piątek, 15 sierpnia 1997

Rowerowa wycieczka wokół jeziora Wdzydze 1997

Wpis ten powstał po latach, na podstawie wspomnień z ładnej i ciekawej wycieczki rowerowej.

W sierpniu 1997 roku przebywam z moimi rodzicami nad jeziorem Wdzydze, zwanym "Kaszubskiem morzem". Mieszkamy w drewnianym domku, w ośrodku nad samym jeziorem w miejscowości Borsk. Przyjeżdżamy tu od kilku lat, można tu wypocząć, jezioro jest piękne i czyste, wokoło wielkie kompleksy leśne. Spokój i cisza. Co prawda obok jest byłe lotnisko wojskowe, ale nie jest obecnie wykorzystywane.


Ogólnie nudzi mnie siedzenie w miejscu, ale na szczęście mamy ze sobą rowery. Codziennie robię jakąś wycieczkę po okolicy, aż wreszcie namawiam rodziców na wspólny wypad, by objechać całe jezioro. Ruszamy asfaltową drogą na północny-wschód. Nie mamy żadnej dokładnej mapy okolicy, jedynie wstępnie sprawdzamy jak mamy się kierować w atlasie samochodowym. Po kilku kilometrach mijamy wieś Wdzydze Tucholskie i jedziemy dalej przez wspaniałe lasy. Droga jest niemal zupełnie pusta, ruch żaden. Wjeżdżamy na niewielkie wyniesienie terenu między jeziorami Chądzie i Gołuń, a potem w miejscowości Olpuch skręcamy w lewo, w stronę Wdzydz Kiszewskich. Kolejne kilka kilometrów jazdy i docieramy do tej wsi. Jest tu skansen i kilka ośrodków wypoczynkowych. Tu porządna droga się kończy i taką zupełnie podrzędną ruszamy na północ, do Wąglikowic.

W Wąglikowicach zaczynają się już zupełnie szutrowe drogi. Nie mamy żadnej mapy, więc kierujemy się "na czuja" głównie w stronę słońca. Trzymamy się dróg, które prowadzą na południe. Jesteśmy po drugiej stronie jeziora, ale ciężko powiedzieć, gdzie dokładnie. Są to zupełnie nieznane nam drogi i tereny. Jest tu dużo piachu, jedzie się ciężko i momentami trzeba prowadzić rowery. W końcu wyłania się jakaś leśniczówka. Ktoś tu nawet jest i potwierdza nam że jedziemy dobrze.

Potem już totalnie bezludny las przez wiele kilometrów. Tracimy powoli orientację, wydaje się nam, ze już dawno okrążyliśmy jezioro i oddalamy się od niego. Musimy jednak dotrzeć do jakiejś miejscowości by się zlokalizować. W końcu las się kończy i zaczynają się zabudowania wsi Wiele. No tak, to kilka kilometrów na południe od Borska, już wiemy gdzie jesteśmy. Teraz już jedziemy główną drogą i docieramy wreszcie do naszego ośrodka. Jest już wieczór, dobrze że zdążyliśmy przed zmrokiem.

Trasa ładna, choć zdecydowanie dla rowerów terenowych lub górskich. Po zachodniej stronie jeziora nie ma asfaltowych dróg. Współcześnie nie ma problemów nawigacyjnych, ale w 1997 roku i bez mapy, nie było to takie oczywiste. Całość trasy to 45 kilometrów w bardzo zróżnicowanym terenie.


piątek, 1 sierpnia 1997

Mazurskie kajakowe włóczęgi 1997


Od razu na początku wyraźnie to napiszę - spływ był w roku 1997, nie było wtedy cyfrowych aparatów i nie mam z niego żadnych zdjęć. Wpis został stworzony później. Zdjęcia ilustrujące wpis pochodzą z ogólnie rozumianego internetu i nie są mojego autorstwa! Wiele z nich zostało wykonanych znacznie później. Pełnią wyłącznie rolę ilustracyjną.




Kilka ostatnich tygodni zajęła mi kajakowa włóczęga po Mazurach. Spływ który początkowo miał przebiegać szlakiem Krutyni wydłużył się i to znacznie :)


Pomysłodawcą i organizatorem jest Janusz, tata mojego kolegi Przemka. Pływa na kajakach od bardzo dawna, jego dzieci od niemowlęctwa tak spędzały wakacje. Niewątpliwie jest dla nas Szefem i Wyrocznią we wszystkich turystyczno-kajakowych sprawach. Co więcej - jeśli chodzi o spływy jest całkowicie samowystarczalny, ma kilka sztuk składanych kajaków "Jantar". Taki kajak ma drewniany szkielet na który naciąga się wytrzymałą, dodatkowo wzmacnianą na dnie powłokę. Jantary można przewieźć na miejsce spływu nawet pociągiem, choć taki pakunek jest wielki i ciężki. Ale właśnie tak nasze kajaki trafiły do Mrągowa, a potem jakimś lokalnym transportem (należy czytać "miejscowy pan Zdzisio za przysłowiową flaszkę") nad jezioro Gielądzkie, około 5 km od miejscowości Sorkwity. Obozujemy gdzieś w lesie, nad dzikim brzegiem. Czekamy tu dwa dni, aż cała nasza grupa się zbierze i dowiezie wszystkie potrzebne nam rzeczy. Każdy ma swój bagaż indywidualny, ale każdy wiezie też część bagażu wspólnego - wielki kocioł do gotowania nad ogniskiem, butlę z gazem, makarony, ziemniaki, chleb, konserwy, warzywa, saperki, siekiery itp.


Pierwszego dnia zajmujemy się rozłożeniem i dokładnym przygotowaniem Jantarów do spływu. Jest z tym trochę roboty - każdy kajak trzeba złożyć bardzo dokładnie, by nie było niespodzianek. Każdy kajak ma ster, który jednak trzeba wyregulować i sprawdzić. Segregujemy też wspólne bagaże. Część rzeczy już teraz upychamy w dziobach i rufach, resztę dopakujemy dopiero rano. Wieczór to jakieś ognisko, jednak nie przez pół nocy - wiemy że rano trzeba wcześnie wstać.





Rankiem zjadamy śniadanie - jajecznica z 30 jajek usmażona na wielkiej patelni. Ścięcie takiej ilości białka i żółtek w polowych warunkach, na niezbyt silnym ogniu to naprawdę długotrwały proces. Do tego zajadamy jakże pożywny chleb z dżemem. Akurat na mnie wypada dyżur przy myciu naczyń - stary harcerski sposób z użyciem popiołu z ogniska i piasku z jeziora sprawdza się. Patelnia staje się czysta "makroskopowo", choć zapewne są na niej nadal miliardy bakterii. Kto by się jednak tym przejmował? Zwijam namiot i swoje rzeczy, dopycham to wszystko do i tak mocno wypełnionego kajaka. Płynę z Pauliną - młodszą siostrą Przemka, co oznacza, że głównie na mnie spada obowiązek wiosłowania, ale wręcz mnie to cieszy. Raz że nie będę musiał synchronizować swojego tempa z kimś innym, mam w rękach pełnię kontroli, to do tego jeszcze jako młody sportowiec postanawiam nie odpuścić żadnej okazji do treningu - a wiele godzin machania wiosłem jest całkiem mocnym obciążeniem.

