniców i po dniu pełni wrażeń udajemy się wreszcie na zasłużony odpoczynek.
3. Heinola - Jyvaskyla - Oulu - Kemi - Rovaniemi
Dziś czeka nas długi, 600-kilometrowy etap aż do koła podbiegunowego. Po śniadaniu szybko zwijamy namiot i ruszamy w dalszą drogę. Jeszcze kilka km do końca autostrady nr 4 i dalej drogą nr 4 na Jyvaskyla i Oulu. Wypogadza się, a sama droga jest przecudnej urody. Wiedzie przez dzikie tereny, pokryte niemal w całości lasem, rosnącym na skalistych pagórkach porozdzielanych jeziorami. Typowo polodowcowa rzeźba terenu. Miejscowości po drodze nie ma prawie wcale, więc trzymając przepisowe 100 km/h ma się wysoką średnią i niewielkie zużycie paliwa. Ruch jest niewielki, a co jakiś czas są odcinki drogi z dwoma pasami w danym kierunku, co umożliwia wyprzedzanie maruderów. Droga jest wzorowa. Co kilka kilometrów ma parkingi, jest zabezpieczona barierkami, ograniczenia prędkości do 80 km/h są wyłącznie przy skrzyżowaniach. Wokół Jyvaskyla jest nawet autostradowa obwodnica. Tam też jest tablica informująca że Oulu jest odległe o 335 km. Kawał drogi, ale w tych warunkach to góra 4 godziny jazdy. Jedziemy cały czas dokładnie na północ, niemal wyłącznie przez tzw. tajgę jasną - las mieszany (wysokie sosny, świerki i jodły, a także bardzo duża ilość brzozy). Las jest bardzo gęsty, gdy zatrzymujemy się na parkingach atakują nas roje komarów. Krajobraz jest morenowy, pofalowany, ale pagórki są pokryte skałami i głazami, na których wprost rosną drzewa. Często mijamy też widoczne z drogi jeziora, choć im dalej na północ tym jest ich mniej.
Przed Oulu pojawiają się pierwsze fotoradary i jest ich naprawdę dużo, więc mimo że jedziemy przepisowo, to wyczulamy się jeszcze bardziej. Samo Oulu to spore miasto, ma autostradową obwodnicę. Tu tankujemy do pełna i ruszamy dalej, uciekając przed nadciągającą z nad Bałtyku burzą. Kilkadziesiąt kilometrów za Oulu zjeżdżamy z głównej drogi na parking i przechodzimy na odległe o sto metrów wybrzeże Zatoki Botnickiej. To północny kraniec Bałtyku, morze wygląda tu zupełnie inaczej niż w Polsce czy Estonii. Jest dużo lesistych wysepek, dno jest kamieniste, a wybrzeża to lita skała, porośnięta niskimi drzewami. Ponadto słońce świeci w twarz a nie w plecy, jak jest w Polsce, co jest dla nas nowością. Po półgodzinnej przerwie ruszamy w dalszą drogę, w stronę niezbyt odległego Kemi. W mieście jest duża fabryka celulozy i charakterystyczny smród unosi się nad całą okolicą. Do granicy szwedzkiej w Tornio zostało zaledwie kilka kilometrów. My skręcamy w prawo z głównej drogi na tzw. autostradę arktyczną, prowadzącą w stronę Rovaniemi - stolicy Laponii. Ruch jest niewielki, cały czas jedziemy przez gęsty las tutaj jednak już wyraźnie niższy niż na południu. Fotoradarów nadal jest sporo, a my ściśle trzymamy się przepisów. Mimo że za nami zrobił się ogonek samochodów, to niemal nikt nie wyprzedza.
Po godzinie jazdy docieramy wreszcie do leżącego niemal na kole podbiegunowym Rovaniemi. Miasto jest dość brzydkie, jak większość fińskich miast, ponadto główna droga jest remontowana. Zatrzymujemy się w najdalej wysuniętym na północ McDonaldzie na świecie. Po chyba najdroższym w życiu cheeseburgerze ruszamy dalej, w stronę portu lotniczego. Upatrzyłem wcześniej na mapie jezioro Novajarvi, leżące kilkanaście km na północ od miasta. Szukamy tym razem miejsca do spania na dziko. Po spenetrowaniu kilku lokalnych dróg i stwierdzeniu, że wszystkie prowadzą do domków letniskowych nad jeziorem, postanawiamy rozbić się po prostu w lesie, przy rozstaju dróg, gdzie jest miejsce w którym można zaparkować i rozbić namiot. Ludzi w okolicy praktycznie nie ma, natomiast są tu potworne ilości komarów i meszek. Zakładamy na siebie bluzy, zaciągamy kaptury, ale i tak wszystko niemal trzeba robić w namiocie, bo agresywne owady mogą zjeść żywcem. Po szybkiej kolacji udajemy się nad samo jezioro. Jest spokojne, duże, porośnięte dla odmiany dość rzadkim, wysokopiennym lasem, złożonym już głównie z drzew iglastych, choć brzozy nadal są obecne. Podszyt jest jednak dość bogaty, dużo jagód i borówek.
