poniedziałek, 19 września 2022

Norwegia 2022 - walka z pogodą na płaskowyżu Hardangervidda

Ten rok jeśli chodzi o wakacyjne wypady jest zdecydowanie skandynawski. Byłem już na objazdowej trasie po Norwegii (czytaj tu), ale mam jeszcze inny, bardziej ambitny cel, który chcę zrealizować. Cel ten zresztą mam w głowie od kilku lat, ale wreszcie teraz chcę zabrać się na poważnie za realizację pomysłu. 

Mój plan zakłada samotny pieszy trawers Hardangervidda. Tą nazwą, na której można sobie połamać język, określa się najbardziej odludną i dziką część Gór Skandynawskich na południu kraju. Podczas gdy u wybrzeży Atlantyku prosto z wody wychodzą majestatyczne i strzeliste alpejskie szczyty, pomiędzy które wcinają się liczne fiordy, to dalej na wschód teren staje się znacznie bardziej płaski, ale wysoko wyniesiony. O ile nad fiordami są liczne osady, a nawet większe miasta, to na wschód od nich robi się niewiarygodnie surowo, dziko i jałowo. Krajobraz jest iście marsjański, nie ma tu żadnych osad, teren przecina tylko kilka górskich dróg i jedna linia kolejowa. Ten właśnie obszar to Hardangervidda - największy i najbardziej dziki górski płaskowyż Europy. Na jego części utworzono też park narodowy o takiej samej nazwie, trzeci co do wielkości w Europie, o powierzchni ponad 3 tysięcy kilometrów kwadratowych. Mimo że jest to południowa Norwegia, to wyniesienie na ponad 1000 m n.p.m. i bardzo ciężkie warunki pogodowe sprawiają, że płaskowyż przypomina tereny arktyczne. Żyją na nim stada dzikich reniferów i polarne gatunki ptaków. W czasie zimy wiele razy służył polarnikom jako teren treningowy przed wyprawami na bieguny, zresztą Roald Amundsen o mało nie stracił życia w tym rejonie z powodu fatalnej pogody. Płaskowyż posłużył też twórcom filmu "Imperium Kontratakuje" gdzie odegrał lodową planetę Hoth. Jest to więc dość wymagający teren, również jeśli chodzi o wczesnojesienne trekkingi, gdzie pogoda może o wszystkim zdecydować. Na szczęście istnieje tu szereg oznakowanych lepiej lub gorzej (najczęściej kamiennymi kopczykami) szlaków i rozrzuconych "samoobsługowych" schronów turystycznych, gdzie można przetrwać skrajne warunki.

Planując trekking zakładam trasę liczącą około 120 km, prowadzącą od stacji kolejowej Finse, do miasta Odda nad Hardangerfiordem. Pod koniec mój szlak zahaczy o najsłynniejszy chyba turystyczny punkt Norwegii, czyli Język Trolla, na którym zresztą już byłem (czytaj tu), który również leży w obszarze płaskowyżu. To plan A, który przy założeniu dobrej pogody i marszu około 25 km dziennie, zajmie mi 5-6 dni. Mam też plan B, awaryjny. Zakłada on start w Finse i okrążenie lodowca Hardangerjokulen, a potem zejście nad Hardangerfiord lub powrót do Finse. To 50-70 km, w zależności od wariantu. 3-4 dni marszu. Mimo istnienia sieci schronów zakładam, że do któregoś mogę nie dotrzeć, że może w środku nie być miejsca itp. Muszę więc ze sobą mieć mały namiot, matę i puchowy śpiwór. Do tego jedzenie na cały ten czas, przecież tam niczego nie kupię, a łowienie ryb odrzucam w przedbiegach. Filtr do wody, bo nie zawsze będzie czas ją gotować, a żyją tam dzikie zwierzęta - lepiej nie połknąć np. jaja bąblowca. W Norwegii muszę po przylocie jeszcze kupić kartusz z gazem, bo nie można go przewozić samolotem. Muszę mieć właściwie zimowy zestaw ubraniowy, ze względu na warunki jakie można tam napotkać. Polar, softshell, kurtka gore-texowa, rękawiczki, wysokie i mocne górskie buty, nieprzemakalne i ciepłe spodnie. Całość w plecaku i na mnie to dobre 20 kg obciążenia. Do tego powerbanki, wszak będę odcięty od źródeł prądu. Waham się czy brać lustrzankę. Waży swoje, a tu każdy gram jest ulgą dla ramion. Ale w końcu decyduję się wziąć. To piękne tereny, w pogodną noc może trafić się zorza polarna - wtedy będę żałował, że nie wziąłem normalnego aparatu, a tylko smartfona. 

Zamierzam skorzystać z usług lini lotniczych Norwegian. Oferują tanie połączenia z Warszawy do Oslo. Z lotniska do centrum miasta mogę dotrzeć szybkim pociągiem, a do położonej w środku płaskowyżu stacji Finse dowiezie mnie pociąg relacji Oslo - Bergen. Po ukończeniu trekkingu chcę dotrzeć lokalną komunikacją z Odda lub innego miejsca do Voss, miasta położonego na trasie tej samej lini kolejowej, pociągiem wrócić do Oslo i samolotem do Warszawy. Tak układam przylot i wylot, że mam 7,5 dnia. Przylecę w poniedziałek po południu, a samolot powrotny mam tydzień później, we wtorek rano. Na papierze wszystko się spina i wygląda dobrze. Kupuję bilety w najtańszym wariancie, uniemożliwiającym już zmianę terminów. 