Dopakowujemy resztę rzeczy i wreszcie ruszamy na wodę, kierując się na południe. Właściwy spływ Krutynią najczęściej zaczyna się w pobliskich Sorkwitach, gdzie dopływamy po około godzinie. Tam przepływamy pod drogą Mrągowo-Olsztyn. Wpływamy na jezioro Lampackie. Jest tu stanica wodna PTTK i duża wypożyczalnia sprzętu wodnego. Płyniemy dalej na południe, w końcu skręcając w lewo, w długą, boczną zatokę noszącą nazwę jeziora Lampasz. Na jej końcu odnajdujemy dalszą drogę - około kilometrową rzeczkę, gdzie woda jest bardzo płytka. Kajak szoruje po dnie, wiosłować się w zasadzie nie da, a odpychanie się wiosłem od dna nie jest najlepszym pomysłem - to nie pychówka, pióra wioseł kajakowych są delikatniejsze. W końcu robi się tak płytko, że wysiadam z kajaka i holuję go za sobą, idąc po kostki w wodzie. Dalej jednak znów daje się płynąć i już bez przeszkód docieramy do jeziora, a w zasadzie jeziorka Kujno. Płyniemy nim kilkaset metrów i znów wpływamy w wąską strugę w lesie. Tu jest nieco głębiej, ale musimy uważać na leżące w wodzie pnie. Przepływamy pod mostem, jeszcze kawałek rzeczki i wypływamy na jezioro Dłużec. To jest nieco większe. Zatrzymujemy się na jakiś posiłek, robimy małe zakupy w pobliskim sklepie. Oczywiście niewiele tu można dostać, bo sklep zaopatruje głównie mieszkańców wsi i nie można kupić np. 10 bochenków chleba bez wcześniejszego ich zamówienia. Kupujemy jakieś piwo na wieczór. Ten towar jest zawsze i wszędzie.


Ruszamy w dalszą drogę, znów kawałek wąską rzeczką by dosłownie po chwili wypłynąć na duże jezioro Białe. Jest ładne, ma kilka wysp i zatok. Mijamy to wszystko. Słońce przypieka, woda chlapie - czuję że już się opaliłem. Dzień ma się powoli ku końcowi więc pora znaleźć miejsce na biwak. Wkrótce wychodzimy na brzeg w pobliżu końca jeziora. Teraz kajaki trzeba niemal całkowicie wypakować, rozbić namioty, przygotować całe obozowisko, przygotować kolację. Wszystko to należy robić minimum godzinę przed zachodem słońca, by zdążyć przed zmrokiem, tym razem nam się udaje. Dziś przepłynęliśmy 22 km.




Rano śniadanie i niespieszne zwijanie obozowiska. Pakowanie kajaków w nieco inny sposób, bo każdy wczoraj sam się przekonał że cześć rzeczy nie była dostępna pod ręką i można sposób zapakowania zoptymalizować. W końcu ruszamy. Niedaleko naszego obozowiska z jeziora wypływa krótka struga, którą dostajemy się na kolejne jezioro położone wśród lasów - Gant.

Jezioro specjalnie wielkie nie jest, przepływamy przez nie w szybkim tempie i wpływamy w Gancką Strugę. Teraz czeka nas dłuższy odcinek wąskim ciekiem wodnym przez pola i lasy. W pewnym momencie w bok odchodzi inna struga. Pan Janusz mówi byśmy płynęli dalej, a on odbije tu w bok, bo chce zobaczyć jeziorko które jest na końcu tej bocznej odnogi. Płynął tym szlakiem wiele razy, ale w tamto miejsce nigdy nie dotarł. My płyniemy dalej Babięcką Strugą, bo tak teraz nazywa się ten fragment Krutyni. W pewnym momencie nad jej brzegiem jest stanica wodna PTTK Babięta, gdzie zatrzymujemy się i czekamy na Pana Janusza. Kawałeczek dalej jest młyn i zapora, więc czeka nas przenoska kajaków. Trzeba je choć częściowo rozpakować, bo gdyby je nosić w pełni zapakowane, to mogłyby się połamać pod własnym ciężarem. Noszenie nawet częściowo zapakowanych kajaków kilkadziesiąt metrów przez las i pokrzywy nie jest najprzyjemniejszą rzeczą. Raz że to ciężka praca, dwa, że kamienie w podłożu i pokrzywy robią swoje. W końcu jednak wszystkie kajaki są już po drugiej stronie młyna i możemy płynąć dalej. Rzeka za zaporą ma szybki nurt, należy tu szczególnie uważać by nie zaliczyć wywrotki na jakimś kołku czy pniu. Wkrótce wypływamy na jezioro Zyzdrój Wielki.


Jezioro jest dość duże, rynnowe, jego wysokie brzegi porastają gęste lasy. Powoli trzeba szukać miejsca na nocleg. Po jakimś czasie naszym oczom ukazuje się niewielka, zadrzewiona wyspa o wysokich brzegach. Miejsce idealne! Jezioro i tak jest puste i bezludne, ale wyspa daje jeszcze większe poczucie osamotnienia i o to chodzi! Wyciągamy kajaki kawałek z wody, nasze namioty rozbijamy na górze wysokiej skarpy. Zbieramy drewno, rozpalamy małe ognisko. Zjadamy coś z zapasów, pieczemy kiełbaski. Popijamy to mazurskim piwkiem. Dziś przepłynęliśmy 18 kilometrów. Pora spać.



Rano pogoda nie jest już taka idealna, wieje mocno a niebo zaciągnęło się chmurami. Dygocząc z zimna zjadamy byle co i szybko zwijamy namioty. Pakowanie wszystkiego do kajaków zajmuje tak jak zwykle dobrą godzinę. Pływanie kajakiem w czasie wiatru wymaga i tak siedzenia cały dzień w kąpielówkach - siedzi się w mocno wilgotnym miejscu, chlapie tu ciągle woda. Bez sensu mieć na sobie spodnie. Jeśli jest naprawdę silny wiatr i zimno to zaciąga się wokół pasa szczelny kajakowy kołnierz, który zapobiega dostawaniu się wody do środka kajaka i chroni przed zimnem. Jednak każdorazowe wyjście z kajaka to gwałtowna zmiana temperatury, więc zębami szczęka się często. Dziś uznajemy, że kołnierze są niepotrzebne, a machanie wiosłami nas rozgrzeje. To prawda, ale pierwsze minuty na wodzie przyjemne nie są. Jezioro wkrótce zwęża się i docieramy do wpływu odcinka Krutyni zwanego Spychowską Strugą. Tu jest nieczynna śluza Lalka, więc czeka nas znów przenoska kajaków. I znów wypakowywanie, noszenie, mordowanie się, spuszczanie kajaków na wodę, ponowne ich pakowanie stojąc po kolana w zimnej wodzie... no ale w końcu można ruszać dalej.