Gdy zasypiamy ok. 23 słońce nadal jest widoczne nad horyzontem! To moja pierwsza w życiu noc za kołem podbiegunowym, bardzo jestem ciekaw jaki widok będzie o północy, więc specjalnie nastawiam budzik. W lipcu aby zobaczyć niezachodzące słońce trzeba jednak być dalej na północy. Tutaj taki widok jest możliwy tylko w dzień przesilenia letniego. A na Nordkappie jest już takich dni 80 w roku, więc od połowy maja do końca lipca. Jednak o północy jest nadal zupełnie jasno, tak jak wczesnym zmierzchem. Horyzont jest krwistoczerwony, czyli słońce znajduje się tuż poniżej niego. A za godzinę już będzie z powrotem na niebie. Podoba mi się to zjawisko! Pozwala szukać biwaku nawet w środku "nocy", bo cały czas jest jasno. Zasypiam jednak kamiennym snem, bo ten długi etap dał mi się we znaki.
4. Napapiiri - Kemijarvi - Pyha-Luoston - Kemijarvi - Ruka - Kuusamo - jez. Kovajarvi (koło Suomussalmi)
Budzimy się o 6 i podejmujemy szybką decyzję o zwinięciu obozu, podjechaniu do Napapiiri, gdzie jest Wioska Świętego Mikołaja i tam, korzystając z dobrodziejstw cywilizacji zjedzenie śniadania i poranną toaletę. Jest dość wilgotno, ale przynajmniej zniknęły meszki i komary. Po kilku minutach ładujemy wszystko do samochodu i wyruszamy w drogę. Cel jest nieodległy, przejeżdżamy znów koło lotniska odcinkiem drogi który albo jest byłym pasem startowym, albo pełni rolę pasa zapasowego. Nad kotliną w której leży Rovaniemi rozpościera się morze mgieł. Pogoda zapowiada się pięknie. W Napapiiri siadamy przy jednym z wielu drewnianych stołów i zjadamy na spokojnie śniadanie.
Potem rozpoczynamy zwiedzanie wioski, choć większość rzeczy zostanie otwarta dopiero o 8:30. Fotografujemy się na lini wyznaczającej koło podbiegunowe, Florka bawi się trochę na placyku zabaw.
W końcu wioska ożywa, otwierają się sklepy z pamiątkami, pojawiają się turyści. Trzeba dopełnić obowiązku i osobiście stwierdzić czy Święty Mikołaj istnieje. Wchodzimy do domu gdzie mieszka. Jest tu ogromy mechanizm, który obraca osią ziemską. Mieszkają tu elfy, trzeba przejść po lodowej ścieżce. Florka czuje się nieswojo, ma obawy, ale daje się jednak przekonać, że warto odwiedzić Mikołaja. Wreszcie zostajemy wpuszczeni na audiencję u Niego. Jest to Mikołaj jak z obrazka - duży, gruby, z wielką brodą, w czapce i okularach. I bardzo dobroduszny. Nawet zna kilka polskich słów! Obiecuje że odwiedzi nas w święta. Elfy robią nam zdjęcia. Sama wizyta jest darmowa, zdjęcia już nie. Za komplet 3 zdjęć i film należy zapłacić, bagatela, 40 euro. No cóż, ale jest to jedyna w swoim rodzaju pamiątka, więc uznajemy że warto.
Później oglądamy jeszcze sklepiki, kupujemy jakieś drobne pamiątki, jak również puszkę mięsa z... renifera. Jest jeszcze z łosia i niedźwiedzia :) Na koniec idziemy do budynku poczty Świętego Mikołaja. Jest tu darmowy internet, można też wysłać kartki z życzeniami. Zależnie do której skrzynki zostaną wrzucone, dojdą do adresata wkrótce, albo dopiero na święta. Wreszcie kończymy naszą wizytę w wiosce i ruszamy dalej na północny wschód. Autostrada Arktyczna odbija na północ, do miejscowości Sodankyla i dalej w stronę Nordkappu, a my jedziemy w stronę jeziora i miasta Kemijarvi. Pogoda jest zmienna, od rana potworzyły się fronty, przynoszące ulewny deszcz, bo po kilku minutach znów nastała słoneczna pogoda. Teren jest nadal porośnięty lasem, ale już o wiele rzadszym, dookoła jest duża ilość niewielkich, wytopiskowych, bagnistych jeziorek. Po lewej stronie rozciąga się jakiś poligon wojskowy, choć nie jesteśmy tego do końca pewni, ale tyle wnioskujemy z tabliczek w języku fińskim. Tuż przed Kemijarvi skręcamy na północ, a po ok 30 kilometrach odbijamy w lewo, do parku narodowego Pyha-Luoston.
Przed nami wyrasta coś, co można przy pewnej dozie wyobraźni nazwać małym pasmem górskim. Wysokość względna leśno-kamienistego wału to góra 200 m, ale jak na fińskie warunki to już są góry. Jest tu kilkadziesiąt kilometrów szlaków, wyciągi narciarskie, tory saneczkowe - słowem - niewielki kurort. My nie mamy wiele czasu. Od strony parkingu góra jest nieprzystępnie skalista, ale już kawałek dalej okazuje się, że można podejść stokiem narciarskim na sam szczyt. Wchodzę mniej więcej do połowy, wyżej nie czuję potrzeby, widok dookoła i tak jest już piękny, a dalsze podejście strome i męczące, zajęłoby mi zbyt wiele czasu. Park narodowy leży na 67 równoleżniku, to najdalej wysunięty na północ punkt naszej wyprawy. Jesteśmy dalej na północ niż Morze Białe! Robię kilka zdjęć. W zasięgu wzroku jest kilka wzniesień, ale teren jest ogólnie dość płaski. Wszystko porasta bezkresna tajga.