Moją przygodę rozpoczynam w poniedziałek, 12 września. Na Okęciu muszę być około 11:00, więc rano mam jeszcze czas by dokładnie sprawdzić wszystkie istotne rzeczy które mam na wyjazdowej liście. Mój plecak o dziwo przechodzi jako normalny bagaż, choć na jakiś poprzednich wypadach bywało, że byłem kierowany aby go odprawić jako bagaż nadmiarowy. Po kontroli bezpieczeństwa nudzę się i nieco podsypiam. Wejście na pokład jest o czasie i odlot jest niemal bez opóźnień. Po starcie samolot szybko przebija się przez gęstą warstwę chmur i w oczy uderza mnie oślepiające słońce. Widzę pod sobą morze chmur, które jednak szybko się rozrzedzają. Rozpoznaję charakterystyczne zakola Wisły w okolicy Bydgoszczy, Grudziądz, jezioro Żur. Potem w zasięgu wzroku pojawia się jezioro Wdzydze i Kościerzyna, a jeszcze dalej wybrzeże Bałtyku. Przelatujemy dokładnie nad jeziorem Łebsko, którego dostrzec nie mogę, za to widzę pięknie jeziora Dołgie, Gardno, Wicko, Kopań, Bukowo i Jamno. Niemal jak na mapie. Nad Bałtykiem znów pojawiają się chmury i zapadam w sen. Budzi mnie dopiero zniżanie i kilka minut później lądujemy w Oslo.




Tu niestety pada deszcz, a chmury szczelnie zasnuwają niebo. Po dotarciu do terminala lotniska i przejściu przez obowiązkowe sklepy bezcłowe czekam dłuższą chwilę na odbiór bagażu. Nie mam się co spieszyć, sprawdzałem wcześniej rozkład jazdy pociągów - najbliższy na trasie Oslo - Bergen jest o 23:03. Kupuję bilet na pociąg z lotniska do centrum norweskiej stolicy. Mimo że w Norwegii bywałem wielokrotnie, to w samym Oslo będę po raz pierwszy. Nie mam zamiaru niczego zwiedzać, a jedynie znaleźć sklep Intersport, gdzie podobno mają kartusze gazowe do takiego palnika jaki posiadam. Pociągi jeżdżą co 10 minut, więc co chwila jest transport. Czas mija szybko, podróż to około pół godziny. Wysiadam na dworcu głównym i ruszam na poszukiwanie sklepu. Od razu widzę też, że ten rejon Oslo nie jest zbyt zachwycający i nic nie stracę rezygnując ze zwiedzania w deszczu. Znajduję sklep, okazuje się jednak, że mimo informacji w internecie że mają, to jednak nie mają kartuszy Campinagaz. Pani informuje mnie jednak, że niedaleko jest inny sklep turystyczny, gdzie mogą je mieć. Tam również ich nie ma i w dodatku w okolicy nie ma innych takich sklepów. Sytuacja zmusza mnie nie tylko do zakupu innego rodzaju kartusza, ale też nowego palnika. Niepotrzebny wydatek, ale przecież muszę mieć na czym ugotować wodę na posiłek. Zresztą, sam palnik może przydać się na innych wyjazdach. 




Wracam na dworzec, robię małe zakupy w sklepie REMA-1000 - jakieś pieczywo i zapalniczki. Wodę do butelek uzupełniam już na dworcu. Kupuję bilet na nocny pociąg do Finse, kosztujący ponad 700 koron. Norweskie pociągi są może szybkie i wygodne, ale bardzo drogie. Czeka mnie wiele godzin siedzenia, jedne z niewielu dostępnych ławek są w okolicy Burger Kinga. Obserwuję ludzi i zauważam, że w przeciwieństwie do norweskiej prowincji, tu jest wręcz przewaga ogólnie rozumianych kolorowych nad etnicznymi Norwegami. To normalne zjawisko w Szwecji czy Wielkiej Brytanii, ale w Norwegii spotykam się z nim po raz pierwszy. 


Zbliża się wreszcie godzina mojego odjazdu. Schodzę na peron, wsiadam do komfortowego wagonu. Mogę zdjąć sztywne buty, mogę wyciągnąć się i wreszcie nieco zdrzemnąć. Kontrola biletów, światło przygasa. Odpływam, mam kilka godzin na sen, według rozkładu w Finse mam być o 3:25. Sen przychodzi, ale jest dość płytki - budzę się co jakiś czas i kontroluję gdzie jestem.

Pociąg ma lekkie opóźnienie. W Finse jestem o 3:30. Wysiadam jako jedyny z pasażerów. Minutę później pociąg znika w tunelu. Finse jest najwyżej położoną stacją kolejową w Norwegii, jestem na wysokości 1222 m n.p.m. i daje się to odczuć. Jest strasznie zimno, wieje tak, że urywa głowę, w dodatku sypie... śnieg. Jest jeszcze zupełnie ciemno, nie ma żadnego sensu wyruszać już teraz. Muszę poczekać aż się rozwidni. Poczekalnia stacji jest zamknięta, ale w przedsionku jest boczne pomieszczenie, gdzie nawet są dwie ławki. Coś zjadam, przeorganizowuję zapakowanie plecaka pod marsz, wyciągam kijki, rękawiczki, czapkę i gore-texową kurtkę. Do świtu minimum 3 godziny. Pora się znów przespać. Układam się na jednej z ławek i odpływam.


Budzę się gdy już robi się jasno. Za oknem silny wiatr i deszcz ze śniegiem. Nie wiem jaka jest temperatura, ale pewnie coś około zera, więc odczuwalna w tych warunkach jest znacznie niższa. Do tego ta fatalna wilgotność... no ale cóż robić? Hardangervidda jest przecież znany z kapryśnej pogody, choć nie sądziłem, że we wrześniu napotkam takie warunki. Trzeba się zbierać.