Spychowską Strugą płyniemy jakieś 5 kilometrów, głównie przez podmokłe łąki. Mijamy stanicę PTTK w Spychowie i wypływamy na niewielkie jezioro Spychowskie. To stąd pochodził słynny Jurand, który "siekł" Krzyżaków. Współcześnie to niewielka, turystyczna miejscowość. W lokalnym sklepie jest nawet wino marki wino o bardzo wdzięcznej nazwie "Jurand". Widać, że najsłynniejszy mieszkaniec Spychowa ma do dziś pewien wpływ na miejscowość ;). Kupujemy butelkę owianej krzyżackimi legendami alpagi wydając na nią około 4 zł ;)

Samo jeziorko jest niewielkie i znajduje się obok wypływ kolejnej strugi na szlaku Krutyni, którą po kilku kilometrach docieramy do większego i ładniejszego jeziora Zdrużno i w jego boczną odnogę - jezioro Uplik. Wieje jak cholera i do tego prosto w twarz! Ciężko się płynie, wybitnie siłowo. Mamy skręcone o 90 stopni pióra wioseł, ale i tak wiatr stawia potężny opór. Jesteśmy zmarznięci, mokrzy, a tempo wyraźnie spada. Pora chyba rozbić obóz i nie walczyć już dalej. Znajdujemy miejsce na porośniętym lasem brzegu. Przy wieczornym ognisku zauważamy na niebie... wyraźną, migoczącą i falującą zorzę polarną! Wow! Pierwszy raz widzę takie zjawisko i do tego w Polsce! Niesamowite, choć trwa tylko kilka minut. W nocy wiatr jest nadal, trzęsie namiotem i śpi mi się co najmniej tak sobie. Dziś pokonane 14 km.



Rano okazuje się że wieje nadal, ale wiatr zmienił nieco kierunek. Teraz nam w sumie pomaga. Dalej czeka nas największe jezioro na szlaku - Mokre. To ponad 8 km wiosłowania. Może wiatr ucichnie?

Gdy dostajemy się na jezioro Mokre, jego przeciwległy brzeg ledwie majaczy na horyzoncie. To naprawdę kawał drogi, może najpierw trzeba coś zjeść? W miejscowości Zgon jest całkiem przyjemna restauracja, gdzie zamawiamy duży i pożywny obiad. Odpoczywamy trochę. Pora jednak ruszać dalej.


Uśmiecha się do nas wielkie szczęście, bo wiatr znów zmienia kierunek i teraz wieje nam w plecy! Idealnie! Łapiemy się wszyscy razem, unosimy wiosła do pionu, a nawet rozwijamy jedną z karimat. Tworzymy w ten sposób całkiem dużą powierzchnię, która działa jak żagiel. Co jakiś czas wykonujemy niewielką korektę kursu, ale płyniemy z wiatrem całkiem szybko, myślę że równie szybko jak byśmy wiosłowali. Po jakiś dwóch godzinach docieramy do drugiego końca jeziora. W miejscowości Cierzpięty jest plaża i miejsce do rozbicia się. Później zaczyna się już typowo rzeczny odcinek Krutyni i ciężko o miejsca biwakowe. Niestety miejsce to jest wyjątkowo kiepskie, bo jest tu dużo ludzi, są też przyczepy kempingowe. Gwar, hałas, disco-polo, ktoś głośno chrapie. Mimo męczącego dnia nie jestem w stanie zasnąć przez kilka godzin. Dziś przepłynęliśmy 10 km.




Z samego rana pobudkę robi nam jakieś dziecko, które cieszy się do łabędzi na jeziorze. O rany... trzeba się stąd zwijać jak najszybciej! Płyniemy kilkaset metrów i wpływamy w jezioro Krutyńskie, będące w zasadzie boczną zatoką Mokrego. Niestety tu czeka nas kolejna przenoska. Pan Janusz wymyśla nowy patent na taką okoliczność. Nie wypakowujemy kajaków, ale też nie nosimy ich po dwie osoby za dziób i rufę. Łapiemy każdy kajak w sześć osób, za drewniane wręgi które usztywniają jego kadłub - trzech z lewej i trzech z prawej. Jeśli nie ma wąskiej ścieżki to idzie się sprawnie, a ciężar kajaka równomiernie się rozkłada i nie grozi mu uszkodzenie. Znacznie sprawniej i szybciej pokonujemy dzisiejszą przenoskę. Jezioro Krutyńskie to właściwie taka szerzej rozlana rzeka, która w końcu zwęża się i płyniemy już właściwą Krutynią, wijącą się malowniczo wśród gęstego lasu. W jednym z pięknych miejsc zatrzymujemy się i korzystając z ciepłego dnia i czyściutkiej wody - kąpiemy w rzece. Tu jest jakiś rezerwat o mało mówiącej nazwie "Zakręt". Chronione są jakieś torfowiska.

Wkrótce docieramy do wsi Krutyński Piecek, gdzie kolejna tama i kolejna, długa przenoska. Prawie 200 metrów! Na szczęście można wziąć wózek, na którym stawia się kajak i bez większego wysiłku przewozi na kolejny odcinek rzeki. Mimo wszystko to trwa, a poza tym postanawiamy wykorzystać postój i coś zjeść, co dodatkowo to wydłuża. Koryto rzeki skręca w kierunku wschodnim, lasy się kończą i rzeka nieco traci na malowniczości, teraz płynąc po prostu wśród pól i łąk. W prawo odchodzi jakaś struga do niezbyt odległego jeziora Duś, nad którym stoi klasztor staroobrzędowców. Płyniemy tam, ale w końcu nie wysiadamy nawet z kajaków. Klasztor jak klasztor, nic specjalnego. Wracamy na Krutynię i po kilku kilometrach dopływamy do Ukty. To całkiem spora wieś, jest tu piękne pole namiotowe w stanicy PTTK. Widać, że właściciele pragną przyciągać kajakarzy. Trawka równo skoszona, specjalne miejsca na ogniska, czystość i porządek, boisko do siatkówki i nawet... sauna! Rewelacyjne miejsce. Od razu chórem oświadczamy, że koniecznie chcemy tu zostać na noc. Dziś przepłynęliśmy 25 km.


Wyjmujemy kajaki, rozbijamy namioty. Nawet nie trzeba rąbać drzewa na ognisko, bo po prostu jest równo pocięte, cały stos! Idziemy do sklepu po jedzenie, kupujemy też jakieś piwko na wieczór. Wieczór jest bardzo przyjemny, długo siedzimy przy ognisku, śpiewamy jakieś szanty. Idealne miejsce na wypoczynek. Jedyną wadą jest to, że dno rzeki jest lekko muliste i kąpiel nie jest jakaś super przyjemna, bo zapadamy się po kolana.