Do miejsc gdzie las się kończy i pozostaje już tylko tundra niestety tym razem nie dotarliśmy, choć brakuje nam ok. 200 kilometrów. Pora jechać na południe i na wschód, pod rosyjską granicę. Po pewnym czasie wracamy do Kemijarvi. Miasto jest niezbyt duże, ale położone nad dużym i pięknym jeziorem o tej samej nazwie. Do kolejnego ciekawego punktu na trasie, słynnego kurortu Ruka-Kuusamo pozostało ok. 100 km.
Droga jest niezwykle malownicza. W pewnym momencie znów przecinamy koło podbiegunowe, tym razem z północy na południe. Stoi tu dość okazały pomnik, aby nikt nie miał wątpliwości. Kawałek dalej wyjeżdżając zza wzniesienia muszę gwałtownie hamować, bo na środku drogi z filozoficznym spokojem stoi sobie całe stado reniferów. Bardzo chcieliśmy je zobaczyć i oto są!
Robimy całą serię zdjęć, kręcimy krótki film. Nie wiadomo czy jeszcze je spotkamy. Okazuje się jednak, że jest ich sporo w okolicy, raz po raz spotykamy jakieś na drodze, choć już nie w tak dużych grupach. Trzeba naprawdę uważnie jechać, bo renifery nie uciekają z drogi. Są to zwierzęta hodowlane, każdy z nich ma obrożę z numerem, ale chodzą sobie po lasach i drogach Laponii zupełnie luzem. Czasem nie reagują nawet na dźwięk klaksonu! W Laponii jest nawet specjalny znak drogowy ostrzegający przed tymi oryginalnymi zwierzętami. Dojeżdżamy wreszcie do Ruka, tutaj od razu w oczy rzuca się dość wysoka (jak na fińskie warunki) i skalista góra, na której widać wyciągi narciarskie i kompleks skoczni. Cała miejscowość to dość drogi i ekskluzywny kurort, choć teraz nie ma tu prawie ludzi. Za to po uliczkach między hotelami biegają... tak, tak, renifery :) Zostawiamy samochód na parkingu i wchodzimy na szczyt góry. Są tu gotowe drewniane schodki, więc idzie się wygodnie, po 15 minutach meldujemy się na górze. Widok jest przepiękny. Zabudowania Ruki w dole, a cały widnokrąg pokrywa las i raz po raz błyszczące oka mniejszych i większych jezior. Mimo deszczowych frontów, które mijaliśmy po drodze, teraz świeci słońce. Można powiedzieć, że mamy szczęście do pogody w miejscach, które chcieliśmy odwiedzić. Na szczycie góry też spacerują renifery :) Nas jednak czeka jeszcze kawałek drogi, więc wracamy do samochodu i opuszczamy Ruka. Tankujemy znów do pełna, bo następna stacja będzie dopiero za ok. 100 km. Mijamy Kuusamo i jedziemy na południe cudownie pustą drogą. Mijamy samochody raz na kilka minut, po prostu zerowy ruch. Jeszcze kilka razy spotykamy renifery, przy czym przed jednym z nich z trudem udaje się wyhamować. Na widocznym w oddali pastwisku jest całe stado "Rudolfów". Jak się okazuje to były ostatnie renifery widziane na naszym wyjeździe.
Powoli zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Niedaleko miejscowości Suomussalmi, nad jeziorem Kovajarvi jest jeden z wielu parkingów, ale zaopatrzony w wiatę, a obok jest leśna zatoczka, gdzie można się rozbić. Jest już po 22, słońce jeszcze dość wysoko na niebie, komarów na szczęście brak. Do przepięknego jeziora kilka metrów. Mimo że jesteśmy tuż koło drogi, to minimalny ruch w niczym nie przeszkadza. Zmęczeni kładziemy się spać.
5. jez. Kovajarvi - Jormua - Sotkamo - park Hiidenporti - Valtimo - park Koli - Joensuu - Kerimaki - Punkaharju
Rano szybko zwijamy namiot, śniadanie jemy pod wiatą. Pogoda jest taka sobie, widać że zbiera się na deszcz i to raczej opad typu ciągłego. Ruszamy dalej na południe, robimy małe zakupy w supermarkecie w Suomussalmi, a potem jedziemy w stronę miasta Kaajani. Naszym celem jest piękny, ale oddalony od głównych dróg park narodowy Hiidenportii, w którym są malownicze skalne kaniony. Zjeżdżamy w głównej drogi "Via Karelia" w pobliżu Kaajani, a następnie kierujemy się według GPS na coraz gorsze drogi prowadzące do parku. Pojawiają się również tablice informacyjne. W pewnym momencie jest tablica że należy skręcić w prawo, a GPS wskazuje że mam jechać prosto... jadę wg GPS. Droga staje się asfaltowo-żwirowa, wreszcie asfalt niemal całkowicie znika. Jesteśmy w jakimś środku niczego, dookoła tylko niewysoki podmokły las. Wreszcie, po 30 km jazdy, docieramy do małego leśnego parkingu. Są tu początki szlaków, tablica informacyjna, ale... te szlaki mają wyznaczone punkty docelowe odległe o jakieś 10 km, a poza tym kierują się na północ, zamiast na południe. Coś mi nie gra. Dopiero po chwili dociera do mnie, że wyznaczyłem dwa punkty, opracowując trasę w domu. I zamiast nawigować na kaniony, to nawigowałem na drugi koniec parku. Wracać 30 km żwirową drogą nie chcę, szkoda mi podwozia. Poza tym znów zbiera się na deszcz. Szkoda, głupia pomyłka i nie zobaczyliśmy naprawdę pięknego miejsca. Robię kilka zdjęć skalisto-bagiennej okolicy, komary atakują stadami. Pora jechać dalej. Najpierw trzeba wrócić do głównej drogi. A to oznacza kolejne 20 km nieprawdopodobnie dziurawą drogą. Z radością witam pierwszy asfalt. Zdarty, dziurawy, zniszczony, ale jednak asfalt. Kończy się on jednak szybko, znów kilka kilometrów żwiru, by wreszcie asfalt zagościł już na stałe. Mały off-road dziś robimy. Na szczęście wreszcie dojeżdżamy do głównej drogi, idealnie gładkiej, jak wszystkie główne fińskie drogi. Naszym następnym celem jest przepiękny park narodowy Koli nad jeziorem Pielinen. Musimy przejechać ok 70 kilometrów i znów zjechać w bok. Jezioro Pielinen to czwarte co do wielkości jezioro Finlandii, jest ponad 8 razy większe niż polskie Śniardwy! Jedziemy wzdłuż niego od wielu kilometrów, a nie dojechaliśmy nawet do połowy. Skręcamy w lewo w stronę miejscowości Koli i po kilku minutach podjeżdżamy na zatłoczony parking.
Park narodowy Koli obejmuje pasmo morenowych, skalistych wzgórz nad jeziorem Pielinen. Na szczyt Ukko-Koli prowadzi ścieżka i drabinki. Pod szczytem ulokowało się nowoczesne centrum turystyczne parku. Widok z Ukko-Koli wręcz powala. Jako że szczyt jest wyniesiony ponad 200 m nad taflę jeziora, to zasięg panoramy sięga kilkudziesięciu kilometrów. Widać całą południową część jeziora, sięgającą od horyzontu do horyzontu. A to mniej więcej 1/5 jego powierzchni! Na jeziorze widać dziesiątki wysp i wysepek. Współgrają z tym ogładzone przez lodowiec skały Ukko-Koli. Całość jest niezwykle malownicza, wręcz pocztówkowa.
Po dłuższym syceniu oczy widokami schodzimy w dół, do centrum turystycznego. Przed nim jest oryginalny karelski instrument muzyczny - korzenie ściętego drzewa. W główny pień są wbite kołki ze strunami. Aby usłyszeć muzykę należy... przyłożyć ucho do korzenia. Oczywiście w zależności który korzeń wybierzemy, to tonacja będzie nieco inna. Każdy instrument ma więc niepowtarzalną charakterystykę. W centrum turystycznym korzystamy z darmowego internetu, rezerwujemy sobie bilety powrotne na prom z Helsinek do Tallina. Wolimy nie ryzykować ich kupna w porcie, bo może się okazać, ze bilety są już wyprzedane. Dłuższą chwilę spędzamy też w samej miejscowości Koli. Jest malutka, ale bardzo ładna. Na szczęście wyjechaliśmy już z obszaru deszczów i widoki mieliśmy piękne. Jedziemy dalej, do miasta Joensuu, stolicy Karelii Północnej. Miasto jak miasto, dość duże, ale mnie najbardziej interesują zachowane z czasów Wojny Zimowej bunkry z lini fińskich umocnień, które potrafiły zatrzymać natarcie Armii Czerwonej. Bunkry bardzo mi się podobają. Są świetnie zachowane, z fragmentami zasieków i okopów, wyposażone w peryskopy, działka i CKM-y. Ponadto w środku jest ekspozycja ciekawych pamiątek z czasów wojny. Robimy niewielkie zakupy (te pyszne anyżowe cukierki i batoniki) i ruszamy dalej na południe. Za jakiś czas odbijamy w prawo z "Via Karelia" na Savonlinę. Las jest tu wyraźnie wyższy niż na północy, pojawiają się pola uprawne i łąki. Jest tu znów masa jezior, wszak trafiliśmy już w obszar systemu jeziora Saimaa, największego w Finlandii, z niezwykle rozbudowaną linią brzegową. Jest to właściwie połączone wiele jezior, zaś samo Saimaa właściwe znajduje się na południowym końcu kompleksu. Tankujemy na lokalnej stacji Neste i tu niespodzianka - terminal nie akceptuje żadnej z naszych kart. Musimy zapłacić gotówką, uszczuplając zapas o ponad 30 euro.
Dzień powoli się kończy, ale chcemy jeszcze zobaczyć kościół w Kerimaki - największy na świecie drewniany kościół. Mieścił ponad 3 tysiące osób! Udaje nam się zdążyć tuż przed jego zamknięciem.
Korzystając z bazy danych w GPS wynajduję camping odległy o ok. 10 km. Okolica jest wybitnie turystyczna, ale nie chce nam się szukać ani spania na dziko, ani przypadkowych kempingów. Jedziemy do czegoś co z pewnością istnieje. Kemping okazuje się być wielkim kompleksem, wydaje się, ze jest wybitnie "burżujski". Okazuje się jednak, że ceny są tu bardzo podobne jak w całej Finlandii. Nie marudzimy więc, tylko rozbijamy namiot. Tu już jest sporo osób w domkach, w camperach, ale też w namiotach. Pierwszy raz śpimy na tak dużym kempingu. Jest położony na półwyspie, wciśnięty pomiędzy kolejne odgałęzienia i zatoki ogromnych jezior Pojezierza Fińskiego. Oczywiście jak to w Finlandii - jest w pełni wyposażona kuchnia, przyzwoite prysznice i oczywiście sauna. W luksusowej restauracji jest darmowe WiFi. W niewielkiej przystani są przycumowane wielkie, luksusowe jachty. Ale ogólnie panuje spokój i cisza. Słońce zachodzi, ale i tak o 23 jest zupełnie jasno. Komarów niemal całkowicie brak. Małym szokiem jest widok smartfona którego ktoś znalazł na plaży i położył na stoliku, aby właściciel łatwo mógł go odnaleźć. W Polsce to raczej niespotykane, a nawet gdyby ktoś tak odłożył telefon, to i tak natychmiast by znalazł nowego właściciela.
6. Punkaharju - Savonlinna - Punkaharju - Joukio - Imatra - Loviisa - Porvoo
Rano Madzia idzie do sauny, ja zwijam namiot. Pogoda jest nieszczególna, zapowiada się deszczowy dzień. Podjeżdżamy na pobliski esker - ziemny wał, usypany przez lodowiec. Pogoda jest brzydka i nie robi on na nas szczególnego wrażenia. Wyruszamy do pobliskiej Savonlinny, głównego miasta tej części pojezierza. Jest tam duża atrakcja turystyczna, a mianowicie kamienna średniowieczna twierdza położona na skalistej wyspie - Olivanlina. Parkujemy samochód w jakiejś osiedlowej uliczce, ruszamy na krótki spacer w stronę zamczyska. Jest to jeden z niewielu tak dobrze zachowanych średniowiecznych zamków w tej części Europy. Łączy go ze stałym lądem zwodzony most, a właściwie most odsuwany w bok. Jest to konieczne, bo po jeziorze odbywa się intensywny ruch promów i innych jednostek. Zamek jest wspaniały.
Czekając na przewodnika, z którym można zwiedzać baszty i górne korytarze, czekamy w małej salce, gdzie są średniowieczne zbroje, suknie itp. Wszystko można zakładać na siebie i robić sobie zdjęcia.
Wreszcie zjawia się nasza przewodniczka i ruszamy na godzinną wycieczkę. Zwiedzamy ciasne, klaustrofobiczne korytarze, kręte schodki, a także mury i baszty. Przewodnicy są niezbędni, bo bywało że ludzie gubili się w tym kamiennym labiryncie. Niewątpliwie zamek jest wart zobaczenia i zwiedzenia. Gdy wychodzimy na zewnątrz pada i to dość mocno. Jedziemy z powrotem w stronę naszego kempingu, a potem do Via Karelia, która w tamtym rejonie przechodzi kilkaset metrów od rosyjskiej granicy. Zatrzymujemy się na parkingu, ruszam w las, chcąc zobaczyć słupki graniczne. Okazuje się, jednak, że jest to strefa nadgraniczna, a żółte znaki na drzewach oznaczają, ze dalej nie można wchodzić. Wolę nie ryzykować tłumaczenia się fińskiej straży granicznej, więc wracam na parking. Przypadkiem tuż obok odkrywam ogród z ogromną ilością fantazyjnych rzeźb, przedstawiających najróżniejsze postaci ludzkie. Jest tego dobre kilkaset sztuk, stoją jak posągi z Wyspy Wielkanocnej. Niewątpliwie ciekawostka. Chcemy jechać do Lepaerranty - stolicy Karelii Południowej, ale czytamy w przewodniku, że w Imatrze jest coś bardzo atrakcyjnego. Na rzece Vuoksi łączącej jezioro Saimaa z jeziorem Ładoga jest kaskada górskich wodospadów. Rzeka została zamknięta zaporą, ale codziennie latem jest ona otwierana i następuje zrzut wody, a wodospad się wypełnia.
W Imatrze odnajdujemy zaporę i w pobliskim McDonaldzie dowiaduję się, że zrzut wody jest o 18, czyli za około godzinę. Co ciekawe, pani wita mnie swojskim "Zdrastwujt'e". Może wyglądam na Rosjanina :)? Granica jest 10 km stąd, wielu Rosjan przyjeżdża oglądać widowisko. Odpoczywamy, jemy coś, przed 18 widzimy jak tłumy ludzi zbierają się na skalistych brzegach i na moście nad wodospadem. Wybieramy sobie wolne miejsce z boku. Punktualnie o 18 rozbrzmiewa syrena i przy doskonale dobranym symfonicznym metalu w wykonaniu Nightwisha zostają otwarte grodzie. W dół zapory leją się kaskady wody. Po kilku minutach wypełnia się suche jak dotąd kamienne łożysko rzeki, po czym masy wody przelewają się pod mostem, w skaliste koryto kaskady. Powstaje spieniona, dzika górska rzeka, wszystko spowija wodna mgła.
Równolegle do mostu na rozpiętej między brzegami linie zjeżdżają śmiałkowie, głową w dół. Przyjemność kosztuje 35 euro, a trwa góra 10 sekund :) Po kilkunastu minutach obserwowania żywiołu wracamy do samochodu i ruszamy dalej na zachód, w stronę Helsinek.
Krajobraz tej części kraju jest już inny, sporo tu pól i łąk, a wzdłuż nowej autostrady ciągną się linie wysokiego napięcia. Raz po raz mijamy też jakieś zakłady przemysłowe. Przez kilkadziesiąt kilometrów jedziemy wzdłuż południowego brzegu jeziora Saimaa właściwego, ale ani razy nie widać jego wielkiej przestrzeni wodnej. Udaje się w końcu wyjechać ze strefy deszczu, który mniej lub bardziej padał od rana. W planach mamy dojechanie jak najbliżej Helsinek, by rano szybko znaleźć się w mieście i mieć nieco czasu na jego zwiedzanie, przed załadunkiem na prom. Na mapie wynajdujemy kemping w miasteczku Loviisa. Kierując się GPS-em dojeżdżamy na miejsce, kemping jest, ale właścicieli już nie ma. Nie ma jak się zameldować i komu zapłacić. Jest już po 21, więc nie zastanawiając się ruszamy szybko dalej, do miasta Porvoo, które też chcemy z rana zobaczyć. Tankujemy jeszcze kilka litrów benzyny, tak kalkulując, by starczyło jej akurat do promu. Kolejne tankowanie, do pełna, już w Tallinie. Boimy się jednak, że kemping w Porvoo jest czynny do 22, i jeśli się spóźnimy będą podobne problemy. Ciśniemy więc mocno na pedał gazu, zjeżdżamy do Porvoo i o 21:45 meldujemy się na kempingu. Jest już po zachodzie słońca, jednak na południu Finlandii dzień jest wyraźnie krótszy, a noc ciemniejsza. Zjadamy kolację, wypijamy jakieś fińskie piwo, nic szczególnego i kładziemy się spać.
7. Porvoo - Helsinki - prom (FIN/EST) - Tallin - Kabli
Rano szybkie śniadanie, podładowanie baterii w aparacie i kamerze, zwinięcie wilgotnego namiotu i kilka minut jazdy, do zabytkowego centrum Porvoo. Przez jakąś godzinę spacerujemy wąskimi, kamiennymi uliczkami, oglądamy fińskie drewniane domki i magazyny portowe nad rzeką. Podobno to najbardziej urokliwe miasteczko Finlandii.
Po obejściu "starówki" ruszamy dalej w stronę Helsinek, do których zostało ok. 30 kilometrów. Wkrótce jesteśmy w fińskiej stolicy. Wybieram najkrótszą drogę do portu, kierując się GPS-em. Okazuje się to błędem, bo raz po raz stoimy na światłach, przeciskając się przez wąskie uliczki. W końcu docieramy do terminala zachodniego, gdzie zostawiamy samochód na wielkim parkingu. Mamy trzy godziny na szybkie zwiedzenie centrum miasta. Biorę Florę na barana i szybkim krokiem kierujemy się najpierw do Temppeliaukio - kościoła wykutego w skale. Gdy do niego docieramy, to widzimy wielką skałę na okrągłym placu, ale ciężko zlokalizować wejście. Obchodzimy całość, wreszcie trafiamy do środka. A w środku szok! To niesamowite miejsce, wykute w całości w skale, posiadające dach z ponad 20 kilometrów taśmy miedzianej. Kościół ma ponoć znakomitą akustykę. W środku tłumy ludzi, ale zdecydowanie warto było zobaczyć to miejsce.
Dalej idziemy przez centrum miasta, przecinając ruchliwe ulice w pobliżu dworca kolejowego. I jak w każdym kraju, w okolicy dworca jest pełno meneli i narkomanów. Nie wiem co ich zawsze tam ciągnie, ale Helsinki nie są wyjątkiem. W ogóle miasto jest dość brzydkie, zabytków ma niewiele, zbudowane jest bez ładu i składu, a często budynki mają taki typowo radziecki wystrój zewnętrzny.
Docieramy na najbardziej chyba reprezentacyjny Plac Senacki, na którym jest duża katedra.
To typowo turystyczne miejsce, okazuje się całkiem ładne w porównaniu z resztą miasta. Niedaleko jest też cerkiew Soboru Uspieńskiego. Jako żywo wyjęta z rosyjskich miast.
Niedaleko jest też jeden z portowych basenów, przy którym jest coś w rodzaju bazaru, gdzie oprócz pamiątek, można kupić dobre jedzenie - świeże ryby jak dorsze, szprotki, śledzie, jak też takie rarytasy jak np. mięso z renifera. Nie próbowaliśmy w Laponii, więc teraz postanawiamy się skusić. Niezłe, aczkolwiek są to kulki z mielonego mięsa, więc ciężko dokładnie oceniać smak. Potem przez niewielki park gdzie są tłumy ludzi zmierzamy już w stronę portu zachodniego, zahaczając po drodze o coś w rodzaju pchlego targu. Nie ma tu jakiś specjalnych rzeczy, Florka tylko wybiera sobie pluszowego pieska i muminka. A potem, mijając stojący w porcie rosyjski statek o pięknej nazwie "Murmańsk", docieramy do naszego samochodu i ustawiamy się w kolejce do odprawy. Trwa to szybko, ale późniejsze oczekiwanie na załadunek ciągnie się w nieskończoność. Wreszcie wjeżdżamy do środka, parkujemy i trafiamy na pokład. Florka trochę przeżywa rozstanie z Finlandią, ale potem uspokaja się w bawialni dla dzieci.
Podróż mija w miarę szybko, po dwóch godzinach docieramy do Tallina. Tu okazuje się że musimy wysiąść z samochodu, bo... stoimy na pochylni, którą będą opuszczać. Zastanawiam się jak samochody to zniosą, ale jakoś się udaje. Okazuje się że obsługa dodatkowo zablokowała koła klinami. Gdy zapalamy silnik, okazuje się, że jesteśmy już na głębokiej rezerwie i zaczynamy się obawiać, czy starczy do najbliższej stacji, która co prawda jest w porcie, ale po zjechaniu z promu stworzył się potężny korek, w którym tkwimy już kilkanaście minut. Gasimy co chwila silnik, ale jednak docieramy do stacji. Zalewamy bak do pełna. Benzyna jest tu tańsza o 40 eurocentów na litrze, więc niemal o 2 zł! Dlatego zależało nam, by bez sensu nie tankować na fińskiej stacji. Z ulgą, że jednak jej wystarczyło, ruszamy dalej. Na przedmieściach Tallina robimy jeszcze zakupy w markecie i jedziemy drogą Via Baltica w stronę Łotwy. Mamy zamiar spać na tym samym kempingu w Majace, gdzie byliśmy pierwszego dnia. Gdy mijamy Parnawę i jest już ok. 21:30, proszę Madzię, by zadzwoniła na kemping i uprzedziła obsługę, że będziemy, ale może kilka minut po 22, więc żeby ktoś został na recepcji. Niestety, okazuje się, że cały kemping został zarezerwowany na dzisiejszą noc. Szkoda, był naprawdę znakomity. Tylko co teraz robić? Jest późno. Szybko przeszukujemy bazę danych w GPS i okazuje się że kilka kilometrów od tego kempingu jest inny, więc dzwonimy tam i okazuje się, że nie ma problemu, aby tam się rozbić. Cena taka sama.
Dojeżdżając nad samym morzem obserwujemy, że cały pas nabrzeża to hotele, pensjonaty i kempingi, więc okazuje się że nie trzeba było dzwonić, lecz po prostu rozbić się na dowolnym. Ale dojeżdżamy tam gdzie dzwoniliśmy. Jest tu dość ekskluzywny hotel, ale też zwykłe pole namiotowe, pomiędzy rzadkimi sosnami rosnącymi tuż nad morzem. Wiatr od morza jest bardzo silny, namiot wyschnie całkowicie, ale czujemy się w nim, jak himalaiści w górskim obozie. Robi się zimno, zawijamy się w śpiwory, wypijamy estońskie piwo i zmęczeni zasypiamy.
8. Kabli (EST/LV) - obwodnica Rygi - Jekabpils - obwodnica Daugavpilis (LV/LT) - Jeziorosy - Wisaginia - Deguciai - Kowno - Budzisko (LT/PL) - Suwałki - Augustów - Łomża - Warszawa
Rano wieje chyba jeszcze mocniej. Nie jestem w stanie zagotować wody na gazie, dopiero zaniesienie maszynki za budynek hotelu pomaga. Zwijamy się dość szybko i ruszamy w stronę Łotwy, której granicę przekraczamy po kilku kilometrach. I od razu witają nas dziurawe i remontowane drogi, ruch wahadłowy raz za razem. Po jakiś 2 godzinach dojeżdżamy do Rygi, gdzie tym razem skręcamy na Daugavpilis. Chcemy podjechać do położonej na Litwie Ignalińskiej Elektrowni Atomowej, a ta droga wydaje nam się najlepsza. I rzeczywiście, droga jest nowa, równa, gładka, ruch bardzo mały. Ogarnia mnie senność, ale jakoś mijają kolejne kilometry. W okolicy miejscowości Jekabpils dobra droga się kończy. Kończy się też chyba europejska cywilizacja. Czujemy się niemal jak w Rosji. Jakieś opuszczone kołchozowe zabudowania, przerdzewiałe zbiorniki, krzywe tory, młodzieńcy w dresach jeżdżący golfami i BMW z fosforyzującymi felgami. Rosja wypisz wymaluj. Jemy jakieś hamburgery w miejscowym "Hesburgerze". Jedziemy jeszcze dalej na wschód, docierając w końcu do szerokiej dwupasmówki, obwodnicy Daugavpilis. Tu odbijamy na południe i wkrótce przekraczamy litewską granicę. Droga od razu robi się lepsza i gładsza, choć nie jest idealna. W miejscowości Jeziorosy skręcamy w stronę miasta Ignalino, choć sama elektrownia leży wiele kilometrów od niego, koło miasta Wisaginia, tuż przy granicy z Rosją i Białorusią. Jedziemy przez piękne sosnowe lasy, dojeżdżamy w końcu do Wisagini. Jest to miasto pracowników elektrowni, bardzo podobne do Prypeci, jednak żywe, ludne i w sumie ładne i zadbane. Widać, że miasto ma dużo pieniędzy. Elektrownia jest niby nieczynna od 2009, ale jeden z reaktorów jest nadal załadowany paliwem i można ją, jak podejrzewam, uruchomić w bardzo krótkim czasie, co pozwoli zaspokoić potrzeby całej Litwy i uniezależni ją od rosyjskiego prądu. Elektrownia została zamknięta na skutek nacisków UE, ale Litwini opóźniają wszystko jak mogą, zanim nie wybudują obok, nowoczesnej Wisagińskiej Elektrowni Atomowej.