Na zewnątrz jest skrajnie nieprzyjemnie, ale zakładam, że zaraz się rozgrzeję. Rzeczywiście, ciężki plecak powoduje, że od razu robi się cieplej, ale też powoduje, że każdy podmuch wiatru silniej mną zarzuca, bo mam znacznie większą "powierzchnię nośną". Od zabudowań stacji wiedzie z początku szutrowa droga wzdłuż brzegów jeziora Finsevatnet. Nad nim widać coś w rodzaju hotelu czy schroniska. Wkrótce skręcam w prawo, w stronę widocznych stąd jęzorów lodowca Hardangerjokulen. Muszę przejść po koronie zapory piętrzącej wody jeziora. Wiatr jest tak silny, że ciężko ustać, a nie tylko iść. Niesiony z tym wiatrem deszcz już zdążył namoczyć moje rękawiczki i moje dłonie odczuwają nieprzyjemny chłód. Aby zrobić zdjęcia chowam się za betonowym umocnieniem i ściągam z trudem nasączoną wodą rękawiczkę. Nie wygląda to za dobrze, ale może pogoda się poprawi, tak przynajmniej sugerują prognozy.




Za zaporą teren staje się już całkiem dziki i choć nie jest stromo, to idzie się bardzo uciążliwie. Co chwila są rozległe kałuże, błoto lub mokradło, a co jakiś czas rwący potok wody. A potem znów twarde skały i ciągnące się przede mną kopczyki z kamieni na których czasem jest czerwona litera "T". I znów potoki i mokradła. Moje buty szybko namakają i choć w środku jest ciepło i sucho, to czuję, że to tylko kwestia czasu, gdy zarówno skóra jak i membrana przepuszczą. To dobre buty, nigdy mi jeszcze nie przemokły. Ale poruszałem się w nich na ogół w suchym śniegu, który nie namaczał skóry, a osuwał się po niej. Albo był to opad deszczu, który nie był połączony z takim wiatrem. Tu jest jak pod prysznicem, a do tego niemal ciągle buty zanurzają się płycej lub głębiej w wodzie. Niektóre strumienie są na tyle rwące i głębokie, że są nad nimi zbudowane mostki. Niektóre jednak muszę przekraczać po kostki w wodzie i to idąc po kamieniach. Spotykam idącą z naprzeciwka dziewczynę, właśnie nad takim zdradliwym strumieniem. Kombinuje w kilku miejscach, w końcu jednak rezygnuje z kombinowania i szybkimi skokami przedostaje się na drugą stronę, ale wpadając w wodę nawet powyżej kostek. Ja mam kijki, więc jakiś się stabilizuję, ale muszę pokonać strumień w tym samym miejscu, jedynym nadającym się do tego celu. No i po przejściu czuję już chłód i wilgoć. Woda już dostała się do środka. W tych warunkach nic nie wyschnie, więc będzie tylko gorzej... Przede mną ukryte za zasłoną deszczu fragmenty lodowca, ale ja mam zamiar go obejść, a nie iść na wprost ku niemu.





Skupiam się na dalszym marszu. Wiatr dokucza strasznie, choć wieje z prawego boku. Zdjęć praktycznie nie robię. Wszystko mokre, zdjąć rękawiczkę trudno, założyć ją jeszcze trudniej. Plecak ciąży, wiatr nie pozwala na chwilę spokoju. W dodatku teren lekko się wznosi, co wzmaga wysiłek. Momentami pojawia się dużo skalnych bloków i gubię kierunek, dłuższą chwilę wypatrując sensownej drogi na dalszy marsz. Potem znów pojawia się szlak kopczyków. I znów bagniste podłoże... Robię sobie jedyne chyba selfie. Telefon mokry, aparat mokry. Jakoś nie mogę wykrzesać z siebie więcej energii.







Mija czas, obchodzę od wschodu lodowiec, jednak cały czas będąc kilka kilometrów od niego. Pojawiają się większe wzniesienia i większe jeziora. Kopczyki prowadzą przy płacie śniegu, pomiędzy dwa wielkie zbiorniki wodne. Prawy jest zasilany wodami z lodowca, lewy, jeszcze większy, ma odpływy gdzieś niżej. Schodzę w dół, nad rzekę, łączącą oba jeziora. I tu nieco rzednie mi mina. Rzeka nie jest bardzo długa, ma kilkaset metrów. Kolejny kopczyk jest po jej drugiej stronie. Ale nurt jest bardzo szybki i nie ma tu kamieni umożliwiających przejście w sposób względnie bezpieczny. Widać dno, nie jest tu jakaś głębia, ale wejście będzie minimum do kolan. Kombinuję, szukam alternatywy. Ale alternatywy nie ma. Najlepsze miejsce to już poważne brodzenie, a nie skakanie z kamienia na kamień. To oznacza, że albo muszę zdjąć buty i wejść do wody o temperaturze bliskiej zeru stopni, co w tych warunkach jest już skrajnie nieprzyjemne. W dodatku grozi upadkiem i kąpielą w całości w lodowatej wodzie. A to już byłby stan zagrożenia życia przy takich warunkach. Przejście w butach jest może pewniejsze, ale daje też 100% pewność, że mokre dotąd buty będą od teraz po prostu pełne wody i przez następne dni być może nie będzie jak ich wysuszyć. Waham się. Decyzja jest trudna, ale muszę kierować się rozsądkiem, a nie tym, że coś sobie zaplanowałem i muszę to zrealizować za wszelką cenę. Obejście dolnego jeziora to wiele dodatkowych kilometrów i zero gwarancji, że na tym terenie, poza wyznakowanym przejściem, nie napotkam jeszcze gorszej przeszkody wodnej. Jak to się mówi "mądry wycof ujmy nie przynosi". Przykro mi i trochę klnę na tą pogodę, na to że bez tych opadów poziom wody byłby niższy i bym przeszedł. Ale jest jak jest. Decyzja jest jedna - powrót do Finse.






