niedziela, 17 listopada 2019

Rowerowa wycieczka do Tarczyna i Grójca

Mimo, że jest połowa listopada, to zrobiło się zaskakująco pogodnie i ciepło. W dodatku mam wolną niedzielę, więc postanawiam to wykorzystać na rowerową wycieczkę. Jest na tyle ciepło, że jadę w krótkich spodenkach, choć w plecaku mam jeszcze coś dłuższego na wszelki wypadek.

Wyruszam dopiero po 10 rano, wycieczka nie może być więc zbyt długa, jeśli chcę wrócić przed zmrokiem. Uważam, że mogę sobie pozwolić maksymalnie na 100 km jazdy. W tym zasięgu jest już kilka ciekawych miejsc. Postanawiam pojechać na południe, bo już od jakiegoś czasu myślałem o dotarciu do Grójca. Okoliczne drogi są dość równe i puste, a tereny malownicze.

Jadę z Ursynowa przez Las Kabacki. Kawałek muszę pokonać błotnistą drogą pełną opadłych liści. Potem jednak czeka mnie gładki i równy asfalt nowej ścieżki rowerowej wzdłuż ulicy Puławskiej. Docieram do granic Warszawy i kieruję się na zachód. W Dawidach jest nowy wiadukt nad torami kolejowymi, co pozwala na ich sprawne pokonanie. Skręcam na południe i w Lesznowoli przecinam ruchliwą drogę nr 721. Celowo wybrałem jazdę przez tą okolicę, by uniknąć przeciskania się przez centrum Piaseczna. Tam zawsze jest duży ruch, drogi są dziurawe, a infrastruktura rowerowa jest dopiero w budowie. A tak mijam wszystko bokiem.



W Gołkowie skręcam w prawo. Do Tarczyna zostało kilkanaście kilometrów. Jedzie się lekko, pogoda jest piękna, wiatru prawie nie ma. Miejscami przecinam całkiem rozległe i ładne obszary leśne. W końcu docieram do ruchliwego skrzyżowania z drogą nr 7, łączącej Warszawę z Krakowem. Przejeżdżam na drugą stronę i wjeżdżam na uliczki Tarczyna. Jeszcze kawałek pod sporą górkę i jestem na małym rynku. Akurat jest msza w kościele i docierają do mnie chóralne śpiewy. Ale to nie z kościołem kojarzy się Tarczyn. Cała okolica to warszawskie zagłębie sadownicze - wszędzie jak okiem sięgnąć są drzewka owocowe, głównie jabłonie. Czego więc pomnik stoi na rynku? Oczywiście pomnik jabłka :) W dodatku pełni on rolę całkiem ładnej fontanny.



Ruszam dalej na południe. Niestety nie ma żadnej sensownej trasy do Grójca. Wszelkie boczne drogi wiodą dookoła i trzeba nadłożyć sporo kilometrów. Postanawiam jechać wzdłuż "siódemki", bo z pewnością jest tam jakaś równoległa droga lokalna. Podjeżdżam pod sporą górę, mijam fabrykę soków owocowych. No niestety... nie ma żadnej równoległej drogi, ale za to jest bardzo szerokie pobocze. Nie ma więc niebezpieczeństwa dla mnie i ja sam nie przeszkadzam w ruchu.

Kawałek dalej zaczyna się jednak przebudowa "siódemki" w drogę ekspresową. Pojawiają się słupki, pojawia się błoto. No ale jadę dalej, po drugiej stronie słupków jest nawet jeszcze bezpieczniej. Równolegle biegnie nowa, nieoddana jeszcze do użytku asfaltówka. Postanawiam pojechać nią. Jednak po kilku kilometrach asfalt się kończy i zaczyna się błoto, więc wracam na pobocze ruchliwej dwupasmówki.