Rano zbieramy się wolno. Nikomu nie chce się opuszczać tak fajnego miejsca, każdy by chciał zostać tu dłużej. Pora jednak płynąć dalej. Na tym odcinku Krutynia na powrót zmienia się w dziką leśną rzekę, w wodzie leżą pnie i gałęzie, a korony drzew pochylają się czasem tak, że zanurzają się w toni. Po kilku kilometrach niezwykle malowniczej trasy docieramy do kolejnego pola namiotowego we wsi Nowy Most.


Wiemy, że niedługo szlak się kończy, zostało nam ledwie kilka kilometrów do jeziora Bełdany. Wpływamy najpierw na jezioro Gardyńskie, potem na jakieś kolejne szersze rozlewisko. Tu Krutynia traci znów swój dziki charakter. Rozlewiskiem dopływamy do mostu w Iznocie i wreszcie, kawałek za nim naszym oczom ukazują się dziesiątki białych żagli. Wpływamy na zatokę jeziora Bełdany. Przybijamy do brzegu w pobliżu ciekawego ośrodka wypoczynkowego Galindia. Jest on stylizowany na osadę jakiś prasłowian i jest tu dużo ludzi.


Jemy coś i ustalamy dalszy plan. Skończyło się płynięcie rzeką, a zaczął się główny szlak Wielkich Jezior Mazurskich. Sam w sobie bardzo piękny, ale kilka rzeczy bardzo go jednak różni. Jest tu ogromna masa żaglówek, pływających we wszystkich kierunkach. Bełdany to dość wąskie, ale bardzo długie jezioro, typowa rynna. Jak spojrzeć w jego osi, to żagli jest tak dużo, że nie widać jego końca! Jedne łódki idą na pełnych kursach i te są przewidywalne. Ale w drugą stronę łódki płyną na wiatr, halsują i naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy, by nie doszło do jakiejś kolizji. Dochodzi też sporo motorówek, które stanowią jeszcze większe zagrożenie, bo mogą nas po prostu nie zauważyć. No i statki Białej Floty, które mają pierwszeństwo i zresztą są znacznie większe od wszystkiego co tu pływa, więc też trzeba na nie uważać. Poza tym na jeziorach znacznie silniej niż na rzece odczuwa się wpływ wiatru i fali. Fala może wręcz uniemożliwić pływanie kajakiem.


Można płynąc na południe, przepłynąć na jezioro Nidzkie, a potem na jego końcu wąskimi strugami dostać się do jeziora Wiartel i Brzozolasek. To dość odludne i dzikie rejony. Druga opcja to skręcić na północ i pokonać cały szlak Wielkich Jezior, do Giżycka, Sztynortu lub Węgorzewa. Ruch duży, ludzi dużo, no ale... to w końcu najpiękniejsza część Mazur. Wygrywa więc opcja numer dwa.


Ruszamy na północ przez niezwykle zatłoczone jezioro Bełdany. Samo w sobie jest wręcz cudowne - ma wspaniałe wysokie brzegi, jasne piaszczyste bindugi, porośnięte jest wspaniałymi sosnowymi borami. Tylko ten ruch żaglówek... Płyniemy dalej na północ i wreszcie znajdujemy miejsce do obozowania na lewym brzegu, na wyniosłej bindudze, tam gdzie jezioro Bełdany zmienia nazwę na Mikołajskie. Obok jest prom do miejscowości Wierzba na drugim brzegu. Dziś przemierzyliśmy 26 km, naprawdę spory kawałek. Postanawiamy w tak fajnym miejscu pozostać aż dwa dni.

 

Następnego dnia korzystamy z dnia postojowego. Kąpiemy się, robimy "nic", ale w końcu postanawiamy się jakoś ruszyć. Płyniemy promem na drugą stronę Bełdan, do Wierzby. Stamtąd dwukilometrowy spacer do wsi Popielno. Ani nie ma tu jakiegoś szczególnie ładnego krajobrazu, ani nie ma żadnych zabytków. Są odrapane bloki z byłego PGR-u. Jest tu za to największe w Polsce jezioro - Śniardwy. Widać je dobrze, a ogromna wodna "patelnia" budzi respekt. Dobrze, że nie będziemy przez nie płynąć kajakami, bo to pół dnia wiosłowania i ogromne zagrożenie w czasie wiatru lub burzy. Wracamy do Wierzby, robimy jakieś zakupy i promem wracamy na nasze pole namiotowe.



Kolejnego dnia musimy jednak się ruszyć, więc pakujemy wszystko do kajaków i płyniemy dalej na północ, na jezioro Mikołajskie. Stanowi ono po prostu dalszy ciąg Bełdan, nie ma tu żadnej wyraźnej granicy. Jest to tak naprawdę jedno bardzo długie jezioro rynnowe, wraz z leżącymi na północ Tałtami i Ryńskim. Zbliżamy się do Mikołajek, ruch łódek i motorówek jeszcze bardziej się zagęszcza. Wreszcie dobijamy do pomostu w wypasionej, ekskluzywnej marinie. Wciskamy nasze sześć kajaków w pojedyncze miejsce dla przeznaczone dla pełnowymiarowego śródlądowego jachtu. Bosman widząc nas tylko się uśmiecha i nawet nie próbuje pobierać opłaty :) Szczególnie, że nie zostajemy tu długo. Część z nas, w tym ja, siedzimy przy kajakach, a reszta idzie na zakupy do miasta. Wzbudzamy żywe zaciekawienie, ludzie wręcz zdjęcia sobie z nami robią. No tak... składane kajaki, obecnie rzadko już spotykane i w ogóle kajakarze w takim miejscu? Niecodzienny widok.


W końcu reszta wraca i możemy opuścić to hałaśliwe miejsce. Mnie i zresztą nie tylko mnie, odrzuca wręcz myśl o noclegu w takim porcie. Zresztą - skazani jesteśmy na namioty, a nie ma gdzie ich tu rozbić.


Mikołajki zostają z tyłu, za to wzmaga się wiatr. Dalszą częścią rynny jeziornej są Tałty. Po dwóch zakrętach otwiera się przed nami szeroka i wielka przestrzeń wodna. Tu rynna jest najszersza i najgłębsza. Ponad 50 metrów, najgłębsze miejsce na całym pojezierzu. Jezioro jest bardzo ładne, choć nie ma tu już takich lasów jak nad Bełdanami. Łódek z żaglami nadal sporo, choć większa szerokość jeziora powoduje, że ich zagęszczenie spada. Wiatr jest już nie tyle dokuczliwy, co wręcz uniemożliwia sprawne płynięcie. W dodatku robi się wysoka i niebezpieczna fala. Co robić? Z boku jeziora wychodzi pierwszy sztuczny kanał, którym płyną niemal wszystkie żaglówki. Tam nie będzie dobrych miejsc do biwakowania, a nie ma szans, byśmy pod taki wiatr pokonali same Tałty i potem wszystkie kanały przed zmrokiem.


Zawracamy na cypel w okolicy wsi Stare Sady. Wiatr jest tak silny, że aż gwiżdże. Dobijamy do brzegu, ale jak się okazuje - jest to jakiś prywatny teren i nie bardzo można tu rozbijać namiotów. Nikt nam jednak nie może zabronić przebywania do 15 metrów od brzegu. No ale jest już prawie ciemno i w zasadzie nie mamy wielkiego wyboru. Po ciemku, na wielkim jeziorze szukać przy takim wietrze innego miejsca? Bez sensu. Postanawiamy spać pod gołym niebem, bez namiotów. Robi się zimno i nadal silnie wieje, więc ubieramy się ciepło i układamy się w śpiworach na karimatach jeden obok drugiego. W ten sposób nieco się nawzajem ogrzewamy. Najgorzej mają ci na końcach, no ale cóż począć? Dlatego na końcach leżą ci z najgrubszymi śpiworami. Co gorsza nie możemy rozpalić tu ogniska, więc kolację gotujemy na butli, która w przeciwieństwie do ogniska nie może nas ogrzać. Silny wiatr ma jedną zaletę - nie ma komarów. Próbujemy spać, ale wiatr utrudnia odpłynięcie w objęcia Morfeusza. W końcu jednak zasypiam. Pokonaliśmy dziś zaledwie około 12 km.





Budzi mnie... deszcz! Nie jakiś mocny, ale po prostu krople odczuwalne na twarzy. Jest ponury poranek, wiatr prawie nie zelżał, ale pogoda wyraźnie się pogarsza. Szare, ołowiane chmury i wiatr. Szybko się zrywamy i natychmiast zwijamy śpiwory. Oby nie zamokły! W mokrym zimnym śpiworze niezbyt miło się śpi. Nie ma czasu na śniadanie. Podejmujemy decyzję, by mimo wiatru przepłynąć Tałty, wpłynąć w kanały i tam, w jakimś zacisznym miejscu zjeść.


Głodny i zły mocno pracuję wiosłem. Wieje, chlapie, fala zatrzymuje kajak. Jednak wyzwala to we mnie złość i wkładam w walkę z wiatrem jeszcze więcej siły. Wylot kanału, z początku ledwo widoczny, zbliża się coraz bardziej. Wreszcie dopływamy i robi się cicho, znika opór wiatru i fali. O rany, jak lekko! Wpływamy w kanał Tałcki, dobijamy do betonowego nabrzeża. Nie ma tu za bardzo jak wysiąść z kajaków. Robimy więc śniadanie... w kajakach, nie wychodząc z nich :) Warunki spartańskie, ale udaje się nam coś konkretnego zjeść.


Dalsza droga jest mało malownicza i dość nudna. Płyną tu dziesiątki jachtów na silnikach, jednak nikt nie chce nas wziąć na hol. Mijamy kanał Tałcki, potem zarośnięte jezioro Tałtowisko, kolejny kanał Grunwaldzki, mikro-jezioro Kotek, gdzie o dziwo jest pomost jakiejś wodnej stanicy PTTK, kanał Mioduński, małe jezioro Szymon i ostatni z kanałów, czyli Szymoński. Wypływamy wreszcie po kilku godzinach na jezioro Szymoneckie, które tak w zasadzie jest zatoką jeziora Jagodnego.


Jezioro Jagodne, choć nie jest jakoś pięknie porośnięte lasami, okazuje się nadzwyczaj ładne.



Wieje na szczęście trochę mniej, a my mijamy kilka ładnych wysepek. Docieramy wreszcie do jego końca, pokonujemy bardzo krótki kanał Kula i wypływamy na jezioro Boczne. Tu znajdujemy fajne pole namiotowe i tu postanawiamy się rozbić. W miejscowej knajpce przezywamy mały szok - jeśli ktoś chce napić się piwa musi... dać 10 zł zastawu za szklankę :) Okazuje się że turyści kradli je na potęgę i wprowadzono taki dziwaczny wewnętrzny przepis. Pokonaliśmy dziś 20 km.




Rano czeka nas największe jezioro na szlaku - Niegocin. Gdy na nie wpływamy, z trudem widać przeciwległy brzeg. Jest do niego ponad 8 km.


Na szczęście dziś nie wieje, jest totalna flauta. Łódki żaglowe smętnie stoją. Wiosłujemy zawzięcie dobre dwie godziny, ale wreszcie docieramy do Giżycka. Teraz przepływamy przez miasto kanałem Giżyckim i docieramy na piękne jezioro Kisajno. To już kompleks jeziora Mamry - kilka połączonych ze sobą wielkich jezior, tworzących razem drugi co do wielkości zbiornik wodny w Polsce.


Tu jest duży ruch łódek, a do tego wszystkie kempingi są mocno zatłoczone. Postanawiamy skręcić na zachód i potem tak jakby zawrócić w stronę Niegocina - wpłynąć starym kanałem w leżące na uboczu jezioro Tajty. Żeglarze tam raczej nie zaglądają, więc będzie spokój. Znajdujemy tu kemping, gdzie się wreszcie rozbijamy. Dziś pokonaliśmy 16 km.


Nad jeziorem Tajty postanawiamy zakończyć nasz spływ. Zostajemy tu trzy dni, kombinując jakby jeszcze wykorzystać pozostały tydzień czasu. Jest kilka planów i w końcu stawiamy na system rzek i jezior w okolicy Olsztyna. Najpierw musimy skombinować jakiś transport. Pan Janusz załatwia małego busika, który jest w stanie przewieźć nas wszystkich i cały nasz sprzęt, łącznie ze złożonymi kajakami za jednym zamachem.


Plan na dalszą cześć spływu to zapomniana i rzadko spływana rzeka Dadaj. Pan Janusz posługuje się przewodnikiem kajakowym pamiętającym lata 60-te, gdzie według opisu jest to dość wąski ciek wodny, ale płynący przez malownicze, pagórkowate tereny. Jedziemy z Giżycka przez Ryn, Mrągowo, Biskupiec do wsi Rukławki nad jeziorem Dadaj. Tam rozbijamy się na piaszczystej łasze. Jak się okazuje, jest to... plaża miejska Biskupca! Mimo, że do miasteczka są stąd dobre cztery kilometry. Wieczorem przychodzi dwóch policjantów zaciekawionych naszym obozowiskiem. Udaje się nam jednak uniknąć mandatu, dzięki dyplomatycznym zabiegom Pana Janusza. Nikt nawet nie zdawał sobie sprawy że to jakakolwiek miejska plaża. Idziemy na spacer do Biskupca, gdzie robimy zakupy. Jest tu lokalny browar, gdzie w małym przyzakładowym sklepiku kupujemy piwo "Jurand" w różnych smakach :). Było już wino o takiej nazwie, czas więc na piwo.


Rano nie zwijamy się zbyt szybko. Trwa to i trwa. Pogoda nieco się psuje, przychodzi solidna ulewa. Musimy poczekać aż namioty nieco przeschną. Tej rzeki jest raptem kilka kilometrów, więc góra godzinę-dwie i będziemy już na innym jeziorze, nie ma pośpiechu. Wreszcie zwijamy obozowisko i ruszamy na południowy koniec jeziora. Tam odnajdujemy zarośnięty wylot rzeki, a właściwie rzeczki Dadaj. Sterczą tu korzenie, dno jest kamieniste i szorujemy po nim kajakami. Nagle... o cholera! W kajaku pojawia się zimna woda i jest jej z każdą chwilę coraz więcej! Na szczęście jest tu płytko. Wraz z Pauliną wyskakujemy z kajaka i przechylamy go na jedną z burt, by woda już się nie nalewała. Gdzieś na jakimś kamieniu rozpruliśmy powłokę... na szczęście da się tu wyjść na brzeg, więc wyciągamy nasz kajak z wody. Wypakowujemy go w całości, przewracamy do góry dnem. Dziura ma kilka centymetrów długości. Pan Janusz wyciąga zestaw naprawczy,składający się z kleju i łatek. Jednak z dalszym płynięciem musimy poczekać, aż klej złapie porządnie, czyli minimum godzinę. Wreszcie kajak można zapakować i ruszyć dalej. Przyznam, że niezbyt ufam tej łatce, ale jednak trzyma mocno.


Rzeka jest bardzo zarośnięta, a właściwie nie tyle zarośnięta, co leżą w niej zwalone drzewa. W tym miejscu jest coś w rodzaju małego przełomu między stromymi, wysokimi brzegami. Trzeba manewrować, naginać mokre gałęzie, pomagać sobie wzajemnie. Jakoś to w ogóle nie przypomina opisu z przewodnika! Tam nie było mowy o żadnych problemach. Zza zakrętu wyłania się... wielki, gruby na metr pień, leżący zupełnie w poprzek rzeki. Pod nim jest może z 5 cm prześwitu. Nie damy rady. Górą? Można zapomnieć. Przerąbać go się nie da. Musimy wytargać kajaki na zarośnięty pokrzywami i krzakami błotnisty brzeg i obejść korzenie tego drzewa. Najpierw to w ogóle trzeba wyciąć sobie ścieżkę! Roboty mnóstwo, jesteśmy poobijani i poparzeni, ale w końcu kajaki są po drugiej stronie. Teraz ilość przeszkód się zmniejsza, ale prąd wyraźnie przyspiesza.


Dopływamy z wartkim nurtem do zapory. Trzeba przenieść kajaki na drugą stronę, a droga jest dość kłopotliwa. Trzeba wyjść po lewej stronie, przejść gdzieś między pokrzywami, wejść na koronę zapory, przejść nią na drugą stronę i zejść stromo w dół na prawy brzeg. Dość karkołomna trasa. Przenoska zajmuje sporo czasu. Rozmawiamy z obsługą wodnego młyna. Ostrzegają, że dalej rzeka jest bardzo zarośnięta i w ogóle dziwią się że nie boimy się tam płynąć. Nikt tu nie pływa od wielu lat! Trochę nas to zbija z tropu, no ale przecież co może być trudnego? Prosimy, by upuścili nieco wody z zapory. Dzięki temu poziom się podniesie i ułatwi nam płynięcie, bo część przeszkód zniknie pod wodą.


Ruszamy, a młynarze otwierają wrota w zaporze. Nurt wyraźnie przyspiesza, niemal jak na rzece górskiej. Owszem, część przeszkód znika pod powierzchnią, ale płyniemy teraz bardzo szybko. Aby skutecznie sterować, musimy płynąc szybciej niż wartki prąd i wiosłować. Jeden z kolegów, Dominik, zagapia się na moment i... zalicza wywrotkę! Zaczepił dziobem kajaka o wystającą z wody gałąź, obróciło go bokiem i silny prąd przewrócił go. Na szczęście płynął za nami, więc teraz robimy małą akcję ratunkową. Wyławiamy z wody foliowe worki z różnymi rzeczami. Część z nich o dziwo nie jest mokra, ale niektóre są wręcz nasiąknięte wodą. No cóż, wieczorem będzie trzeba je posegregować. Pakujemy kajak Dominika, on sam przebiera się i ruszamy dalej. Właściwie to nie ruszamy... poziom wody opadł i zaczynają się poważne problemy. To co było dotąd, okazuje się tylko wstępem. Przed nami nie ma już właściwie normalnej rzeki, tylko zadrzewiona przestrzeń, pełna gałęzi i przewróconych pni. Płyniemy kilka metrów i przeciskamy się po kolei tuż przy brzegu. Kolejne kilka metrów i przeciągamy kajaki górą po przewróconym pniu tarasującym drogę. Kolejne kilka metrów i tym razem przeciskamy się z największym trudem dołem pod innym pniem. Co się dzieje? Co to za miejsce? Teraz znów kilka metrów i kolejna przeszkoda, potem kolejna i znów kolejna. W tym tempie pozostałe 6 km można płynąć i tydzień! Zaczyna robić się ciemno. Trzeba koniecznie płynąć i to jak najszybciej. Podmokły, bagienny las wyklucza całkowicie możliwość obozowania.


Ale jak tu płynąć? W wodzie tym razem leży nie pień drzewa, tylko jego korona. Ogromna ilość gałęzi. Nad wodą i pod wodą. To dopiero wymagająca przeszkoda. Prawie po ciemku wychodzę z Przemkiem z kajaków wprost na te uginające się i śliskie gałęzie. Diabli wiedzą jak tu głęboko, ale z pewnością przykryje nas z głowami. Pracujemy siekierami, odrąbując kolejne gałęzie, przecinając drogę dla kajaków. Pozostali świecą nam latarkami. A korona jest pokaźnych rozmiarów, ma kilka metrów! Co i rusz wpadamy w wodę, a właściwie w plątaninę gałęzi pod wodą. Nie sposób na tym stabilnie stać. Ale wyjścia nie ma. Pracujemy dalej. Wiemy że co by się nie działo, to żaden z nas nie może wypuścić z ręki siekiery, nawet jak wpadniemy pod wodę. Zgubienie siekier oznacza, że nie pokonamy przeszkody. Wreszcie, po 45 minutach katorżniczej pracy jest na tyle szerokie przejście, że powoli przeciągamy wszystkie kajaki. Koszmar!


Tylko co dalej? Jesteśmy po ciemku, w bagnistym terenie, na rzece pełnej przeszkód. Tu nawet nie ma równego brzegu, płyniemy dosłownie przez zalany wodą las. Snop światła z latarek pokazuje że dalej... jest chyba jeszcze gorzej. Jesteśmy zdenerwowani, bo nocleg w mokrych kajakach przy takim zmęczeniu to coś potencjalnie bardzo niebezpiecznego. Wychłodzimy się! A wyjść nie ma gdzie, zawrócić nie ma jak. Pojawia się jednak nadzieja. Na prawym brzegu jest miejsce o długości kilku dosłownie metrów, gdzie nie ma drzew od razu przy wodzie. Właściwie jedno jest, przewrócone, leży potężnym pniem wzdłuż brzegu. Ale za tym zwalonym pniem na przestrzeni kilku metrów rosną wysokie na dwa metry pokrzywy.


Wychodzimy na zwalony pień. Używając wioseł łamiemy pokrzywy tak, by je "uklepać" i umożliwić rozbicie choć jednego namiotu. Udaje się, choć całe nogi mamy poparzone. Kajaków wyjąć z wody nie ma jak. Cumujemy je porządnie do zwalonego pnia, mocujemy na każdym z nich fartuch przeciwbryzgowy i jak najdokładniej zaciągamy ich wloty. Trudno tu właściwie normalnie rozbić namiot, więc wybieramy największy, bierzemy z niego tylko tropik i jakoś byle jak go rozstawiamy. Więcej miejsca nie ma! Wchodzimy w osiem osób do czteroosobowego namiotu. Na szczęście mamy względnie suche śpiwory. Kładziemy karimaty bezpośrednio na mokrych pokrzywach, a potem jak śledzie w beczce układamy się ciasno jedno koło drugiego. Wypełniamy namiot tak szczelnie, że nie ma się nawet jak obrócić. Jeśli ktoś chce wykonać większy ruch, musi to synchronizować z sąsiadami po bokach... Jestem niby bardzo zmęczony, ale jednocześnie zdenerwowany ta survivalową sytuacją i nie mogę zasnąć. Do tego zaczyna lać deszcz. Cały nasz ekwipunek spoczywa obok nas, w kajakach które są na wodzie. Nawet nie chcę myśleć co rano możemy zastać w kajakach jeśli fartuchy nie wytrzymają tej ulewy. Wreszcie udaje mi się zasnąć.




Gdy totalnie niewyspani budzimy się rano, okazuje się że przestało lać, ale wszędzie wokół jest bardzo mokro i do tego temperatura spadła do kilku stopni. Zgłaszam się z Przemkiem na ochotnika i szczękając zębami wchodzimy powyżej kolan w lodowatą wodę i zajmujemy się wypakowaniem kajaków. Ciekawa sprawa - fartuchy ogólnie wytrzymały, ale i tak w części kajaków jest sporo wody. Rzeczy zawinięte w foliowe worki są częściowo mokre. Tak czy siak wszystko należy wyjąć, posegregować, mokre zwinąć z mokrymi a suche z suchymi. Używając butli z gazem gotujemy jakąś zupę i herbatę, która się troszkę rozgrzewamy. Jest jednak tak chłodno, że pod sztormiaki zakładamy polarowe bluzy. Wreszcie zwijamy nasze prowizoryczne obozowisko i ruszamy w dalszą drogę, a właściwie w dalsze rąbanie siekierami przejścia w zarośniętej rzece.


Po dwóch godzinach podobnej walki jak wczoraj, wreszcie znów pojawia się normalny nurt. Według szacunków został najwyżej kilometr do jeziora. I znów zaczyna padać, a właściwie lać! Teraz płyniemy z zaciągniętymi fartuchami, jest pod nimi względnie ciepło. Przed samym jeziorem jest drogowy most, więc zatrzymujemy się pod nim, łapiąc się jakiś kołków, aby przeczekać ulewę. Tyle że pada i pada. Zaczyna znów robić się nam zimno, siedzimy w kajakach w końcu w kąpielówkach, temperatura to kilka stopni, a my tkwimy tu od dłuższego czasu nieruchomo. W końcu jednak deszcz przechodzi i wypływamy na jezioro. Nie mogę opanować dzwonienia zębami, jest mi strasznie zimno. Ze złością wiosłuję, czując jak powoli się rozgrzewam.


Postanawiamy obozować tu, nad jeziorem Tumiańskim, ale nie widać tu żadnego sensownego miejsca. Przepływamy strugą na sąsiednie jezioro Pisz i zaraz obok jest piaszczysta łacha, gdzie jest jakieś pole namiotowe. Wyciągamy kajaki i... znów zaczyna lać! Ile można??? Teraz po prostu dygoczemy wszyscy, bo już nie płyniemy, a rozstawiać namioty w takim deszczu... nie jest to dobry pomysł.

Po kilkunastu minutach stwierdzam, że jak nie schowam się to po prostu zamarznę, więc drżąc z zimna, zgrabiałymi palcami wyciągam namiot i nie bacząc już na deszcz rozstawiam go. Wyciągam śpiwór, wchodzę do środka i czuję jak powolutku robi się cieplej. Namiot nieco zmókł przy rozbijaniu, no ale trudno. A za pięć minut... przestaje padać. Mogłem poczekać, ale już mi wszystko jedno.


Wreszcie przebieramy się w ciepłe rzeczy, rozstawiamy resztę namiotów. Jemy coś ciepłego, segregujemy mokre rzeczy. Zbieramy tyle opału w okolicy ile się da i rozpalamy wielkie ognisko. Rozwieszamy tuż przy nim mokre rzeczy. Wiemy że teraz będą śmierdzieć dymem jakby były z wędzarni, ale przynajmniej będą bardziej suche.




Rano znów segregujemy wysuszone rzeczy, pakujemy się i ruszamy w dalszą drogę. Jutro ma również przyjechać mój Tata i odebrać mnie, bo muszę wracać do Warszawy. Sęk w tym, że zupełnie nie wiem gdzie będziemy i jak go zawiadomić. No ale będę się tym martwić wieczorem.

Przepływamy na koniec jeziora Pisz, gdzie według przewodnika jest dalszy ciąg trasy.



Rzeczywiście jest tu jakiś kanał, który po chwili pod kątem prostym skręca w prawo. Dopływamy na małe jeziorko, skąd kolejnym kanałkiem na nieco większe jezioro Orzyc. Jest tu jakiś ośrodek wypoczynkowy i... no właśnie, jest mała przeszkoda. Może 30 lat temu był tu dalszy ciąg rzeki, ale teraz jest tu droga biegnąca nad brzegiem a sama rzeka wpływa w... betonową rurę pod drogą. Co gorsza, rura ma dobre 100 m długości i gdzieś skręca, bo nie widać jej drugiego końca. Nie chcemy ryzykować wpływania w nią kajakami. Jeśli zakręt jest pod dużym kątem, to kajaki nie przejdą i zaklinują się. Nie wiadomo zresztą czy nie ma w rurze jakiś przeszkód. Trzeba więc kajaki przenieść na drugą stronę drogi.


Przenoska zajmuje dobrą godzinę, ale w końcu wszystkie kajaki są po drugiej stronie. Teraz kolejny problem. Rzeki widać tylko kilka metrów, a potem wszystko zarastają trzciny. Teraz uświadamiamy sobie mały błąd nawigacyjny. Rzeka Pisa Warmińska, która mamy płynąć, wypływa z jeziora Pisz, a my popłynęliśmy na inne jezioro i teraz próbujemy się do niej dostać niejako z boku, jakimś dopływem. Mapa mówi, że to niedaleko, kilkaset metrów, ale trzeba przebić się przez trzciny. Wiosłować tu się nie da, bo wysokie rośliny całkowicie blokują ruchy wiosłami. Musimy odpychać się od dna. W dodatku nic nie widać dalej niż na kilka metrów, poruszamy się na ślepo. Po kilkunastu minutach przebijania się docieramy wreszcie do samej rzeki. Teraz już niemal rekreacyjnie. Nie ma przeszkód, po prostu płynie się z prądem. Ufff! Nareszcie coś normalnego.


Według mapy niedługo dopłyniemy do Barczewa. Pojawiają się zabudowania miasteczka, pojawia się mur więzienia. Płyniemy wzdłuż tej ponurej budowli. Prąd przyspiesza. Nagle zza zakrętu wyłania się krata jakiejś śluzy lub jazu. I prąd jest coraz mocniejszy, a rzeka bardzo wąska. Nie ma jak się tu nawet odwrócić. Trzeba zrobić wszystko, by nie przycisnęło nas do tej kraty. Silnie wiosłujemy "na wstecznym" i wreszcie cofamy się do szerszego miejsca, gdzie obracamy kajaki. Jest tu miejsce gdzie da się je wynieść na brzeg, ktoś kto tam stoi krzyczy do nas, że musimy tu wyjść i przenieść je na sąsiednią rzekę. Woda jest głęboka, ale w wodzie lezy... zatopiony Fiat 126P. Po jego dachu udaje się nam wyjść. Ponury więzienny mur, jakaś ścieżka między domami. Ktoś pożycza nam wózek - nie taki kajakowy, tylko taki zwykły, do przewożenia kartofli. Można jednak jakoś na nim postawić kajaki i będzie lżej, szczególnie że do pokonania jest dobre 300 metrów przez miasteczko.


Po kolei transportujemy kajaki przez uliczki, a w końcu przez taką większą drogę. Towarzyszą nam zdziwione spojrzenia przechodniów. Po dobrej godzinie ciężkiej pracy znajdujemy się na sąsiedniej rzeczce. Postanawiamy tu zjeść jakiś posiłek, a ja powoli zastanawiam się czy szukać telefonu i dzwonić do ojca. Ale co mu powiem? Gdzie ma mnie szukać? Stwierdzam, że pewnie niedługo znajdziemy miejsce na nocleg to wtedy wrócę do Barczewa i zadzwonię.


Tymczasem płyniemy dalej. Słońce chyli się ku zachodowi, zbliża się godzina 21. A my na jakiejś rzeczce pośrodku pól, nie ma możliwości obozowania. Dopływamy w końcu do jeziora Kiermas. Jego brzegi nie dają żadnej nadziei na rozbicie namiotów. Powoli zaczyna się ściemniać a ja coraz bardziej martwię się jak zadzwonię do domu. Płyniemy dalej, na dalszy ciąg rzeki. Po jakimś czasie wpływamy na jezioro Umląg. Lewy brzeg - wysoki las schodzący wprost do wody. Prawy - podmokła łąka. Nie ma gdzie się rozbić i jest już całkiem ciemno. Jakiś pechowy ten spływ! Znów ciemno i znów nie mamy się jak rozbić. Czyżby kolejna noc w mokrych pokrzywach? Ale jak dotrę do telefonu? Ta myśl coraz bardziej mnie męczy.


Jezioro Umląg jest dość długie i skręca w lewo. Płyniemy dość szeroko, część przy jednym brzegu a cześć przy drugim. W ciemnościach wypatrujemy miejsca na biwak. W dodatku zaczyna się tu gęsta roślinność wodna i coraz ciężej wiosłować. Nagle w oddali przed nami widać światełko. Tam muszą być ludzie i musi być jakieś dojście do wody! Płyniemy już szybko. Na końcu jeziora widać kilka domów letniskowych. Ktoś wychodzi i ze zdziwieniem patrzy na nas. I zaczyna do nas mówić po niemiecku! A niech to. Noc, jedyna szansa na biwak i nie można się dogadać! Na szczęście po chwili przychodzi też jakieś małżeństwo Polaków i mówią, że możemy tu wynieść kajaki i rozbić się przy ich działce. Cudownie. Nieważne że jest tu piach, że nierówno. Ale wreszcie biwak. Pytam tych uczynnych ludzi jak trafić do Barczewa, bo muszę wykonać ważny telefon. Wiem, że czeka mnie teraz wielokilometrowy nocny spacer w nieznanym terenie. Okazuje się, że mają telefon komórkowy Centertela i pozwalają mi z niego skorzystać. Nie wiem jak dziękować! Udaje mi się dodzwonić do Warszawy i mimo kiepskiej jakości połączenia wyjaśnić ojcu gdzie jestem. To miejscowość Sapunki. Słyszę, że rano po mnie przyjedzie. Kamień spada mi z serca.


To już moja ostatnia noc z paczką przyjaciół. Nie mamy jednak wiele sił by długo wytrwać przy małym ognisku. Kładziemy się spać.



Rano okazuje się że... rozbiliśmy namioty na piaszczystej drodze dojazdowej do tych letniskowych domków. Szczęście, że nikt nas nie rozjechał. Około 10 rano zjawia się Tata, pakuję swoje rzeczy, żegnam się z przyjaciółmi i wracam do Warszawy. Jutro jadę z rodzicami w Bory Tucholskie.


Trzy tygodnie na Mazurach i Warmii. Wspaniała wakacyjna przygoda i włóczęga. Wszystko tak nieoczekiwanie się kończy. Tak mi szkoda wyjeżdżać. Widzę, że nieco zdziczałem na tym spływie - nie przeszkadza mi zimna woda, śmierdzące bagno, jedzenie byle czego. Wręcz zaczyna mi tego brakować :)


Koledzy popłynęli dalej i na tej dziwnej rzece mieli jeszcze wiele nieoczekiwanych przygód. A to rzeka nagle zanikła w polach i musieli kajaki przewozić traktorem, a to znów obozowali gdzieś w totalnych krzakach. Ale koniec końców dopłynęli do Olsztyna, przepłynęli Łyną przez miasto i na jeziorze Ukiel zakończyli przygodę. Stamtąd razem z całym sprzętem wrócili do Warszawy pociągiem. Raptem około 40 kilometrów spływu Dadajem, Pisą i Łyną okazało się naprawdę wielkim wyzwaniem. Od dawna nieprzecierane szlaki zarosły, nieco też zmieniło się od czasów wydania przewodnika. 40 kilometrów pokonane w niemal tydzień - to świadczy o tym że łatwo nie było :)


Całość trzech pokonanych szlaków wodnych to około 96 km Krutynią, 60 km Wielkimi Jeziorami Mazurskimi i około 25 km Dadajem i Pisą. Razem niemal 200 km wiosłowania w różnych warunkach, czasem bardzo ciężkich. Polecam każdemu taki typ turystyki!