Dopiero gdy ruszam z powrotem, dociera do mnie jak silny jest wiatr. O ile dotąd wiało jakoś z boku, to teraz wieje prosto w twarz. W połączeniu z deszczem i pogłębiającym się zmęczeniem sprawia, że marznę coraz bardziej i idę powoli. Od Finse uszedłem 12 km, więc teraz mam 12 km powrotu. To raptem 1/10 zaplanowanej trasy i musiałem odpuścić! Szlag mnie trafia. Nawet plan B, czyli obejście samego lodowca jest niewykonalny przez tą cholerną rzekę! Płynąca po skałach woda sprawia, że stają się one śliskie. Kilka razy leżę w błocie i na kamieniach. Raz nawet mój własny kijek trafia mnie w głowę, na szczęście mam na niej czapkę i kaptur kurtki. Moja kurtka ma 20 lat, ale nadal doskonale daje radę, podziwiam jej trwałość. To może lekko przemakalna, jak każda membrana, ale za to pancerna konstrukcja, całkowicie odporna na wiatr i pozwalająca zapiąć się tak, że wystają tylko oczy. Ale i oczy mnie bolą już od tych podmuchów. Zza wzgórz wyłaniają się odległe gdzieś, hen, zabudowania Finse. Znam to zjawisko z Islandii czy Svalbardu - jak nie ma wyraźnych punktów odniesienia, to wydaje się, że coś jest zupełnie blisko, choć może być bardzo daleko. Przecież do Finse jest ponad 10 km! O dziwo, deszcz zmniejsza się na moment do tak małego poziomu, że robię nawet zdjęcia lodowca lustrzanką. Korzystając z przerwy zjadam coś aby wzmocnić zapas sił. 






Trasa nie chce się skończyć. Deszcz znów zaczyna padać, w butach chlupie woda. Znów leżę w błocie. Niech to cholera! Jeszcze zaczyna mi się rozwalać rękojeść jednego z kijków. Mam nieco szarej taśmy do bieżących napraw, ale teraz nie będę jej wyciągał, dotrwam z tym kijkiem do stacji. Niby coraz bliżej, ale też jestem coraz bardziej zmęczony. Nie będę już przecież teraz jadł coś więcej niż batonik. Dotrwam do stacji. Podejmuję decyzję, że wsiądę w pociąg i dojadę nim do Voss, miasta położonego jakieś 50 km na zachód, niemal na poziomie morza. Znam je, przejeżdżałem tam kilka razy samochodem. Tam jest kemping, tam będę mógł się rozbić, podsuszyć i pomyśleć co dalej. Nie wiem co prawda o której będzie pociąg, ale liczę że nie ucieknie mi sprzed nosa. Już coraz bliżej, już znów te mostki i już widać koronę zapory. Ale jednak nadal to kawałek drogi i cały czas mokro, ślisko i pod wiatr.


Docieram wreszcie do jeziora Finsevatnet. Koroną zapory przechodzę w stronę torów. Wieje tak, że tworzą się fale z grzywami! Docieram do szutrówki i mimo zmęczenia, szybkim krokiem dochodzę do stacji. Uff... wchodzę do środka. Mój marsz zajął 9 godzin, pokonałem ponad 24 km. Tyle planowałem pokonać, ale obozować gdzieś w terenie, bo zakładałem lepsze warunki i ciągły marsz do przodu. Jak sobie myślę jak zmęczony jestem, jak wymarznięty i przemoczony i że teraz miałbym rozbijać na wietrze i deszczu namiot, lokować się w nim, rozkładać mokre rzeczy, przygotowywać posiłek... słabo mi się robi na samą myśl ile by to jeszcze sił kosztowało. Pogoda jednak dziś mnie zwyciężyła i to na całej lini. 

Okazuje się, że pociąg w stronę Bergen będzie za 20 minut. Udało mi się idealnie. Na stacji nie ma obsługi, nie ma też automatu biletowego. Korzystam z aplikacji VY, czyli norweskiego transportu publicznego. Rezerwuję bilet na najbliższy pociąg i powoli w cieple stacji dochodzę do siebie. Pociąg zjawia się punktualnie, oprócz mnie wsiada jeszcze jeden pan, który jak na moje oko robił sobie jakiś trekking w okolicy, ale jest podobnie przemoczony jak ja. Obaj zdejmujemy buty i zakładamy suche skarpety. O rany, od razu o wiele lepiej!

Trasa jest niesamowicie malownicza, choć spore odcinki pociąg pokonuje w tunelach. Te momenty gdy jednak jest poza nimi, pokazują niesamowite krajobrazy Hardangervidda. Zupełnie dzikie pustkowia. Po pewnym czasie docieramy do stacji Myrdal, gdzie jest możliwość przesiadki w stronę miasteczka Flam. 