Docieram w końcu do Głuchowa. Tu już zaczyna się ekspresówka, nie mogę tam jechać rowerem. Ale jak mam wobec tego jechać? Patrzę w mapkę w telefonie i w zasadzie nie ma innej opcji, bo nie ma tu żadnej innej drogi do Grójca. Wjeżdżam do miejscowości, gdzie też jest jakaś fabryka soku i unosi się tu intensywna woń jabłek. Nie ma jednak drogi w stronę Grójca. Wracam i jadę na wschód. Po kilku minutach asfaltówka dociera do jakiegoś domu i... kończy się. No co jest? Nie da się do Grójca dotrzeć rowerem? Wracam znów do początku ekspresówki. Okazuje się że jest tu jednak droga techniczna, tyle że trzeba zupełnie nielogicznie pojechać kawałek "pod prąd" poboczem po lewej stronie drogi. Jednak z daleka tego wjazdu nie było widać. Uff... jadę dalej.

Teren jest zaskakująco falisty. Raz pod górę raz długo w dół. Przecinam ruchliwą drogę nr 50 i po dłuższym podjeździe docieram na uliczki Grójca. W sumie urocze miasteczko, choć też jednoznacznie kojarzące się z jabłkami. I jak się okazuje na rynku... też jest pomnik jabłka!


Rynek jest ładny i zadbany, jest tu pomnik upamiętniający żołnierzy walczących we wrześniu 1939, żołnierzy AK i Żołnierzy Wyklętych. Jest też kilka tablic o historii miasta i ważniejszych wydarzeniach. Na przykład o nalotach w 1939 roku i bohaterskich pilotach broniących miasta.


Jadę jeszcze kawałek dalej, docieram do Ogrodu Jordanowskiego i szpitala. Nie spodziewałem się, że w sumie w tak niewielkim miasteczku jest tak okazały szpital.


Pora kierować się w stronę Warszawy. Ruszam drogą nr 722 w kierunku Piaseczna. Znów zaczynają się rozległe sady owocowe, choć już z większości drzewek zebrano wszystkie jabłka.


Zerkam na mapkę w telefonie. Nie chcę jechać przez Piaseczno, postanawiam więc odbić na wschód i dotrzeć do Konstancina. Docieram do Prażmowa, gdzie skręcam w drogę nr 683. Po raz drugi tego dnia przecinam Jeziorkę - malowniczą rzeczkę, po której można zrobić całkiem fajny spływ kajakowy, choć ten jej odcinek jest raczej trudny i zarośnięty.


Za Prażmowem mijam Jeziorkę po raz kolejny. Rzeczywiście pokonanie tego odcinka kajakiem wymagałoby sporego samozaparcia. Musze kiedyś spróbować. Są tu też jakieś stare zabudowania, coś jakby dworek, czy młyn wodny. Ciężko zresztą stwierdzić, bo zostały głównie mury.



Kieruję się dalej na wschód, na Czachówek i Dobiesz. Te tereny znam dobrze, często wybieram się w tamtą okolicę na krótkie wycieczki rowerowe. W Czachówku jest spory węzeł kolejowy, ale udaje się go sensownie minąć, bo pod torami kolejowymi są tunele. Lokalne drogi są równe i zupełnie puste, jedzie się doskonale.


Wreszcie docieram do bardziej ruchliwej drogi, którą kieruję się na północ. Mijam Dobiesz, mijam całkiem ładne lasy i dojeżdżam w końcu do drogi nr 79, łączącej Piaseczno z Górą Kalwarią. Aby przejechać na drugą stronę muszę czekać kilka minut, by pojawiła się dostateczna luka w sznurze samochodów. Wreszcie się udaje i jadę już prosto do Konstancina. Po prawej mijam wysypisko śmieci w Łubnej. Tu jest już cały pas wyznaczony dla rowerów, jedzie się więc komfortowo.

Przecinam urocze uliczki Konstancina. Ładna pogoda sprawiła, że w Parku Zdrojowym są dzikie tłumy, więc rezygnuję z pomysłu pojechania tam. Po prostu kieruję się główną drogą. Docieram do skrzyżowania z drogą nr 724, która prowadzi do Powsina i jest wręcz zakorkowana. Wszystko stoi. Nie chcę się tu przeciskać, więc kieruję się dalej na wschód, w stronę charakterystycznego ceglanego komina dawnej papierni.


Słońce zachodzi, postanawiam jednak konsekwentnie poruszać się wzdłuż Jeziorki. Za Parkiem Zdrojowym jest tama i rzeka tutaj traci swój dziki charakter, właściwie jest to zwykły, uregulowany kanał.