Dojeżdżamy na wielki parking, zbliża się godzina 16, z rzekomo nieczynnego zakładu wylewa się dziki tłum pracowników. Szukam centrum turystycznego, wchodzę do głównego budynku. Zabezpieczenia jak w Pentagonie, wokół stoi opancerzona i uzbrojona ochrona wojskowa o niezbyt przyjaznych obliczach. Pytam jednego z żołnierzy o "turist center", ale on tylko "gawari pa ruski" i zabawiając się selektorem ognia na przewieszonym przez ramię kałasznikowie, pokazuje mi młode dziewczyny stojące przed budynkiem. Co prawda jak mu otwarcie pokazuje puste ręce to robi się o wiele mniej nerwowy i nawet się do mnie uśmiech. Dziewczyny mówią po angielsku, ale informują mnie, że centrum turystyczne jest czynne do 16, choć na stronie elektrowni było ze do 19. Z żalem więc muszę zadowolić się zobaczeniem budynków z zewnątrz. Elektrownia miała być większa, mieć docelowo 4 reaktory, ale po katastrofie czarnobylskiej zlikwidowano plany jej rozbudowy i pozostały jedynie 2 reaktory RBMK-1500. Robimy kilka zdjęć i wracamy do Wisagini. Tam zakupy w bardzo nowoczesnym centrum handlowym, krótki spacer po mieście i ruszamy dalej. Co ciekawe, przytłaczająca część ludności miasta to Rosjanie i Białorusini. Litwini to kilkanascie procent. Lokalnymi drogami docieramy do miasta Deguciai, gdzie już skręcamy na główną trasę na Kowno.
Droga jest nużąca, trzeba pilnować przepisów bo jest na niej masa fotoradarów. Kowno na szczęście na obwodnicę autostradową. Gdy mijamy drugie co do wielkości miasto Litwy i kierujemy się na Budzisko, to słońce chyli się już ku zachodowi. Z ulgą witam Polskę i polskie drogi. W Suwałkach zmiana za kierownicą. Madzia prowadzi do Łomży, gdzie tankujemy po raz ostatni. zmieniamy się już często, bo jesteśmy bardzo zmęczeni. Pod koniec drogi jadę już ostatkiem sił. W domu jesteśmy o 1:30 w nocy, z ulgą wskakujemy pod prysznic i idziemy spać. Tego dnia zrobiliśmy ponad 1000 km i to kiepskimi drogami.
Wspaniała wyprawa dobiegła końca, ale wiemy już, ze za rok pojedziemy na Nordkapp i objedziemy Bałtyk
Łącznie przejechaliśmy 4546 km, przepłyneliśmy 166 na pokładach promów. Dotarliśmy do 67 równoleżnika, widzieliśmy tajgę, renifery, fińskie jeziora i wodospady, a także odwiedziliśmy Świętego Mikołaja. Było warto!
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
-
Ostatnie kilka dni spędziłem na Litwie. Celem wyjazdu było zwiedzenie Ignalińskiej Elektrowni Jądrowej. Jest to może dość nietypowy ...
-
Wyprawa do Skandynawii w 2018 roku to kolejny mój wyjazd w te piękne rejony. Od kilku lat właśnie tam odnajduję spokój i piękną przyrodę....
-
Ten rok jeśli chodzi o wakacyjne wypady jest zdecydowanie skandynawski. Byłem już na objazdowej trasie po Norwegii (czytaj tu ), ale ma...
-
Czerwiec tego roku jest bardzo upalny. Mimo że jeżdżę ostatnio sporo na rowerze, to nie przekraczam zazwyczaj trzech godzin, bo później s...
-
Lipiec był dla mnie pod kątem rowerowym niemal straconym miesiącem. Jazdy było tyle co nic. Najpierw dwa wyjazdy urlopowe (czytaj tu ),...
-
Lipcowy wyjazd do Norwegii planuję już od kilku miesięcy i od początku w głowie miałem dość ogólny zarys trasy. Tym razem nie chcę jecha...
-
Tegoroczny czerwiec mogę określić miesiącem dłuższych rowerowych tras. Dość wyjątkowym zbiegiem okoliczności niemal w każdy weekend mam woln...
-
Wyjazd na Białoruś planowałem na wiosnę tego roku. Jednak w międzyczasie miałem wypadek i operację, która poskładała moją twarz do kupy. ...
-
Początek czerwca 2018 roku spędzam w zupełnie odmiennym miejscu i klimacie. Od kilku lat najbardziej pociąga mnie surowa północ i tym ...
-
Jak co roku w sierpniu, biorę udział w niełatwym i ciekawym przygodowym przedsięwzięciu znanym jako Bieg Katorżnika. Nazwa jest niewinn...