Pociąg zjeżdża coraz niżej, pojawia się jakaś inna roślinność poza trawą i porostami. Trasa jest przepiękna. Tu już są jakieś domostwa, jakaś droga dla samochodów, jakaś rzeka. Jesteśmy coraz bliżej Voss. W końcu nadchodzi moment, gdy muszę założyć przemoczone buty. Przykry moment, bo suche i ciepłe skarpety od razu robię się mokre i zimne. Pogoda do niczego, nie wiem czy zdołam je wysuszyć. Analizując sytuację uznaję, że nie ma sensu wracać na płaskowyż. Muszę uznać jego zwycięstwo nade mną. Ale co robić? Jest środa, a samolot z Oslo do Warszawy mam za 6 dni. Mam siedzieć w Voss tyle czasu? Nawet jak obejdę całą okolicę, to umrę z nudów i wydam nieco pieniędzy, których wydawać nie planowałem. Jaki to ma zresztą sens, jeśli nie będzie pogody? Jeszcze w pociągu wyszukuję alternatywny lot do Polski. Moja rezerwacja uniemożliwia zmianę terminu. No ale jeśli uznać, że trudno, przepadła, i znaleźć inne w miarę tanie połączenie? Nie musi być do Warszawy, wystarczy gdzieś do Polski. Nie musi być z Oslo, dojazd tam jest kosztowny. Okazuje się że Wizzair ma w przyzwoitej cenie lot do Krakowa z bliskiego Bergen i to już w piątek. To skróci znacznie mój pobyt, ale w Voss i okolicy będę miał czas by coś zobaczyć. I po podliczeniu sumy kosztów, tego co stracę i co zyskam... nawet będę nieco do przodu. No cóż, miejsc na lot jest kilka, jeszcze się zastanowię. Samolot będzie w Krakowie około północy, czeka mnie więc nocny dojazd lub marsz z lotniska na dworzec kolejowy i powrót pociągiem, ale dam radę. Tak analizując docieram w końcu do Voss, gdzie wysiadam. O rany, jak tu ciepło! 14 stopni! I nie wieje! Rożnica jest kolosalna.


Z dworca idę na niezbyt odległy miejski kemping. Okazuje się być bardzo przyzwoity i względnie tani. Rozbijam namiot, w bardzo miłej i przytulnej kuchni jem posiłek. Żadnego gotowania na gazie zgrabiałymi dłońmi. Wodę podgrzewam w elektrycznym czajniku. No cóż, odrobina luksusu. Zalewam liofilizowany posiłek z francuskiego sklepu na "D". Poszerzyli swoją ofertę, teraz mają naprawdę szeroki wybór. Dania są dobre i znacznie tańsze od bardziej markowych producentów, a tak samo lekkie i pożywne. Mam też torebki ryżu i makaron, ale póki mam dania pełne, to je zjem w pierwszej kolejności. Biorę gorący prysznic. To kolejna rzecz, którą doceniam, której bym nie miał, gdybym kontynuował marsz. No cóż, człowiek lubi jednak wygodę i komfort. Rezerwuję też piątkowy lot do Krakowa z Bergen. Zmęczenie związane z mało przespaną nocą i wyczerpującym dniem bierze górę. Kładę się spać już około 20 i zasypiam momentalnie.

 

Rano budzę się dopiero około 10. Potrzebowałem wypoczynku. W namiocie nic oczywiście nie miało prawa wyschnąć, jest kilka stopni i straszna wilgotność. Co więcej, nawet względnie suche rzeczy łapią tą wilgoć. W nocy padał deszcz, teraz jest jedynie pochmurno. Trzeba coś ze sobą zrobić, znaleźć atrakcje w okolicy, skoro spędzę tu jeszcze dwa dni. Wyszukuję na szybko w internecie - jest tu ciekawy i głęboki wąwóz, jak się okazuje niezbyt odległy od mojego kempingu. Postanawiam wybrać się tam po śniadaniu, a po powrocie podsuszyć rzeczy na ławce, która jest obok mojego namiotu. Idę przez coś w rodzaju parku, gdzie jest położony kemping i docieram do mostku na rzece Vosso. Jest ładna i ciekawa, łączy jeziora Lundarvatnet i Vangsvatnet. Po drugiej stronie jest lokalna droga asfaltowa i pojawiają się oznaczenia turystycznej ścieżki w kierunku Bordalsgjelet, czyli właśnie wąwozu, do którego się wybieram.



Droga wznosi się jeszcze kawałek. Na dachu samochodu stojącego niedaleko zauważam wpatrzonego we mnie kocura, który zdaje się wręcz pozować do zdjęć. A chwilę później - inny futrzak, łaszący się i dopominający o drapanie za uszami. Na całym świecie koty są jak widać podobne w swoich zachowaniach, ale tu są wyjątkowo mało płochliwe.



Mijam szkołę, zabudowa się kończy, a ja docieram do mostka zawieszonego wysoko nad skalną otchłanią. To tu zaczyna się już turystyczna ścieżka, wąwóz rzeczywiście zapowiada się majestatycznie. Uchylam drewnianą furtkę i ruszam na szlak, przylepiony do pionowej ściany. Wow! Trochę jak dolna część Wąwozu Kraków w polskich Tatrach, ale ściany są wyższe, a dnem płynie górski potok. Szlak okazuje się mieć tylko jakieś 200-300 m, ale widoki i tak są kapitalne. Kończy się ślepo i muszę zawrócić.




Może do wąwozu da się też dotrzeć jakoś z góry? Wracam do mostka i ruszam pod strome zbocze szutrową drogą. Wyżej są znów jakieś zabudowania, ale nie ma żadnej ścieżki w stronę wąwozu. No nic, nie ma sensu iść dalej. Zejdę na sam dół i zrobię jeszcze parę zdjęć spod mostka. Teraz cieszę się tym, że na moment wyszło słońce, buty zaczynają lekko przesychać, a widoczne w dole Voss prezentuje się bardzo ładnie.


Wracam do mostka i ścieżką schodzę poniżej niego, na dno kanionu. Też fajnie stąd go widać, choć jednak z góry robił większe wrażenie. Wracam powoli w stronę kempingu, idąc tym razem samym brzegiem jeziora Vangsvatnet.



Gdy docieram do namiotu postanawiam wyjąć mokre rzeczy i przesuszyć je, korzystając z pojawiającego się momentami słońca i dość odczuwalnego wiatru. Dosłownie 3 minuty później... zaczyna padać. Ze złością chowam wszystko do środka namiotu i z braku sensownego zajęcia idę do kempingowej kuchni, zrobić sobie coś do jedzenia. Przyznam, że to co miało mi służyć jako posiłki przez tydzień, teraz stanowi pewien nadmiar i muszę to zjeść - w Wizzair jest nieco niższa dopuszczalna waga bagażu rejestrowanego niż w Norwegian. No cóż, pozwalam sobie więc na dość królewski, bo aż dwudaniowy obiad.


Pada cały czas, nie za bardzo mam ochotę dalej się moczyć. Wyschnąć bardziej też się nie da. Z braku perspektyw ucinam sobie drzemkę. Nuda straszna, nie mam nawet żadnej książki ze sobą. Potem jakaś mała kolacja i pora spać, tym razem już na dobre. Obok kempingu jest spory ośrodek sportowy i młodzież gra tu w piłkę, do 22 dość głośno krzycząc. Sen w końcu przychodzi. W nocy ciągle słyszę deszcz szumiący po tropiku namiotu.


Rano postanawiam zrobić już bardziej konkretną wycieczkę. Kusi mnie może niezbyt wybitny, ale górujący nad Voss szczyt - Hangur. Kursuje nań gondolowa kolejka, od strony miasta są widoczne liczne skalne progi, ale według mapy jest tam jakaś turystyczna ścieżka. Ruszam zupełnie na lekko. Biorę w rękę kijki, aparat i dwa batoniki. Wody nie biorę, nie widzę potrzeby na takim dystansie. Dochodzę do centrum i ruszam pod górę, drobnymi uliczkami wśród malowniczo położonych domów. Kieruję się na muzeum. Robi mi się ciepło, buty już wyraźnie podsychają. Liczę, że do wieczora będą całkowicie suche.

Przy muzeum okazuje się, że jest jakiś rozkopany i zabłocony plac budowy, a ścieżki nie mogę nigdzie znaleźć. Nic straconego. Postanawiam obejść górę u podnóży i zaatakować ją od strony wschodniej, gdzie na mapie są liczne serpentyny asfaltowej drogi. Dotarcie tam to kilka kilometrów spaceru, ale jest ładnie, widoki są wspaniałe, a uroku dodają liczne owce, pasące się nieopodal.


Dochodzę w końcu do drogi, która okazuje się prowadzić do dużego ośrodka narciarskiego. Wysoko w górę zbocza ciągną się norweskie domki z dachami pokrytymi darnią. Powyżej nich widać wyciągi narciarskie i skrywające się w chmurach szczyty. Obawiam się, że widoki będę miał tylko do pewnej wysokości, a potem już nic nie zobaczę.

Asfaltem idzie się dziecinnie łatwo i lekko. Buty już właściwie wyschły, co mnie bardzo cieszy, bo to zdecydowanie podnosi komfort. Momentami mocno wieje, ale to jakoś nie przeszkadza. Jestem coraz wyżej i wyżej, wspinam się już ponad zabudowania. Widoki jak dotąd są wspaniałe.




Wreszcie asfalt kończy się, a zaczyna rozjeżdżona koparkami błotnista droga i początki stoków narciarskich. Z gór spływa mokra mgła, zaczyna padać. Długo się pogodą nie nacieszyłem. No ale skoro jestem już tu, to trudno bym nie zdobył szczytu. W okolicy kręci się sporo owiec, które na szczęście mają dzwoneczki. Bez nich, widząc czarno-brązowego kudłatego zwierzaka w zaroślach, można by poczuć się nieswojo. Co prawda nie powinno tu być niedźwiedzi, ale...

Mokrą drogą, w totalnym mleku docieram w końcu na szczyt Hangur. Jest tu górna stacja kolejki, ale jest też aktualnie plac budowy i miejsce ciężko nazwać atrakcyjnym. Gdyby jeszcze coś było widać to może, ale tak to dosłownie melduję się na wysokości 818 m n.p.m. i od razu ruszam w dół. 



W dół jak to w dół, idzie się o wiele szybciej. Deszcz i błoto jednak nie pomagają, z ulgą docieram do asfaltu. I teraz już szybko, bez zbędnych przystanków, bo pogoda zrobiła się znacznie gorsza niż była rano. Moje buty, choć suche w środku, z zewnątrz znów ciemnieją, ciągle polewane wodą. Mijam zabudowania ośrodka narciarskiego, docieram do właściwych domów w Voss. Tu nawet pokrywy studzienek kanalizacyjnych mają lokalną symbolikę, nawiązującą do sportów zimowych. Wybieram inną drogę niż rano i schodzę wprost do centrum handlowego, gdzie robię niewielkie zakupy, głównie skandynawskich słodyczy, które zabiorę do Polski.





Zejście na sam dół powoduje jednak, że spory kawałek muszę teraz iść wzdłuż głównej drogi, gdzie panuje duży ruch i jest hałaśliwie. W końcu mam tego dość i skręcam za tory kolejowe, w osiedlowe uliczki, gdzie od razu robi się ciszej. Kilkanaście minut później docieram na kemping. Wycieczka wcale nie była taka mała, zajęła mi ponad 6 godzin i miała 25 km. Zjadam obiad i znów złoszczę się, że mokrych rzeczy nie ma jak wysuszyć, bo znów się rozpadało. Na szczęście rano ruszę się stąd. Czeka mnie jutro bardzo długi dzień.


Wstaję o 8:30, jem śniadanie i ogarniam plecak - segreguję rzeczy zupełnie mokre, wilgotne i suche, na wierzchu umieszczam to co będzie niezbędne. Najgorsze, że muszę zwinąć mokry namiot i schować go do wnętrza plecaka. Aby nie zmoczyć innych rzeczy zawijam go w dwie reklamówki i jakoś odizolowuję. Pakowanie zajmuje mi dłuższą chwilę. Zostawiam jeszcze jakimś ludziom paczkę makaronu i torebki ryżu, na recepcji zostawiam kartusz z gazem, może się komuś przyda. W ogóle, stoi tu sklepowy wózek pełen po brzegi rożnych kartuszy - ludzie którzy wracają samolotem właśnie tak robią, że zostawiają je tutaj, aby inni mogli skorzystać.

Raźno maszeruję na dworzec, kupuję bilet do Bergen. Pociąg będzie za 10 minut, o 10:58. Tym razem podróż potrwa półtorej godziny, więc nie będzie jakaś nudna, szczególnie że zapowiadają się ciekawe widoki. 

Pociąg jest punktualnie, a sama jazda rzeczywiście jest niesamowita krajobrazowo. Najpierw jedzie się przez góry, a potem wzdłuż skalistych wybrzeży Sorfiordu. Widoki są kapitalne, choć z rozpędzonego pociągu ciężko zrobić sensowne zdjęcie.


O 12:30 docieram na dworzec w Bergen. Zaskakuje mnie piękna pogoda, błękit nieba i słońce. Przecież Bergen słynie z tego, że jest jednym z najbardziej deszczowych miejsc w Norwegii. A tu taka niespodzianka. Samolot mam dopiero o 21:35, więc mam dużo czasu na zwiedzenie miasta. Okazuje się, że przechowanie bagażu wielkości mojego plecaka to koszt niemal 100 koron, więc odpuszczam. Trochę drogo jak na to, że 2-3 godziny poleży sobie w zamknięciu. Przemęczę się jakoś z nim. Tu nie leje, nie urywa głowy, a zamiast bagnistej tundry są gładkie asfalty.


Po wyjściu z dworca stwierdzam jednak, że wiatr jest dość silny, ale to jakoś specjalnie nie przeszkadza, nawet pozwala skuteczniej pozbywać się nadmiaru ciepła. Miasto okazuje się być niezwykle urocze. Spodziewałem się czegoś na miarę centrum Oslo, a tu znów miła niespodzianka. Mijam park z dużym stawem, wokoło którego biega sporo ludzi. Kieruję się w stronę portu. Tam jest rybny bazar, nadający klimat jak z jakiś dawnych czasów. Wszędzie zapach ryb, można kupić je świeże, jak też wyfiletowane. Poza tym są inne owoce morza - krewetki i kraby. Jest też mięso z reniferów, łosi, a nawet z wielorybów. Ślinka cieknie. Przechodzę na północną część portowego basenu, gdzie jest Bryggen - stara, stylowa część miasta, taka jak przed wiekami.








Idę do końca, aż do samego terminala pasażerskiego. Tu nie widać jeszcze otwartego morza, ale zatokę, która jest silnie wzburzona przez wiatr. Obok są jakieś warowne zabudowania i stary kościół. Przechodzę tyłami Bryggen, mijam nawet restaurację pod złotymi łukami, umieszczoną w zabytkowym, stylowym budynku.





Przechodzę na południową część portu. Tu już tak stylowo nie jest, choć klimat nadal jest bardzo fajny. Tu jest nieco bardziej górzyście i spacer z ciężkim plecakiem wymaga nieco więcej wysiłku. Fotografuję sam port, malownicze uliczki i jakiś kościół ze strzelistą wieżą. Powoli wracam w stronę dworca kolejowego, skąd jeżdżą tramwaje na lotnisko.





Muszę kupić bilet na tramwaj, co okazuje się małym wyzwaniem. Są automaty biletowe, ale mimo że wybieram, że nie mam karty miejskiej i chcę drukowany bilet jednorazowy, to automat uparcie każe mi przyłożyć kartę miejską. Po trzeciej próbie kapituluję i aktywuję aplikację Skyss. Tu bez problemu kupuje jednorazowy bilet za 40 koron, uaktywniam go i wsiadam do tramwaju nr 1.

Tramwaj jedzie na lotnisko dość długo, mimo że nie ma zbyt wielu przystanków. Lotnisko jest odległe od centrum o dobre 20 km. Aż dziwię się, że Bergen jest tak wydłużonym miastem. W końcu docieram do celu i przechodzę do hali odlotów.

Okazuje się, że dla tanich lini lotniczych nadawanie bagażu jest zautomatyzowane. Nigdy tak się nie odprawiałem i jest to dla mnie nowość. Co gorsza... moja karta pokładowa którą mam w telefonie nie działa - wyskakuje jakiś error. Pewnie dlatego, że do lotu mam jeszcze wiele godzin, ale nieco mnie to denerwuje. Dopytuję się u jednego z pracowników lotniska i rzeczywiście - nadać bagaż można dopiero 3 godziny przed lotem. Czekam, nudzę się, ale korzystając z ogólnie dostępnych gniazdek doładowuję telefon na 100%. Sprawdzam połączenia z Krakowa do Warszawy, kombinuję jak to zrobić by sensownie dotrzeć z Balic na dworzec główny. O 0:33 jest ostatni pociąg, kolejny dopiero rano. Mój samolot ma być w Krakowie 23:55, więc jest szansa by zdążyć, ale mała. W razie czego są albo nocne autobusy, albo spacer liczący 12 km. Pierwszy pociąg do Warszawy mam i tak o 4:16 rano. No nic, zobaczę jak dolecę. 

W końcu dochodzi 18:35, są 3 godziny do mojego lotu. Rzeczywiście tym razem odprawa działa. Po kontroli bezpieczeństwa nudzę się dalej, a co gorsza okazuje się, że mój samolot będzie opóźniony minimum 40 minut. Nie ma tej informacji na ekranach lotniska, ale widzę gdzie jest w Flightradar24. Nie ma więc szans bym w Krakowie wyrobił się na pociąg do centrum.

Samolot w końcu ląduje, ale... ale nadal nie ma żadnej informacji dokąd pójść, z jakiego gate-u będzie odprawa. Leci stąd wielu Polaków, robi się niemała konsternacja. Część ludzi idzie już w stronę terminala E, uznaję że wiedzą co robią, bo pewnie regularnie latają na tej lini. Rzeczywiście, gdy docieram do wyjścia E27 odprawa już trwa, ale mimo to... na ekranach informacyjnych nadal nie podano, do jakiego wyjścia należy się udać! Rozumiem że jest późno, ale chyba ktoś za takie informacje odpowiada i nadal pracuje? Odprawa jest bardzo szybka, szybko znajduję się w samolocie. Może jednak nie będzie aż takiego opóźnienia? Nic z tego. Jak można było się domyśleć, brak informacji przełożył się na to, że cześć pasażerów nie wiedziała gdzie się udać i obsługa lotniska musiała ich przyprowadzić z głównej poczekalni. Stoimy jeszcze dobre 20 minut, zanim wszyscy trafiają na pokład. Lecą niemal w 100% Polacy, co ciekawe wielu się zna czy to z pracy czy z okolic w których mieszkają w Bergen. Panuje niemal rodzinna atmosfera, choć jest bardzo spokojnie.

Wreszcie start. Jakoś nie chce mi się spać, a czyste niebo zachęca do spoglądania przez okno. Nad Norwegią jest niemal czarno, rozpoznaję tylko Kristiansand. Ale później widać już Goteborg, potem lecimy nad Kopenhagą, rozpoznaję charakterystyczny most nad Sundem. Gdzieś nad Szwecją widać błyski odległej burzy. Potem dość krótko nad Bałtykiem, nad portem w Świnoujściu. Widzę wyspę Wolin i wyraźne odbicie Księżyca od wód Zalewu Szczecińskiego. Potem mnóstwo miast i miasteczek Pomorza Zachodniego, potem Poznań, który jako tako udaje mi się sfotografować, Kalisz, Bełchatów i Częstochowę. Tu już zniżanie. Samolot zatacza pętlę nad Krakowem i po chwili lądujemy w Balicach. I znów oczekiwanie na schodki, dobre 10 minut. W hali muszę jeszcze poczekać na plecak, gdy go odbieram jest już 1:00.


Okazuje się, że za 20 minut odjeżdża nocny autobus nr 902 do centrum miasta. Super, nie uciekł mi sprzed nosa. Kupuję bilet w automacie, po dłuższej chwili wsiadam i ruszamy. Jazda przebiega sprawnie, choć trasa wiedzie niemal w całości przez tereny podmiejskie. Wysiadam przy dworcu głównym. Kupuję bilet na pociąg TLK "Hańcza" jadący o 4:16 rano, więc mam ponad 2 godziny oczekiwania. Bilet jest dość tani, tylko 68 zł. W porównaniu z norweskimi cenami - niemal za darmo. Na dworcu nocą jest bardzo swojsko. Nie ma masy kolorowych, ale za to słychać czasem okrzyki typu "je...ć Cracovię, nasza Wisełka gra, nanananana!". Ot Polska. Jestem już solidnie zmęczony i walczę by nie zasnąć.

Pociąg podstawiają 15 minut wcześniej. Są to wagony starego typu - z przedziałami, wąskim przejściem z boku, starymi gałkami do regulacji ogrzewania i pyrkającymi świetlówkami. Jak podróż w czasie do lat 90-tych. Brakuje mi tylko narciarzy wracających z Zakopanego, ludzi śpiących na stojąco na korytarzu, poborowych spieszących do jednostek i pijanych studentów. Właściwie ci ostatni są, ale już trzeźwieją. Jest też jakiś facet, który głośno wyraża swoje niezadowolenie że "PKP upadla człowieka" i że "wozi powietrze za nasze piniendze!". Jestem jednak już zbyt zmęczony by się roześmiać. W moim przedziale jest niemal komplet. Teraz już mogę sobie pozwolić na sen aż do Warszawy, przerywany tylko krótkimi pobudkami.

W Warszawie jestem o 7:30 rano, a w domu nieco po 8. Piękne i błękitne niebo zasnuwają chmury, a namiot, który rozwiesiłem na balkonie do wyschnięcia, szybko musi wrócić pod dach. Mam pecha z tą pogodą, nie ma co. Długotrwała podróż zwala z nóg, muszę kilka godzin odespać. Mimo że teoretycznie mam jeszcze urlop do wtorku, a jest dopiero sobota, to i tak zgłaszam w pracy że już jestem. Po co gnić w domu i patrzeć w jesienną szarugę, skoro można ten czas wykorzystać produktywniej?

Podsumowując - wyjazd był bardzo ciekawym doświadczeniem, choć nie wypalił ani plan A, ani plan B. Warunki na Hardangervidda okazały się zbyt ciężkie i pokazały jak mocno uzależniony od pogody jest samotny człowiek na tak rozległym pustkowiu. Zresztą takie same warunki napotkał mój kolega Maciek, który w tym czasie przebywał w okolicy Trolltungi (patrz tu i tu szczególnie dzień 2). To nie oznacza, że plan zarzucam. Wrócę tam i szlak pokonam, choć zapewne wrócę bardziej letnią porą. Kusi mnie też płaskowyż Finmarksvidda, na dalekiej północy, ale to nieco inny teren i inne problemy. To jednak na razie tylko ogólny pomysł, który też musi poczekać do lata.



Załączam mapę planowanej trasy, i odcinek który pokonałem i zawróciłem. A dodatkowo mapkę wejścia na Hangur.