Jadę na wschód jeszcze dalej. Okoliczne drogi znane wśród rowerzystów jako "Gassy" oferują dośc gładkie asfalty i całkowitą pustkę. Docieram w końcu do ujścia Jeziorki do Wisły. Słońce akurat zachodzi, wieczór jest piękny.


 
Do domu mam góra 10 km. Będę tam za kilkanaście minut. W pewnym momencie, po przejechaniu przez jakieś dziury, czuję jednak, że coś nie tak jest z tylnym kołem. Zatrzymuję się. Cholera! Opona wyraźnie mięknie. Złapałem kapcia, ale przebicie musi być małe, bo nie zeszło od razu. Pewnie na tej dziurze dobiłem dętkę do obręczy. Ale w sumie nie po takich dziurach jeździłem i nic nigdy się nie działo.

Zatrzymuję się w miejscu gdzie jest jakiś murek. Wyciągam z plecaka dętkę, z rowerowego "przybornika" zaimprowizowanego z bidonu wyjmuję łyżki. Zdejmuję tylne koło. Każdy kto zmieniał dętkę w rowerze szosowym wie ile trzeba do tego celu użyć siły. Opony są bardzo ściśle spasowane i ich zdjęcie wymaga użycia dwóch łyżek i zdrowego narobienia się. Zdejmuję w końcu oponę, wyjmuję dętkę, zakładam nową. Niewygodnie to robić na stojąco gdzieś na poboczu. Dłuższą chwilę morduję się z właściwym ułożeniem dętki i opony i ich założeniu na koło. Ręczną pompką dmucham ile się da, choć wiem, że i tak ciężko osiągnąć właściwe ciśnienie. No ale to tylko na dojazd, na kilka kilometrów. W domu dopompuję dużą, stacjonarną pompką. Ręce mam wręcz czarne. Dobrze że awaria zdarzyła się gdy jeszcze było nieco światła. Wreszcie ruszam dalej.

Moja radość trwa... kilka kilometrów. Już w Powsinie okazuje się że mimo zmiany dętki powietrze nadal schodzi. Co robić? Co się dzieje? Może po prostu ta dętka miała jakąś wadę, może nie trzyma sam zaworek? Mam jeszcze jedną dętkę, ale znów mam ją zmieniać? Jest prawie ciemno. Powietrze nie schodzi jakoś szybko, wiec mogę co jakiś czas dopompować i jechać.

Po kilkuset metrach znów koło zaczyna stawiać wyraźny opór. Pompuję jeszcze raz. I znów starcza tego na kolejne kilkaset metrów. No dobra, kapituluję. Do domu mam 4 kilometry, dojdę piechotą. A tam na spokojnie już zmienię dętkę na nową. Moja wycieczka bardzo się wydłużyła czasowo, no ale taki urok jazdy rowerem - może zdarzyć się coś nieoczekiwanego.

W końcu jestem w domu. Cała trasa to 108 km. Wycieczka byłaby wręcz idealna, gdyby nie ten zgrzyt pod koniec. Zdejmuję koło, zakładam kolejną dętkę. Pompuje do 7 barów. Trzyma doskonale, czyli w tej drugiej dętce była jakaś wada.

Po jakimś czasie coś mi jednak mówi, bym sprawdził, gdzie obie uszkodzone dętki mają dziury. Pompuję je i wkładam do wody. I co? Obie mają malutkie dziurki dokładnie w tym samym miejscu. Czyli to nie żadna wada, tylko jakiś szpikulec siedzi mi nadal w oponie! Oglądam oponę... no i mam dziada! Maleńki kawałek cienkiego, ale ostrego drutu, wbity dokładnie tam gdzie są uszkodzenia dętek. Usuwam go, spuszczam powietrze, znów mozolę się ze zdjęciem opony. Upewniam się że od środka nie pozostał jakiś jego fragment. Całe szczęście, że nie przebił mi trzeciej dętki, pewnie tylko dlatego że po jej założeniu nie siadłem na rower.


Mimo wszystko dzień był bardzo fajny, trasa zróżnicowana i ładna, a doskonała pogoda pozwoliła się cieszyć jazdą. Powyżej mapka pokonanej trasy. 108 km nie jest jakimś wielkim dystansem, ale nie jest to znów krótka przejażdżka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz